5 września 2012


BEAK> Beak>>, [2012] Invada || Chciałem uniknąć wspominania o Portishead w kontekście drugiego zespołu Geoffa Barrowa. Beak> nie zasługuje na traktowanie jako projekt poboczny, lecz nie da się pominąć tożsamości muzycznej jego lidera. Silnie odcisnęła się bowiem na odmiennym i intrygującym charakterze „Third” Portishead, którego kraut-rockowe wątki znalazły rozwinięcie właśnie w postaci Beak>.

O ile pierwszy album zatytułowany „Beak>” lub „Recordings 05/01/09 > 17/01/09”, przypominał raczej zestaw szkiców lub zabaw w studiu, o tyle po „Beak>>” można spodziewać się już większej dojrzałości. Od pierwszych sekund „The Goal” wiadomo z czym będziemy mieli do czynienia. Już na samym wstępie przypominają nam się, co bardziej motoryczne, fragmenty ostatniego albumu Portishead. Szybko jednak skojarzenia te giną w kraut-rockowej otchłani.

Najciekawiej tą intrygującą, lecz hermetyczną, stylistykę odświeżyło w latach 90-tych Stereolab. Echa tego legendarnego zespołu pobrzmiewają i tutaj. W „Liar” skonfrontowane zostają z pulsacją rodem z filmów sci-fi z lat 70-tych, w „Yatton” zaś z czytelnym nawiązaniem do Kraftwerk. Kosmiczne rozbłyski wydają się czasem jedyną podstawą kompozycji („Ladies’ Mile”). Nie jest jednak gładko i sterylnie. „The Goal” prowadzony jest kolejnymi dźwiękowymi dysonansami, „Spinnig Top” z luźnego jamu przeradza się w noise’owy szum.


Centralnym albumem na płycie jest zdecydowanie „Wulfstan II”. Pustynny, psychodeliczny charakter zderza się tu z brudną, industrialną produkcją. Wreszcie następują zmiany w obrębie jednej kompozycji, wzrost napięcia, rodzący nadzieje na post-rockową kulminację, pozostaje jednak niespełniony. Próbę wlania emocji do kraut-rockowych form Beak> podejmuje również w nerwowym i zaskakująco podniosłym „Kidney”.

Są na „Beak>>” fragmenty ociężałe. Czasem powraca poczucie, że muzyka ta nie jest niczym więcej niż studyjną zabawą. Estetyka kraut-rocka jednak otula i pochłania. Dzięki swojej transowości brzmi pierwotnie, wręcz prymitywnie, spełniając najprostsze potrzeby. Z pewnością czymś nietypowym dla gatunku jest jednak zaskakująco garażowe brzmienie. Paradoksalnie jednak nie przydaje ono „Beak>>” emocji.

Potencjalnie intrygująca całość nie fascynuje zatem aż tak bardzo. Krautowe stuktury Tim Gane potrafił wykorzystać jako podstawę kreacji przebogatego wszechświata Stereolab. Geoff Barrow, nagrywając z Beak> niewątpliwie ciekawą muzykę, nie ma jednak takich ambicji, zadowalając się jedynie imitowaniem i składaniem hołdu klasykom. 5/10 [Wojciech Nowacki]

4 września 2012


JAPANDROIDS [31.08.2012], Fabrika, Poznań || Na szczęście zdołałem już odzyskać słuch. Poza typowym jednodniowym ogłuszeniem, przez cały weekend trapiło mnie uporczywe dzwonienie w prawym uchu. By jednać mieć w Fabrice szansę cokolwiek zobaczyć, trzeba być pod samą sceną. By uniknąć łokci w żebrach i utraty okularów, trzeba się schronić z boku pod ścianą. Pod głośnikiem, solidnie zresztą nawalającym… Lokal lokalem, ale Japandroids dali w Poznaniu kolejny doskonały koncert.

