GEORGE DORN SCREAMS Go Cry On Somebody Else's Shoulder, [2011] Ampersand || Bydgoszczanie, wydając taki album jak „O’Malleys bar”, zrobili songwriterski krok w tył. Zagrania tak typowe dla zespołów z kręgu post-rocka stały się dominantą, bądź co bądź, naprawdę dobrej płyty i choć nie wpłynęły na odbiór, wcale nie tak trudno było przytaknąć, gdy czytało się zarzuty o schematyczność. Z pewnością takie opinie nie wpłynęły na kształt „Go Cry On Somebody Else’s Shoulder”. Co więcej, zespół nie mając pod ręką uznanego producenta, ani Kuby Ziołka w pełnym wymiarze, postanowił poniekąd, wymyślić się na nowo, wciąż pozostając sobą.
Jeśli ktoś nie słyszał post-rocka, na poprzednich albumach, to tutaj będzie inaczej. Melancholijne melodie wylewają się bokami, dziurami, czy czym tam jeszcze się da, przypominając o tym, że George Dorn Screams, to zespół do słuchania wieczorną porą. Ze zgaszonymi światłami i ze słuchawkami na uszach. Mamy zatem obrót, może nie o 180, ale o 90 stopni, gdyż jak to często bywa, słychać echa poprzedniczki. Te ostrzejsze partie gitary, wepchnięto gdzieś za ścieżki pozostałych instrumentów. Jeśli jednak na chwilę obejmują prowadzenie, to „wygładzają ostre krawędzie” melodyjną grą basu. Odwołania do zgiełku, bez wątpienia są celowym zabiegiem, gdyż sam pierwszy utwór rozpoczyna się odgłosem podobnym do tego, którym kończyło się „O’Malley’s Bar”.
Wśród całej płyty, najbardziej odstaje „Alpha Coma” i „Addicted To The Night Time”. W drugim utworze, noise przejmuje kontrolę, i choć na chwilę się ukrywa, to robi to tylko po to, by powrócić w ostatniej części kompozycji i trwać, zmieniając postać z bezkształtnego chaosu w chaos o konkretniejszej formie. Sam pomysł zestawienia go z singlowym „Alpha Coma” jest godny uwagi. Mamy, dzięki temu dwa najbardziej odmienne oblicza płyty, umiejscowione po sąsiedzku, w samym jej środku. Co więcej, te sąsiadki mają ze sobą trochę wspólnego. Obie posiadają twarz łagodniejszą i twarz mniej grzeczną, do której podkręca się przestery i wzmacniacze. W „Aplha Coma” ta grzeczniejsza twarz, gdzieś ideologicznie ociera się o coś, co możnaby określić mianem gitarowego chilloutu.
Największym jednak podobieństwem wykazuje się „The Hour Of Ghosts”, gdzieś obok jest również „Silence’s Gettin' Bigger” kuzynka „Waterproof”. „Godzina duchów” to niemalże zaginiona siostra „Messages From A Drunken Broom”. W obu utworach podobnie rozstrzygnięto kwestie brzmienia, przestrzeni, narastającego napięcia i wokali. Z tą tylko różnicą, że w „Godzinie Duchów”, wypełnienie jest wyraźniejsze. Podobnie jak było w przypadku „Messages From A Drunken Broom”, tak i teraz, utwór który wydaje się być tym najmniej zaskakującym, pod względem konstrukcji, okazuje się być najlepszą pozycją na płycie. Przede wszystkim ze względu na linię wokalną. Bardzo długo nie słyszałem tak dobrze i zarazem lekko zaśpiewanej męskiej partii. Nawet nie jestem do końca pewny, czy kiedykolwiek. Czapki z głów!
Bydgoski zespół po krążku wyprodukowanym przez Johna Congletona, wracając do domowych, dość ograniczonych warunków, miał wysoko postawioną poprzeczkę. Jasne, nie dało się dogonić tak genialnego brzmienia i może czasem gitara zabrzmi trochę plastikowo, ale bez cienia wątpliwości mogę napisać – George Dorn Screams, po raz trzeci, dali radę. 7/10 [Paweł Samotik]