BAD LIGHT DISTRICT Science Of Dreams, [2014] Music Is The Weapon || Rockowi idealiści marzą o jakiejś nieokreślonej rewolucji i powrocie do wymykającej się z rąk chwały. Pragnienie nowości nie idzie jednak w parze z otwartością na naturalne przecież zmiany. Jeśli zatem muzyka gitarowa wykrzesa z siebie coś faktycznie nowego, przez tradycjonalistów natychmiast zostanie to wypchnięte poza obrzeża gatunku i opatrzone etykietą „indie” lub „alternatywy”, w ich ustach zawsze brzmiących lekko pogardliwie. W efekcie największe tryumfy święcą imitatorzy, od Jacka White’s po Royal Blood, a fani rocka cieszą się, że i dziś potrafi pojawić się coś świeżego.
Nieprawda. Gitary brzmią prawdziwie świeżo nie wtedy, gdy choćby w najbardziej doskonały sposób imitują dawne brzmienia w skali 1:1, ale wtedy, gdy przepływają ponad tradycjami, odnajdując nici łączące estetyki często oddalone o dekady. Chcę przez to powiedzieć, że posługując się jeszcze gatunkowymi kategoriami nie da się dziś w muzyce rockowej stworzyć całkowicie nowej jakości. Ale w dalszym ciągu ze znanych już elementów można tworzyć muzykę, która nie będzie prostym i archaicznym kopiowaniem jednej stylistyki, lecz ponadczasową i przy odpowiednich umiejętnościach nadal świeżo brzmiącą wypowiedzią. I oto jest przypadek Bad Light District.
Jeśli mowa o etykietach, to post-punk w przypadku „Science Of Dreams” może być mylący. „Don’t Tell Me The Ending” istotnie brzmi jeszcze jak archetypowa indie-rockowa piosenka i łatwo kojarzyć się może z tą częścią post-punkowego revivalu, który zdominował Interpol. Drugi w kolejności, i również singlowy, „Table Leg” entuzjastycznie flirtuje z dance-punkiem, ale leniwie kojący wokal i hipnotyczne zapętlenia już wskazują na bardziej złożony charakter albumu.
Pustynna psychodelia, ta spod znaku Jefferon Airplane czy wczesnych Pink Floyd, nie zaś wielkomiejskich narkotycznych ucieczek The Velvet Undergound, naturalnych wydawałoby się protoplastów post-punka, pojawia się już w „El Pato” a rozwinięcie znajduje w „Niehalo”. Przeskok do bliższych nam czasów staje się jasny w „Just Smile And Wave”. To nadal psychodelia, ale taka jaką na przełomie wieków oferowali Clinic i dziś kontynuują Suuns, opleciona świetną koronkową gitarą i z zaskakującą dawką w przestrzeni, która płynnie przechodzi w „Yesterday’s Snow”.
Jakby tego było mało, „Digital State Of Mind” wydaje się wywodzić z najlepszych tradycji polskiej gitarowej alternatywy. Powtarzana tu gitarowa fraza bliźniaczo upodabnia się do tej, która wiodła „Harfę Traw” Ścianki a dodatkowo napędza ją niemal motoryczny refren. Bad Light District zdają się bowiem zaznaczać chwytliwość swych kompozycji nie przy pomocy melodii, ale delikatnej motoryki właśnie. Nie dziwi zatem, że w kontemplacyjnym, finałowym „Spiritual Machines”, zapędzają się w stronę klasycznego post-rocka a gdyby gitarom towarzyszyły tutaj klawisze, można by pod sam koniec usłyszeć Stereolab z ich najlepszych lat.
„Science Of Dreams” liczy 42 minuty, ale za każdym mam wrażenie, że wysłuchałem dwudziestominutowej epki. Nie wiem jak to się dzieje, ale liczy się efekt, czyli natychmiastowa chęć kolejnego odtworzenia. Bad Light District w stosunku do poprzednich albumów poszerzyli swoją muzyczną erudycję, nie szpanują nią jednak, ale tłumaczą na zrozumiałe przez wszystkich emocje. Masy pewnie nie zostaną porwane, twardogłowi nadal będą kręcić nosem, że „indie”, ale skoro niespodziewanie zostałem zmuszony do wymienienia tutaj dwóch spośród moich ulubionych zespołów, to nic dziwnego, że „Science Of Dreams” stało się na dzień dzisiejszy najczęściej przeze mnie słuchanym polskim albumem. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]