Rozpoczęli mocnym akcentem. „The Boys Are Leaving Town” z perfekcyjnego debiutu, zaraz po nim wymowne „Adrenaline Nightshift” oraz „Younger Us” z „Celebration Rock”. Choć w recenzji narzekałem na tę płytę za zbytnią jej jednorodność, to jednak słusznie zakładałem, że utwory z niej pochodzące świetnie sprawdzą się na żywo. Potwierdziło się również to, że Brian King i David Prowse pozostając niezwykle naturalnymi dojrzeli muzycznie i koncertowo.

Trzy utwory wystarczyły do zagotowania atmosfery, łaskawe uruchomienie klimatyzacji na usilną prośbę Briana powitane zostało przez niego stosownym gitarowym riff’em oraz słowami Air-conditioning, bitch!. W piekielnym zaś klimacie rozbrzmiał jednej z najstarszych utworów duetu „To Hell With Good Intentions”, cover Mclusky znany z kompilacji „No Singles”. Częste sięganie po nieczęsto wykonywane już utwory było ukłonem w stronę poznańskiej publiczności widzianej przez sympatycznych Kanadyjczyków ostatnio ponad dwa lata temu.

Wtedy to po raz pierwszy poczułem się staro. Wcześniej nie ogarniałem faktu, że ludzie ledwie kilka lat młodsi scrobblują dziesiątki płyt zamiast pieczołowicie przewijać cienkopisem jedną upragnioną kasetę. W związku z czym na koncert debiutantów z drugiego końca świata udają się przygotowani w opinie i znajomość tekstów. Ekstatyczne śpiewy rozbrzmiewały i tym razem.

Japandroids kierując się „Fire’s Highway” zabrali nas w swe rodzinne strony w „Rockers East Vancouver” z perkusistą Dave’m w roli głównego wokalisty. Zainspirowany wystrojem Fabriki Brian zdradził, że kolejny utwór, świetne „The Night of Wine and Roses”, ze względu na charakterystyczny perkusyjny beat przypominający „Born In The USA” roboczo nazywają „Springsteen”. Prowse zresztą, mimo swej aparycji sympatycznego nerda, jest fenomenalnym bębniarzem, w „Wet Hair” rozpętał prawdziwą burzę, w „Evil’s Sway” zaś popisał się nawet perkusyjnym solo.

Po singlowym „The House That Heaven Built” podzielili się radością z grania przed tak “awesome” publicznością. Na specjalną zaś prośbę supportu zagrali mój chyba ulubiony ich utwór - „Heart Sweats” - nieprzyzwoicie ekstatyczny (a podobno od dawna już na koncertach nie wykonywany). W „Sovereignty” mieliśmy znów mały powrót do Vancouver, chwila wytchnienia nastąpiła dopiero przy „Continuous Thunder”, jednym wolniejszym tego wieczora i finałowym dla ostatniej płyty utworze.

Ścisłe ograniczenia czasowe nie pozwoliły na zabawę w bisy i schodzenie ze sceny. Słusznie zresztą, zbytnia kokieteria byłaby nie na miejscu w czasie tak bezpretensjonalnego koncertu. Jako powód, dla którego Japandroids znaleźli się przed nami zapowiedziane zostało pokoleniowe niemal „Young Hearts Spark Fire”. Na sam koniec udało się jeszcze zadziorne power-blues’owe „For The Love of Ivy”.

Niesamowite jest to, że zaledwie dwóch chłopaków z sąsiedztwa, sympatycznych i naturalnych jakby nadal grali w garażu na przedmieściach, wygenerować potrafią taką ilość hałasu. Do tego okrutnie melodyjnego. Sami zresztą zupełnie otwarcie i szczerze mówili, że dla nich niesamowita jest reakcja publiczności tak przecież odległej od przedmieść Vancouver. Takimi koncertami Brian i David z Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie zdobywają świat. [Wojciech Nowacki]

PURE PHASE ENSEMBLE Live at SpaceFest!, [2012] Nasiono || Kosmicznie dobry krążek. Najlepszy, jaki wyszedł w tym roku (nie w Polsce – w ogóle). Jest to zaawansowana technicznie, a do tego piękna artystycznie rakieta, zbudowana ze space-rocka, zadymionego jazzu, elektronicznych hałasów i eksperymentów. Misja była następująca: trzynastu muzyków z Polski i Anglii spotkało się w Gdańsku, nagrało wspólny materiał i zagrało go podczas pierwszej edycji festiwalu SpaceFest!.

