13 marca 2015

Recenzja Madonna "Rebel Heart"


MADONNA Rebel Heart, [2015] Interscope || Madonna znalazła linię obrony. Każda krytyka skierowana w jej stronę stała się teraz przykładem ageismu i takiej samej nietolerancji jaką jest rasizm i homofobia. Niczym Izrael pokrzykujący o antysemityzmie w odpowiedzi na każdy swój krok na Bliskim Wschodzie, Madonna przyjmuje postawę ofiary nietolerancji względem wieku zamykając się tym samym na wszelką dyskusję. Oczywiście, Królowa Popu nie musi z nikim dyskutować, szkoda, że nie rozumie jednak, że spora część tej krytyki nie dotyczy jej osobiście, ale jej muzyki. I to całkowicie, bowiem nawet w ciągu jej zasadniczo nienajlepszych albumów, "Rebel Heart" może bić się o palmę pierwszeństwa w byciu najgorszym z "Hard Candy".

Bo nie podlega przecież dyskusji znaczenie Madonny i jej kreacji w historii muzyki pop. Bo przyznać trzeba że w wieku 56 lat wygląda świetnie i zapewne pozostaje w doskonałej formie fizycznej. Dorabianie jednak do tego ideologii robi się już niebezpieczne. Twierdząc, że kobieta w jej wieku ma pełne prawo robić wszystko, ma oczywiście rację, problem w tym, że Madonna nie robi wszystkiego a słynąc dawniej z ciągłych przemian wizerunku od ładnych paru lat kurczowo trzyma się udawania o trzydzieści lat młodszej. Co na "Confessions On A Dance Floor" jeszcze miało sens spod znaku "mam swoje lata, ale jeszcze wam pokażę!", później zaczęło stawać się karykaturalne. Dawna ikona liberalizmu zaczyna się wpisywać w najgorsze z konserwatywnych stereotypów i jeśli ktoś stosuje wobec niej agesism to jest to ona sama.

"Confessions On A Dance Floor" jako eksklamacja młodzieńczej witalności w średnim wieku sprawdzała się przede wszystkim muzycznie, będąc naprawdę udanym zestawem tanecznych, przebojowych piosenek. Na "Hard Candy" nie dość, że wizerunek pozostał, to muzycznie był już przyciężki i nieświeży, po raz pierwszy pokazując lekkie opóźnienie w muzycznych trendach dawnej rzekomej prekursorki. "MDNA" natomiast, kontynuując pseudo-młodzieżowy kierunek, miała przynajmniej kilka obezwładniająco i głupkowato przebojowych piosenek, spadając przynajmniej tym samym do znośnej kategorii guilty pleasure. Na "Rebel Heart" pozostaje już tylko guilt, nie ma tu ani pleasure, ani rebel, ani heart.

Początek albumu bynajmniej nie zniechęca, raczej zaciekawia. "Living For Love" to właśnie taki idealny początek, mimo totalnie przeprodukowanego wokalu nawet całkiem gustowny, który choć specjalnie nie powala, to sprawia wrażenie, że jest nieźle, to potem może być tylko jeszcze lepiej. Ale "Devil Pray" brzmi podobnie i przez to jeszcze bardziej nijako, z miejsca jednak razi wyjątkowo infantylnym, teenagerskim i nieautentycznym (mam nadzieję) tekstem And we can do drugs and we can smoke weed and we can drink whiskey / Yeah, we can get high and we can get stoned / And we can sniff glue and we can do E and we can drop acid. "Ghosttown", znów może i całkiem ładny, ale będący wypadkowym produktem popowych trendów i chwytów, pozbawiony zupełnie tożsamości Madonny.


Te trzy piosenki przynajmniej zyskują gdy słucha się ich w oderwaniu od całości, w przypadku albumu Madonna chyba jeszcze nigdy nie była tak niezapamiętywalna. Potem niestety robi się drastycznie gorzej. W "Unapologetic Bitch" bynajmniej nie razi reggae, ale tytuł i tekst. Okropne "Illuminati" dobija name-checkingiem i tanim new-age'owym przekazem. Koszmarne "Bitch I'm Madonna" to już nie tylko zły tekst, ale i wyjątkowo archaiczna muzyka rodem z klubu w którym więcej się wciąga kokainy niż tańczy, do tego kolejny już na płycie Madonny gościnny udział Nicki Minaj. Po co?

W drugiej połowie album skacze po wybojach. Mamy tu utwór "Iconic", równie zły co powyższa trójca, ale "Joan Of Arc", jedynie prawdziwie udana piosenka na płycie. Chwytliwy, gustowny i klasyczny pop, z natychmiast rozpoznawalnym rękopisem Madonny, jako jedyny pozostaje w pamięci po przesłuchaniu albumu, choć w tekst o tym jak to ciężko i smutno być Madonną może lepiej znów przesadnie się nie wsłuchiwać. Próby ckliwych ballad w "HeartBreakCity" i "Wash All Over Me" wychodzą średnio, "Body Shop" nie wznosi się ponad nudną średnią, ale przynajmniej wyróżnia się brzmieniem na poły Vampire Weekend, na poły soundtrack do "Króla Lwa". "Holy Water" znów stanowczo nadużywa nowe ulubione słówko Madonny (przez co fraza Bitch get off my pole, bitch get off my pole staje się niestety drugą rzeczą, która zapada w pamięć), ale przyznaję, że brzmi całkiem ciekawie, niczym przeniesiona w XXI wiek "Erotica". Reszta piosenek w najlepszym razie pozostaje niezapamiętywalna.

Na tym zatem polega słabość płyty. Dotychczas najsłabszy album Madonny, "Hard Candy", był po prostu irytujący, "Rebel Heart" miejscami irytuje nawet jeszcze bardziej, w większej swej części pozostaje jednak po raz pierwszy chyba po prostu nudny. Madonna ma pełne i bezdyskusyjne prawo robić ze swoim ciałem i wizerunkiem co chce, ba, może nawet, skoro chce tak bardzo, celować swoją muzykę w target cheerleaderek i bractw studenckich. Szkoda jednak, że przy pomocy albumu pozbawionego tożsamości, na którym sama wydaje się być sprowadzona do występu gościnnego. 2/10 [Wojciech Nowacki]