31 sierpnia 2011

Recenzja Jelly Belly „Deaf Till 30 EP”


JELLY BELLY Deaf Till 30 EP, [2011] Starcastic || Świat nie jest sprawiedliwy. Świat muzyki, jako bardziej niekiedy emocjonujący, jest jeszcze bardziej niesprawiedliwy. Opływamy w muzykę z szeroko rozumianego kręgu anglosaskiego, dla równowagi zasłuchujemy się we własnej, polskiej, narodowej, myśląc o tym jaka to krzywda, że nikt w świecie jej nie zna. Wszak mamy bardzo dobrą muzykę. Mamy? Ano mamy. Lecz nie tylko my.

Teoretycznie lata zerowe XXI wieku zmieniły świat, także muzyczny, na tyle, że za pośrednictwem Internetu łatwiej jest szukać, docierać i znajdować. Jednocześnie jednak strumień informacji uległ niemal nieograniczonemu poszerzeniu, więc żeby w nim nie zginąć nadal wyszukujemy głównie rzeczy nam w miarę znane i bliskie. W ten sposób niewielkie są szanse na dotarcie do muzyki powstałej np. w Koszycach.

Z tego drugiego największego miasta Słowacji pochodzi trio Jelly Belly, które w maju bieżącego roku wydało swój debiutancki materiał na winylu (bo winyle są wieczne) oraz w postaci plików mp3 do darmowego pobrania. Członkowie grupy umówili się (a przynajmniej tak twierdzą), że grać będą razem do granicy starości, zatem do przysłowiowej trzydziestki, a że głupio by nazwać swój debiut Dead Till 30, wybrali nazwę Deaf Till 30. Całkowicie uprawnioną, gdyż mając do czynienia z niezwykle udaną i spójną mieszanką shoegaze'u, noise'u, post-rocka i psychodelii, ogłuchnięcie faktycznie wchodzi w rachubę.

2 Count (2) 3 pełni rolę potężnego, sześć i pół minutowego intra. Klawiszowo-syntezatorowe plamy oplatać zwolna zaczyna koronkowa gitara, by w połowie utworu przerodzić się w rozpędzony noise, dla niektórych z pewnością niezbyt przyjemny. Syntezatorowy puls powraca pod koniec, rodząc luźne skojarzenia z Archive, bez jednak starczego uwiądu. Pierwszy utwór jest jednocześnie intrem koncertowym, Jelly Belly zagrali już bowiem około stu koncertu, stąd słyszalne ogranie, dojrzałość i profesjonalizm.

Wg zespołu nie można dać na sam początek swego najlepszego utworu, dlatego Miami Vice, pierwszy singiel (wraz z remiksami dostępny również do darmowego ściągnięcia) znajdziemy pod indeksem drugim. Dość leniwy lokal w stylu Sonic Youth punktuje tu wyraźna motoryka i postępująca gradacja napięcia. Ponad shoegaze'ową gitarę wybija się natomiast funk'owy niemal bas. Kolejny singiel, Prime#######, określany przez Jelly Belly mianem ich najważniejszego utworu, brzmi niemal jak soniczne eksperymenty Ścianki, z tool'owym wtrętem w środku i post-rockową kulminacją.

Finałowy #43, nazwany tak na cześć hokeisty Petera Bartoša, kapitana VSŽ Košice, zaczyna zaś niemal brit-popowa perkusja, by w ciągu sześciu minut przebiec po stylistykach rodem z całej historii muzyki alternatywnej i utonąć wreszcie w mogwai'owym rzężeniu. I na całe szczęście, jest to post-rock zdecydowanie bliższy Mogwai (gdyby tylko kochali hokej zamiast Zidane'a) niż ich epigonom wypaczającym nazwę tego gatunku przez niebezpieczne zbliżanie się do stosunkowo mało wyrafinowanego metalu.

Jelly Belly nie nudzi, w ciągu ledwie 22 minut oferuje garść stylistyk, tworzących jednak spójną, hipnotyczną całość. Momentami jest głośno, momentami zwyczajnie pięknie, przede wszystkim jednak spójnie i klimatycznie. Okładkę EP-ki stanowi fragment obrazu Hokej młodego postmodernisty imieniem Jano Vasilko. Jelly Belly zaś, oprócz miłośnikami sportu, nazywają się dumnymi separatystami mitycznej krainy Východné Pobrežie (Wschodnie Wybrzeże), którzy pokazują, że walczyć nawet za nieistniejące miejsca można inaczej niż bronią. Na pełnowymiarowy album czekam z niecierpliwością. 10/10 [Wojciech Nowacki]