16 listopada 2011

Recenzja Deftones "Diamond Eyes"


DEFTONES Diamond Eyes, [2010] Reprise || Bardzo długo powstrzymywałam się przed popełnieniem tej recenzji. Głównie ze względu na ogromny szacunek jakim darzę ten zespół. Ale też dlatego, że tak naprawdę nie byłam w stanie określić, czym ta płyta jest. Tutaj na pomoc powinna przyjść jakaś zgrabna metafora – wszak Diamond Eyes – to też określenie metaforyczne. Odpowiednia ilość godzin spędzonych przy odtwarzaczu pozwoliła mi jednak dokonać ostatecznej oceny najnowszego dzieła panów z Sacremento. Ale do rzeczy, czyli do muzyki!

Dźwięków na krążku jest nieco ponad czterdzieści minut. Są zaskakująco pozytywne, mimo że ich historia należy do smutnych, gdyż gdyby nie tragiczny wypadek Chenga, Diamond Eyes najprawdopodobniej w ogóle by nie powstało, a w nasze umysły wwiercałby się mroczny Eros. Zatem miejsce stałego basisty deftones zajął Sergio Vega (znany z formacji Quicksand). Połączył siły z resztą zespołu i stworzył „mozarellę”. Tak tak, nie macie przywidzeń. Takiej właśnie metafory używam do opisania tej płyty. Jest lekkostrawna i dobra, ale dopiero dzięki odpowiednim przyprawom staje się wyśmienita.


Royal i CMND/CTRL to pieprz i papryczka chilli. Gdyby nie te dwa sąsiadujące ze sobą utwory to początek albumu rozpłynąłby się niezauważony. Gitary w mostku Royal są łudząco podobne do tych z kawałka Black Gives Way To Blue grupy Alice In Chains. No ale w końcu producentem był nie kto inny jak Nick Raskulinecz i słychać to w wielu momentach tego albumu. Tytułowe Diamond Eyes jest najzwyczajniej mówiąc nudne i pozbawione wyrazu. Nie chodzi o jego łagodność. Wystarczy przecież sięgnąć pamięcią do takich utworów jak Cherry Waves czy Xerces z płyty Saturday Night Wrist - to niezwykle spokojne utwory, ale posiadają duszę. Są na swój sposób pociągające. Diamond Eyes tego w sobie nie ma.

Niezły jest również wybrany na singiel promujący, utwór Rocket Skates. Ma w sobie tak potężnego energetycznego kopa, że w ułamek sekundy zapominamy, że są jakieś inne kawałki na tym krążku. Ale prędko wraca nam pamięć gdy rozpoczyna się Sextape. To zmysłowy afrodyzjak. Rozpoczyna się delikatnymi, klimatycznymi gitarami i równie spokojnym wokalem Chino. Całość płynie swobodnie przez kolejne kilka minut po to, żeby pod koniec wybuchnąć mógł wulkan emocji. Trochę przywodzi na myśl dokonania Team Sleep.


Zespół pewnie jeszcze nie ochłonął po wiwatach jakie niespełna rok temu zgotowali mu recenzenci z całego świata. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy: tę grupę stać na o wiele więcej. Nie napiszę, że najnowsze dziecko Deftonsów należy wyrzucić do kosza, nie. Ale uważam że tym razem panowie nie dali z siebie wszystkiego. W każdym razie można – przy pewnych zastrzeżeniach – uznać, że ta płyta jest dobra. Chyba, że mamy pod ręką np. Saturday Night Wrist czy White Pony. 6/10 [Agnieszka Hirt]