8 sierpnia 2011

Recenzja DVA „Hu”


DVA Hu, [2010] Indies Scope || Irytuje mnie śpiewanie w wymyślonych językach. Zarówno jeśli dorabia się do tego pseudointelektualne teorie o dekonstruowaniu języka, jak i jeśli snuje się przy tym pretensjonalne opowieści o emocjach i czystym odczuwaniu muzyki. Z dużą więc nieufnością podchodziłem swego czasu do tematu duetu DVA. No bo jak to. Czesi mają już dostatecznie ciekawy i dla większości oryginalny język, a tu wyrzekają się go na rzecz nie jednego, lecz kilkunastu fikcyjnych narzeczy?

Ona i On, czyli Bára Kratochvílová oraz Honza Kratochvil, prywatnie małżonkowie, wspólną muzykę tworzyć zaczęli w 2006 roku. Wyposażeni w gitarę, kolekcję pętel, klarnety, saksofon, banjo oraz szereg dalszych muzycznych zabawek wydali dwa lata później debiutancki album Fonók. Bára śpiewała, Honza towarzyszył jej ze swym „kuchennym beatboxem”, a żeby ułatwić krytyce podejście do swej muzyki sami nazwali ją folkiem nieistniejących narodów. Płyta spotkała się z przychylnym przyjęciem, duet wiele koncertował, angażował się w kolejne projekty pisząc muzykę do teatralnych przedstawień i tanecznych performensów, pozostawało zatem otwarte pytanie cóż przyniesie kolejny regularny album.


Hu, jak się okazuje, oznacza nie tylko węgierską tablicą rejestracyjną, w języku DVA jest bowiem pierwszą sylabą wymawianą przez człowieka zaraz po urodzeniu, a także dźwiękiem wydawanym przez małpy oraz sowy. Istotnie, zwierzątek czai się na płycie sporo, zarówno w muzyce, o czym za chwilę, jak i, uwaga, w tekstach. Śpiewy duetu nie są bowiem pretensjonalnym gaworzeniem à la Jónsi, ani bezmyślnym sylabizowaniem poddanym muzyce. Zapewne część odbiorów muzyki DVA nie rozpoznałaby fikcji w ich śpiewie. Zamiast konstruować w pełni autorski i spójny język, duet na potrzeby każdej niemal piosenki powołuje do życia nowy osobny dialekt w oparciu o istniejące w rzeczywistości słowa, dźwięki i języki. Niektóre piosenki mogą brzmieć nam zatem skandynawsko, inne niderlandzko, węgiersko czy nibyfrancusko. Do tego tworzą one prawdziwe teksty, które znaleźć można na ozdobionych stosownie naiwnymi obrazkami płytach, zarówno w wersji oryginalnej, jak i w czeskim oraz angielskim tłumaczeniu.

I tak, jeśli głównym motywem Fonók był chłód, morze oraz zimne północne noce, to Hu zabiera nas na południe, w tropikalne dżungle zamieszkane przez dzikie koty, sowy, małpy, latające wiewiórki i inne mniej lub bardziej cudaczne stworzenia. Jest więc w założeniu cieplej i barwniej. I faktycznie, tak jak muzycznie Fonók był folkiem nieistniejących narodów, to Hu nazwane zostało popem nieistniejących stacji radiowych. Nadal jest to elektroakustyka z odrobiną folku, lecz wydaje się dojrzalsza i bogatsza niż na debiucie.


Jednym z bogatszych utworów na płycie jest Tropikal Animal, oferujący rozpędzony refren i różnorodne zaśpiewy faktycznie imitujące w tle dżunglę. Najprawdziwsze zwierzęta pojawiają się na płycie również, choćby w lekko szansonowym Fattal oraz zwiewnie folkowym Hap Hej, album bowiem nagrywany był w domku znajdującym się w niemal opuszczonej wiosce Padouchov. Tam też nagrane zostały muczące krowy, gdaczące kury, pszczoły, stuki i trzaski z pobliskiego lasu, czy sąsiad pszczelarz grający na 150-letniej trąbce. Kolejnym mocnym punktem jest dość niepokojący i dawkujący napięcie Numie. W ramach obiecanej różnorodności Tatanc istotnie okazuje się utworem niemal tanecznym, Baltik zaś dla odmiany lekko marynarskim walczykiem. Wyraźniejsze elektroniczne podkłady mamy natomiast w piosenkach Huhu oraz Uhuh.


Całość zatem muzycznie najbliższa wydaje się dokonaniom Múm z czasów albumu Summer Make Good, jest równie nastrojowa, znacznie jednak weselsza i optymistyczna. Na płytach DVA również poutykane mamy najróżniejsze dźwięki, większy jednak podziw budzi fakt generowania ich zaledwie przez dwie osoby. Pozostaje zatem kwestia sensu śpiewania w wymyślonych językach. Na szczęście zabieg ten, choć niebezpiecznie się do niej zbliża – nie przekracza granicy pretensjonalności. Jest zabawą, lecz całkiem inteligentną, czuć wyraźnie inspiracje alternatywnym teatrem, a jeśli bajkami, to zdecydowanie nie tymi dla dzieci. Na pytanie jednak, jak brzmiałaby ta muzyka i jak odbierany byłby ten zespół, gdyby zdecydowali się nagrywać w rdzennym czeskim języku, szczerze mówiąc nie umiem odpowiedzieć.

W kwestii dostępności płyt DVA w Polsce najlepszą okazją do zapoznania się z nimi są koncerty, duet bowiem wielokrotnie pojawiał się już w naszym kraju na małych klubowych występach, aktualnie zaś jest jednym z gości rojkowego Off Festivalu i katowicki koncert okazać się może jedną z jego ciekawszych niespodzianek. Miłośników zaś darmowych download'ów odsyłam na stronę internetową DVA skąd pobrać można album Kollekt8, będący zbiorem utworów powstałych na potrzeby wspomnianych przedstawień, filmów i innych projektów. 7/10 [Wojciech Nowacki]