Już otwierający „Electra Glide” pokazuje klasę tego albumu. Przestrzenne, ambientowe tło i instrumenty przygotowują na lot w kosmos. Chociaż utwór rozwija się bardzo leniwie, elektryczność przenika słuchającego przez całe 7:15 trwania. Potęguje to głos Kuźmy (Asia i Koty, Folder), przy którym nawet Lisa Gerrard brzmi mało mistycznie. Trochę mi się to (jak również kilka fragmentów później) kojarzy z duchem ścieżki dźwiękowej filmu „Million Dollar Hotel”.

W kosmos startujemy z „No Movement”, gładko wskakującym w podniosły koniec poprzednika. Napięcie osiąga kulminacje i rozchodzi się w przestrzeni za sprawą sekcji dętej. To jest jeden z największych atutów krążka – cudowne, zapadające w pamięć dęciaki (saksofon tenorowy Dickaty'ego i Kossakowskiego, barytonowy Gadeckiego i trąbka Szuszkiewicza). Smutno-wesołe, krążą wokół ściany dźwięków tworzonej przez gitary i perkusję, a ubarwianej dodatkowo przez syntezatory. Pełne dramaryzmu wokale Hardinga (Marion), a w końcówce również Kuźmy budują napięcie, wciągają i przejmują.


Lot przyspiesza z „High Flats”, najkrótszym i najbardziej energicznym kawałkiem. Choć jest bardziej rockowo (od pierwszych chwil prowadzi perkusja, przy wsparciu gitar), to sekcja dęta, a także – ciekawie współgrające – głosy Kuźmy i Hardinga, wciąż podtrzymują artystyczny ciężar i prowokują do wyobrażania sobie śpiewanego „we're living in a high flats  – we can sea everything”. „Crucifixion (Traditional)” to nagła zmiana. Muzyka zwalnia, słyszymy posępne, wręcz żałobne dęciaki. Jest trochę zbyt klasycznie, jak na ten album. Ale bez lęku, wszystko jest pod kontrolą – zaraz Miegoń skomunikuje się z inną galaktyką za pomocą hałaśliwych sampli, a dęciaki wypadną z trasy.

O ile „Electra Glide” rozkręcało się powoli, o tyle „Bowie” – największa supernowa tego albumu – nie rozpędza się w ogóle. Fenomenalne jest to, że chociaż utwór trwa ponad szesnaście minut (!), kiedy się kończy, czuję silny niedosyt. Utwór płynie powoli, przesuwany elektroniką, leniwą perkusją i oddalonymi dęciakami. Gdzieś w okolicach piątej minuty zaczyna śpiewać Schwarz (Prawatt, Karol Schwarz All Stars). To jest piękna, choć nienarzucająca się kompozycja; bardzo zwiewna, choć mimo wszystko emocjonalnie intensywna i sentymentalna. Szacunek dla Schwarza – to duża klasa wejść wokalnie w tak otwarty, subtelny utwór i wytrwać w nim jedenaście minut, podtrzymując zainteresowanie do samego końca. Czekam na „Bowie II”.

