21 listopada 2011

Recenzja Ben Harper and The Innocent Criminals "Born To Shine"


BEN HARPER AND THE INNOCENT CRIMINALS Born To Shine, [1999] Virgin || Dla przeciętnego Polaka czarnoskóry rockman jest niczym oksymoron. Jazz, pop, hip-hop - owszem. I mimo że rock'n'roll ma korzenie w afroamerykańskiej kulturze, to podświadomie czujemy że za rocka biorą się przede wszystkim biali. Tak, Jimmy Hendrix wielkim gitarzystą był, ale żeby odpowiedzieć na pytanie „kto jeszcze?” musielibyśmy się dłużej pozastanawiać. Pozwolę sobie podpowiedzieć. Ben Harper.

Oj, ależ to wielki chłop! Na zdjęciach wygląda na prawie dwumetrowego. Ale mniejsza o wzrost. Pierwszą płytę „Pleasure and Pain” nagrał w 1992 roku, ostatnia - dwunasta w dyskografii - ujrzała światło dzienne przed paroma miesiącami. My zatrzymamy się dłużej na pozycji nr 5 z 1999 roku nagraną z zespołem The Innocent Criminals. „Born To Shine” można podzielić na dwie części. Pierwszą genialną i drugą - zaledwie przyzwoitą.


Już pierwszym odsłuchu widać wszystko jak na dłoni. To czarna muzyka. Biali nie potrafią mieszać z takim pomysłem rocka, bluesa, folku, reggae, soulu a nawet... country. Harper mimo swojej postury ma zadziwiająco nieśmiały i miękki głos. Co już na wejściu rozbraja słuchacza. Opener „Alone” zaczyna się od uderzeń dzwonu i marszowych werbli. Zapowiada się coś złowieszczego, a dostajemy pełną niezaleczonych ran balladę opuszczonego, zmęczonego człowieka. W tym utworze każdy instrument żyje. Rolę główną gra co prawda gitara akustyczna, ale chwilowe wejście elektrycznych partii jest z gatunku tych porażających.

„The Woman In You” to rasowy blusior. Harper śpiewa falsetem (trochę pod Prince'a) a sekcja rytmiczna nadaje doskonale znany charakterystyczny flow. Nawet gdy kompozycja nabiera mocy to i tak słyszymy przede wszystkim bluesa i reggae'owe perkusjonalia. Na „Less” muzycy odstawiają delikatne muskania i zaczynają krzesać tłuste gitarowe riffy. Nie redneckowe, harleyowe hardrocki, ale porządne, alternatywne łojenie. To nie koniec. Podobną burzę dostajemy jeszcze w „Please Bleed” - stosunkowo spokojna zwrotka zostaje wręcz zmasakrowana przez hałaśliwy prawie-że-grounge'owy refren.


Ale i tak najbardziej doskonałą kompozycją na płycie jest utwór numer cztery. „Two Hands Of A Prayer” to modlitwa. Ale jaka! Monstrum trwa prawie osiem minut. I po wybrzmieniu ostatniego dźwięku ma się uczucie, że i tak kończy się zbyt wcześnie. To znów kawałek quasi-akustyczny. Ale ile się w nim dzieje! Jak kapitalnie zespół układa napięcie! W kulminacyjnym momencie aż na chwilę bezwiednie zaczerpujemy powietrze by pozostać w bezdechu przez parę sekund!

Niestety po pierwszych pięciu utworach musimy zmierzyć się z pozostałą częścią. Tu zespół pokazuje wiele barw, miesza wiele gatunków muzycznych, jednak same kompozycje nie zachwycają. Ewidentnie rockowy utwór tytułowy buja, ale to takie pitu-pitu dla motocyklistów. „Forgiven” ma w sobie energię, ale czegoś brakuje. „Steal My Kisses” ma za bardzo weselny wydźwięk. „Show Me A Little Shine” to rock'n'roll lat 60-tych. Słucha się. Nic więcej. Itd, itp. Ta płyta naprawdę zasługiwała na rozbicie na dwie EP-ki. Niemniej jednak pierwsza część głęboko wkręca się w mózg i nawet dwanaście lat po premierze wywołuje wciąż żywe emocje. 7/10 [Grzegorz Kopeć]