7 kwietnia 2014

Recenzja Elbow "The Take Off And Landing Of Everything"


ELBOW The Take Off And Landing Of Everything, [2014] Fiction || Zjawiskowy debiut, Mercury Prize za czwarty album, najnowszy, szósty już, debiutuje w Wielkiej Brytanii na pierwszym miejscu. A mimo to, Elbow nadal pozostaje archetypem zespołu niedocenianego. I szczerze mówiąc, już mi to zbytnio nie przeszkadza. Kto zazdrośnie strzeże Elbow jako "swój" własny ulubiony zespół, może być spokojny. Komfortowi niemal intymnej więzi z Elbow niespodziewany sukces "The Take Off And Landing Of Everything" niczym nie zagrozi.

"Asleep In The Back" był wielkim albumem, dwa kolejne niewiele mu ustępowały, "The Seldom Seen Kid" mu dorównywał, być może dlatego, że przyniósł lekką odmianę brzmienia w stronę niemal słodko-stadionowego patosu, ale przy zachowaniu znakomitych pomysłów na wielkie kompozycje. Pomysłów, których zabrakło niestety na "Build A Rocket Boys!". Została słodycz, ale zniknął zespół a piąty album Elbow brzmiał bardziej jak szkicownik luźnych idei na solową płytę Guy'a Garvey'a.

Rozstania przykra rzecz. Jednak koniec wieloletniego związku Garvey'a wydawał się być iskrą potrzebną Elbow do odzyskania dawnego żaru. Poniekąd potwierdzały to pierwsze opinie o "The Take Off And Landing Of Everything". Rzekomo powrócić miała dawna pijacka agresja, napięcie w tekstach i w muzyce a zespół miał opuścić odkrytą w ostatnich latach przyjemną niszę muzyki dla zadowolonych panów w średnim wieku. Dobra wiadomość jest taka, że "The Take Off And Landing Of Everything" jest faktycznie innym albumem niż "Build A Rocket Boys!". Zła, że niekoniecznie albo niewiele lepszym.


Znów słychać tutaj zespół, na "Build A Rocket Boys!" w większości ledwie skromnie akompaniujący w tle. Ale Gurvey tym bardziej nie daje o sobie zapomnieć choćby na chwilę. Tym razem strategia jest inna, "The Take Off And Landing Of Everything" jest płytą absolutnie prześpiewaną. Gurvey jest wyśmienitym wokalistą, jego głos to wyjątkowe narzędzie, tutaj jednak zdecydowanie nadużywane. Nie dość, że nie pozwala choćby na moment przejąć wiodącej roli muzyce, to jeszcze sprawia przykre wrażenie, że do tego, co niegdyś potrafił przekazać jedną brutalnie celną frazą, dziś potrzebuje paru zwrotek i powtórzeń refrenu a czasem i połączenia paru kompozycji w jeden utwór (jak "Fly Boy Blue / Lunette" i "Real Life (Angel)").

Większość też kompozycji oscyluje między 5-7 minutami nie oferując żadnego progresu. O ile bardziej odświeżające by było skrócenie części z nich o połowę, przy jednoczesnym zachowaniu jednego, dwóch dłuższych utworów jako emocjonalnych dominant albumu (jaką z pewnością jest utwór przedostatni, tytułowy zresztą). Bottle i fuckers w kroczącym, barowym "Charge" agresji nie czyni, w ostatecznym rozrachunku album okazuje się zestawem bardzo równych i bardzo ładnych piosenek. Na tyle ładnych i równych, że na wysokości "My Sad Captains" robi się to już nieznośne.

Wspomniane tytułowe "The Take Off And Landing Of Everything" to rozdzierająco rozśpiewane Elbow jakie lubimy. Coś muzycznie innego pojawia się na szczęście w "Colour Fields" i "Honey Sun", podniośle kuliminującym, ale opartym na jamowym początku i perkusyjnym automacie. Singlowy "New York Morning" to też Elbow'owy klasyk, choć mocno ocierający się o U2. Podobnie jak "Real Life (Angel)" zmierzające w stronę Coldplay. Stąd być może pierwsze miejsce albumu w UK. Elbow bynajmniej nie tracą na tożsamości, ale najwidoczniej nawet najsilniejsze emocjonalne przeżycia nie są już w stanie wyciągnąć ich ze swojej strefy komfortu, którą odnaleźli w ostatnich latach. 7/10 [Wojciech Nowacki]