Utwór „The Frost” mógłby się znaleźć na płycie Kuźmy solo. Czarująca, intymna ballada z najbardziej magicznym damskim wokalem w tym kraju. Kawałek płynnie przechodzi w drugi z najpiękniejszych na płycie – „Darkest Sun”. Pulsująca elektronika we wstępie, rozrastająca się o bas powtarzający chwytliwy riff, perkusję, hałaśliwe gitarowe tło i wokale (Kuźma i Harding przechodzą w utworze sami siebie). Jest trans, są emocje. Przyjemnie słucha się, jak wokaliści – z sukcesem – walczą o swoje miejsce na hałaśliwej planecie, zamieszkiwanej przez niezłych instrumentalistów. 9/10 [Michał Nowakowski]

29 sierpnia 2012


SIGUR RÓS Valtari, [2012] Parlophone || „Valtari” to po islandzku „walec drogowy”, ciężki sprzęt, majestatycznie miażdżący wszystko na swojej drodze. Jest to zatem jeden z najbardziej nietrafionych tytułów z jakim miałem do czynienia. Ciężkie bowiem stają się jedynie serca po wysłuchaniu tego niezwykle wyczekiwanego albumu Sigur Rós.

Jónsi pewnie byłby bardzo zadowolony wiedząc, ze w związku z każdym kolejnym wydawnictwem jego macierzystej formacji towarzyszy nam nadzieja. Nie jednak w postaci debiutanckiego albumu o tożsamym tytule „Von”, lecz autentyczna nadzieja, że Sigur Rós są w stanie nagrać jeszcze coś ciekawego/innego/przełomowego/wielkiego. Wielkim albumem niewątpliwie było „Ágætis byrjun”, upieram się, że takim też były „( )”. „Takk…” przyniósł już powielanie patentów umiejętnie wymieszane z nudą. „Með suð í eyrum við spilum endalaust” w końcu okazał się czymś niekoniecznie lepszym, ale z pewnością innym, o ile jednak pierwsza połowa tej płyty pokazywała nam nowości, o tyle połowa druga tonęła w nudzie i pretensjonalności.

Interesujące jest to, że pomijając dwa wymienione wcześniej wybitne płyty, najciekawszymi wydawnictwami Sigur Rós nie są albumy,  lecz np. „Hvarf / Heim” czy „Ba Ba Ti Ki Di Do”. Wtedy to Islandczycy wydają się odpuszczać, wydawać coś, o tak, przy okazji, może dla siebie, może dla fanów. Nie jestem bowiem pewien dla kogo są regularne albumy. Dla zespołu, skoro Georg Hólm twierdzi, że „Valtari” jest pierwszą płytą Sigur Rós, której może słychać w domu? Czy dla fanów, w postaci alternatywnych gimnazjalistek, egzaltowanych studentek i smutnych miłośników Islandii?

„Valtari” jest płytą słabą na wielu poziomach. Nie wiadomo dokładnie, co z nią robić. Na uważne słuchanie jest zbyt męcząca, ale jednocześnie zbyt bezpłciowa na muzykę tła. Dla samego zespołu oznacza zaś niesamowity regres. Po próbie odświeżenia brzmienia na „Með suð í eyrum við spilum endalaust” nastąpiło karykaturalne wręcz sięgnięcie po to, co w Sigur Rós jest najsłabsze. Pretensjonalność z ich strony jest czymś czego można się spodziewać, nuda jednak i brak jakichkolwiek koncepcji kompozytorskich jest nie do wybaczenia.

Ratunkiem dla „Valtari” byłoby wydanie jej w postaci EP-ki zawierającej pierwsze cztery utwory. Trzeci utwór, „Varúð”, jest bowiem najlepszym i jedynym wartościowym w zestawie. Mamy w nim analogowe zniekształcenia pianina, niepokojące smyki, chóralny zaśpiew, przede wszystkim zaś przemyślaną strukturę, post-rockową gradację, kumulację emocji, nieobecną niemal w innych utworach perkusję i popisową grę smyczkiem na gitarze.

Zatrzymać można się jeszcze przy „Rembihnútur”, które od niepokojącego, soundtrackowego początku przechodzi w typowy sigurowy banał, znajduje on jednak żywsze, piosenkowe rozwinięcie. „Ekki Múkk”, pierwszy znany utwór z „Valtari” to zasadniczo tylko znane gaworzenie Jónsiego, pianino oraz smyki, całość prowadząca do nikąd. „Ég anda” natomiast dobrze sprawdza się jako opener płyty, z mieszaniny intymności múm i emocjonalności Sigur Rós otrzymujemy ładny post-rockowy wstęp.

