18 października 2018

Recenzja Mogwai "KIN"


MOGWAI KIN, [2018] Rock Action || Oczywiście, "KIN" jest pierwszym "hollywoodzkim" soundtrackiem Mogwai, ale jest to pierwszeństwo czysto symboliczne. W swym naprzemiennym cyklu wydawniczym Szkoci przeplatają regularne albumy innego typu wydawnictwami i ścieżek dźwiękowych mają już niemałą kolekcję: serial o zombie, dokument piłkarski i nuklearno-atomowy, artystyczna instalacja, nie wspominając o kolaboracjach z Clintem Mansellem i Kronos Quartet czy z duetem Reznor / Ross. Hollywood czy nie, ilustracyjność muzyki Mogwai jest oczywista i już dawno potwierdzona.

W głowach naturalnie rozjaśnia się slogan o "post-rocku jako soundtrackach do nieistniejących filmów", ale ta atrakcyjna przecież koncepcja jest w gruncie rzeczy logiczną pułapką. Ścieżki dźwiękowe, nawet te najlepsze, w swej podstawowej funkcji mają być jednak tylko dopełnieniem obrazu, kolejnym jego wymiarem, jedną z narracyjnych warstw. Muzyka instrumentalna natomiast żadnych dodatkowych warstw nie potrzebuje, jest bowiem obrazową sama w sobie. I pomijamy już czy i w jaki sposób Mogwai odpowiadają wyobrażeniom, dawnym i dzisiejszym, na temat post-rocka. Być może wymiana gitar na pianino jest w istocie ostatecznym post-rockowym gestem.


Maestria prostoty. "Eli's Theme" może wydawać się niepozorne, ale jeśli Stuart Braithwaite twierdzi, że ma "KIN" znalazły się jedne z najlepszych kompozycji Mogwai, to utwór otwierający tą płytę należy do nich zdecydowanie. A przecież to tylko pianino, dźwięczne, medytacyjne, z subtelną progresją i niepokojącym dronem w tle. Brzmi to niezwykle filmowo, ba, serialowo wręcz, przywodząc na myśl czołówki "The Man In The High Castle" czy "Westworld", jednocześnie dowodząc, że Mogwai radzą sobie z minimalizmem znaczne lepiej i efektowniej niż niejeden z przecenianych neoklasyków. "Scrap" zwraca się w stronę bardziej ustrukturyzowanej melodii, ale okazuje się być łatwym do przeoczenia. "Flee" natomiast to klasyczne Mogwai w miniaturze. Elektroniczne rozdygotanie napędzają akordy motorycznego pianina z wolna eskalując w stronę typowego chwytu z kontrastową ciszą i powrotem ze zmianą tonacji. Tutaj też dopiero pojawia się gitara i bardziej zdecydowana perkusja, całość zaś przypomina bombę zegarową na wybuch której czekamy z radością.

"KIN" przynosi też jednak parę niemal podprogowo przemijających, ambientowych miniatur, jak i pełnoprawnych kompozycji wpisujących się w ciąg ostatnich albumów i formy zespołu. "Donuts" to takie typowe późne Mogwai, ładne, łatwe, komfortowo z siebie zadowolone, ale niezapadające w pamięć i pozbawione awanturnictwa. "We're Not Done (End Title)" to natomiast kolejny przykład najnowszej fascynacji Szkotów, czyli zwyczajnych i całkiem przebojowych piosenek z wokalami. Co udało się raz, niekoniecznie musi udawać się zawsze, ale póki co ładne efekty przynosi. Autentycznie cieszy zaś utwór tytułowy, pomału i podskórnie się gotujący, znów przywodzący na myśl minorowe akordy z "Westworld".

Najlepszą ścieżką dźwiękową Mogwai pozostaje "Atomic", który okazał się po prostu bardzo dobrym albumem, wnoszącym powiew emocjonującej świeżości do późnego dorobku grupy, jednocześnie zaś w pełni samodzielnym i całkowicie obrazowym. "KIN" towarzyszącego mu obrazu również nie potrzebuje, choć jego więź z kinem sci-fi niełatwo tu uchwycić. W zestawieniu z wcześniejszymi soundtrackami Mogwai wydawać się jednak może lekko niespójny i pozbawiony kierunku, lecz nawet jako niewielka kolekcja mniej lub bardziej przypadkowych kompozycji "KIN" jest płytą znacznie bardziej satysfakcjonującą niż ich dwa ostatnie regularne albumy. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]