28 kwietnia 2014

Recenzja John Frusciante "Enclosure"


JOHN FRUSCIANTE Enclosure, [2014] Record Collection || Oto smutna historia gitarzysty nieznośnie popularnego zespołu, którego umiejętności i horyzonta zawsze wykraczały daleko poza stadionowo-radio-friendly-nudę macierzystej grupy, żerującej na dokonaniach z przeszłości. Historia artysty, który miał wszelki potencjał zostać wpływowym, inspirującym i autonomicznym wielkim nazwiskiem. Historia człowieka, który z niewyjaśnionych powodów zapadł na muzyczną amnezję, tracąc niemal wszystkie swe wyjątkowe umiejętności i katapultując się w przestrzeń poza czasem i rzeczywistością.

W 1994 roku wydaje schizofreniczny rockowy eksperyment "Niandra Lades And Usually Just A T-Shirt". Jakość dema, młodzieńcze krzyki, pierwsze zastosowania elektroniki, głównie jako środka zniekształcania dźwięku, ale przede wszystkim gitary, gitary i jeszcze raz gitary, skrywające pod pozornym brudem zalążki udanych melodii. Materiał nagrany po części podczas sesji do "Blood Sex Sugar Magik", po części podczas trasy koncertowej tuż przed odejściem z RHCP, stanowi dziś przede wszystkim historyczny dokument.

O ile "Niandra Lades And Usually Just A T-Shirt" doczekała się reedycji, o tyle jego drugi album "Smile From The Streets You Hold" z 1997 roku po ściągnięciu z rynku pozostaje do dziś niedostępny. Chaotyczny zlepek utworów zarejestrowanych w różnych okresach pogrążającego się życia Frusciantego całkiem szczerze i otwarcie wydany zostaje tylko i wyłącznie w celu zarobienia pieniędzy na narkotyki.

Frusciante wydostaje się z nałogu, powraca do RHCP i jednocześnie wydaje w 2001 roku "To Record Only Water For Ten Days". Domowa jakość materiału opartego na automacie perkusyjnym nie przeszkadza w tym, że jest to doskonały album. Skrzyżowanie Depeche Mode z "Kid A", świetne piosenki, absolutnie bezbłędne melodie, spójne, skończone a zarazem różnorodne. Każda piosenka natychmiast zapada w pamięć, ale "Going Inside" do dziś pozostaje jedną z najbardziej poruszających kompozycji Frusciantego.

"Shadows Collide With People" z 2004 roku to jego pierwszy profesjonalnie zrealizowany album i zarazem najprzystępniejszy materiał. Plejada gości, kompozycje osadzone w tradycyjnym, ale pomysłowym hard-rocku oraz przede wszystkim świetne melodie, mimo lekko przesadzonej długości albumu, sprawiły, że John Frusciante wstąpił na drogę bycia szeroko rozpoznawalnym i muzycznie istotnym jako w pełni samodzielny artysta, świetny kompozytor i wyśmienity gitarzysta, a nie tylko członek przebrzmiewającego zespołu.

Jeszcze w tym samym roku rozpoczyna pozornie szalony projekt "sześciu płyt w sześć miesięcy". Choć ostatecznie nie mieści się w przewidywanym pół roku a płyt ukazuje się siedem, to obezwładnia nie tyle ilość nowego, powstałego niemal na bieżąco materiału, co jego jakość. Oszczędniejszy, poważniejszy, ale bardziej zadziorny "The Will To Death" przesuwa akcenty w stronę alternatywnego rocka i uwydatnia współpracę z Joshem Klinghofferem. Zespołowe dokonanie "Automatic Writing", wydane pod szyldem Ataxia, i kontynuowane na "AW II", pokazuje Frusciantego w roli lidera i przynosi imponującą porcję noise'u z elementami kraut-rocka. "DC EP" to cztery świetne gitarowo-perkusyjne piosenki. "Inside Of Empitness" powraca w rejony hard-rocka, ale z noise'owo-punkowymi elementami i świdrującymi solówkami. Syntezatorowe i wspólne z Klinghofferem "A Sphere In The Heart Of Silence" to niemal synth-pop z krautowymi naleciałościami, "Curtains" wreszcie to zestaw prostych akustycznych piosenek. I piosenki właśnie to słowo klucz dla tego imponującego wyczynu, bowiem mimo tak szerokich inspiracji niesamowicie płodny Frusciante bez wyjątku komponuje świetne melodie.

Odrobinę mniej chwytliwych melodii przynosi w 2009 roku "The Empyrean", stosunkowo "normalny" regularny album i poniekąd kontynuacja "Shadows Collide With People", ale z pomocą żywego zespołu odtwarza klimat lat 70-tych, od klasycznego hard-rocka po niemal prog-rock, nie tylko z analogowymi klawiszami, ale i z sekcją smyczkową.

Po czym Frusciante "odkrywa" elektronikę, co zaskakuje w kontekście udanego eksperymentowania z zastosowaniem elektroniki na każdym z jego dotychczasowych wydawnictw. "Odkrycie" to skłania go do totalnego przewartościowania swych umiejętności, łącznie z powtórną nauką gry na gitarze, niemal od podstaw. Efektem jest w 2012 roku chaotyczna i archaiczna epka "Letur-Lefr" z silnymi hiphopowymi elementami oraz będący (niestety) jej rozwinięciem album "PBX Funicular Intaglio Zone", bardziej spójny, ale nadal bazujący na wyjątkowo archaicznej elektronice, od przebrzmiałego od dwóch dekad drum'n'bassu po niemal eurodance'owe bity. Frusciante pogrąża się dalej w 2013 roku epką "Outsides" z jednym 10-minutowym gitarowym solem zatopionym w dźwiękowej sieczce i brnięciem w swą nowoobjawioną muzyczną ideologię.

"Enclosure" nazywa, z charakterystycznym dla niego w ostatnich latach patosem, ostateczną reprezentacją wszystkich jego muzycznych zamierzeń z ostatnich pięciu lat i domknięciem procesu rozpoczętego na "PBX Funicular Intaglio Zone". "Enclosure" od swego poprzednika może i mniej irytuje, ale też jeszcze mniej zapada w pamięć. Czasem nawet ładny syntezatorowy puls regularnie łamany jest chaotycznymi i niestylowymi bitami, charakterystyczna gitara pojawia się ledwie gdzieś w tle, perkusjonalia brzmią nieprzyjemnie płasko a jedyna brzmiąca jak skończona kompozycja ładna piosenka "Fanfare" tylko uwypukla w smutny sposób niezrozumiałe zagubienie Frusciantego.

Album absolutnie dla nikogo. Ani dla miłośników gitar, ani tym bardziej dla fanów elektroniki. Frusciante tonie w odstających od jakichkolwiek współczesnych muzycznych realiów eksperymentach i traci szansę na bycie istotnym nazwiskiem. Ledwie kilka śladów rozsianych na "Enclosure" wskazuje, że może istnieć jeszcze cień szansy. 3/10 [Wojciech Nowacki]