Cztery utwory z drugiej połowy płyty, to niezauważalnie przechodzące jeden w drugi, donikąd nie prowadzące nużące wielominutowe szkice. „Dauðalogn” dziwi kościelną niemal atmosferą. „Varðeldur”, na koncertówce „Inni” po tytułem „Lúppulagið” był może i ciekawostką, tutaj jednak, w otoczeniu równie jałowych kompozycji nie wyróżnia się już niczym. Tytułowego „Valtari” na przedostatniej na płycie pozycji słuchać już się po prostu nie chce. Finałowe „Fjögur píanó” to nic więcej jak do bólu rozciągnięte bezpłciowe brzdąkanie na pianinie, zdolne wyjść spod palców każdego smutniejszego zespołu.

W tym kontekście gorzki uśmiech budzą zapowiedzi „Valtari” jako albumu o bardziej „elektronicznym, choć nie tanecznym charakterze”. Płyta oparta jest na połączeniu pianina i smyczków, oplecionych analogowymi trzaskami. Porównywana bywa do innego „trudnego” albumu Sigur Rós, mianowicie do słynnych „Nawiasów”. Trudny nie znaczy jednak nudny, „( )” były bowiem emocjonalnym tornadem, „Valtari” zaś grzęźnie w dźwiękowej nudzie, zbliżając się raczej do debiutu grupy. Nie oszukujmy się bowiem, „Von” nie jest płytą do której powracamy, a gdyby nie późniejszy sukces Sigur Rós to nigdy byśmy o niej nie usłyszeli.

W odbiorze albumu nie pomagają również towarzyszące mu filmy. Projekt „the valtari mystery film experiment” (bo już w nazwie trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia i z “mystery, i z “experiment”), będąc z założenia ciekawym uwypukla jedynie wielkie emocjonalne i intelektualne oszustwo jakim stało się Sigur Rós na etapie „Valtari”. 4/10 [Wojciech Nowacki]

28 sierpnia 2012


FUKA LATA [24.08.2012], Trochę Kultury, Poznań || Koncertem niespodzianką okazał się dla mnie poznański występ duetu Fuka Lata. Po pierwsze bowiem, o jego istnieniu dowiedziałem się dwa dni wcześniej. Po drugie, Trochę Kultury to miejsce na poznańskiej mapie jeszcze bardziej hipsterskie niż Kontenery. Po trzecie i najważniejsze, koncert ten pokazał niesamowity potencjał Fuka Lata.

Debiutancki, wydany ledwie rok temu, album „Other Sides” przynosi długie gitarowe utwory, które ciężko nazwać kompozycjami. Hipnotyczne dźwiękowe plamy kreują atmosferę obrzędowości, rozpływają się w psychodelii, najbardziej zaś współczesnym tropem do ich opisania pozostaje shoegaze. „Saturn Melancholia” zaś, tegoroczny album numer dwa, pozostając równie mocno zanurzony w psychodelii, nacisk kładzie na elektronikę. Przestrzeń tej muzyki jest wręcz kosmiczna, tworząc w rezultacie efekt space-rocka bez rocka.

Godzinny koncert pokazał jednak, że Saturn jest ledwie przystankiem na drodze ku autentycznym gwiazdom. Fuka Lata bowiem zaprezentowała bowiem ogromny potencjał komercyjny. Nie, nie znaczy to, że muzyka duetu stała się popowa. Nadal jest hipnotycznie, w połączeniu z fantastycznymi wizualizacjami znacznie bardziej nawet niż na płytach. Spójny i przemyślany wizerunek duetu współgra idealnie z równie przemyślanym brzmieniem.

Utwory z płyt poszły w odstawkę, Fuka Lata na żywo prezentuje swe najnowsze wcielenie, mocno elektroniczne, wręcz taneczne. House’owe fragmenty w połączeniu z kosmiczno-obrzędowym wizerunkiem sugerować by mogły kierunek witch-house’owy, w stylistyce tej jednak zdecydowanie nie mieści się ciepły mimo wszystko śpiew uroczej LeeDVD. Przez myśl przemknąć mogą chwilami ostatnie dokonania Grimes, modulacje wokalu zaskakująco zbliżają Fuka Lata do szwedzkiego duetu jj.

Dodając do tego naprawdę porywające parkietowe beaty otrzymujemy całość godną dalszego uważnego obserwowania. Muzyka ta jest jednocześnie modną i bezpretensjonalną. Potencjał Fuka Lata jest zatem ogromny, koncertowy zaś profesjonalizm stosunkowo młodego przecież projektu rodzi wielkie nadzieje. Polska muzyka kryje jednak jeszcze wiele niespodzianek. [Wojciech Nowacki]

26 sierpnia 2012


SEBADOH Secret EP, [2012] self-released || Droga młodzieży, Wujek Wojtek opowie wam dziś o prawdziwym indie. Nie o wąskich spodniach, zdjęciach z Instagramu i smutnych chłopcach, ale o amerykańskich garażach, studenckich imprezach i beztrosce analogowych czasów. O tym, że stylistyka ta nie umarła, nie powraca, lecz jest stale żywa i aktualna pokazuje nowe wydawnictwo Sebadoh.

25 sierpnia 2012


JOHN FRUSCIANTE Letur-Lefr EP, [2012] self-released || Oh, John…, rzec by się chciało po wysłuchaniu pierwszego po przerwie solowego wydawnictwa byłego gitarzysty Red Hot Chili Peppers. Czy EP-ka „Letur-Lefr” okaże się zapowiedzią nowego albumu czy też autonomicznym wydawnictwem? Możemy mieć nadzieję na to drugie.

2 sierpnia 2012


PLEASE THE TREES [29.07.2012], Pasaż Kultury, Poznań || Kolejny koncert czeskiej formacji Please The Trees w Poznaniu, choć darmowy i niemal nienagłośniony, był jednym z najciekawszych muzycznych wydarzeń tego miasta ostatnimi czasy oraz, jak stwierdzam po chwili zastanowienia, tak, najlepszym jaki do tej pory widziałem w tym roku.

26 lipca 2012


LANA DEL REY Born To Die, [2012] Polydor || Minęło już kilka miesięcy od niechcący kontrowersyjnego debiutu Lany Del Rey. Emocje opadły i okazało się, że Lana zyskała to, co z punktu widzenia twórcy najcenniejsze – oddane grono wiernych fanów, co ciekawe, pochodzących z różnych kręgów i środowisk. Choć Lizzy Grant niemiłosiernie eksploatuje płytę „Born To Die” przy pomocy kolejnych pseudo-wintydżowych teledysków, to "hejterzy" już odpuścili, a miłośnicy nadal są Laną Del Rey zauroczeni.

7 lipca 2012


JAPANDROIDS Celebration Rock, [2012] Polyvinyl || W 2009 roku o „Nowej Rockowej Rewolucji” zapomniała już nawet radiowa Trójka oraz „Teraz Rock” (choć o Iron Maiden i Deep Purple pamięć wiecznie żywa, hell yeah), a młodzież wyruszyła, wraz ze śmiesznymi kotami, w podróż po kosmosie na syntezatorach. Aż tu nagle, gdy dwójka z Japandroids odkurzyła gitarę i perkusję, okazało się, że ciągle „some hearts bleed / our hearts sweat”.

21 czerwca 2012


SINÉAD O‘CONNOR How About I Be Me (And You Be You)?, [2012] One Little Indian || Nikt chyba nie jest do końca szczęśliwy. Rzadko również życie bywa wyłącznie pasmem nieszczęść. Najczęściej tkwimy gdzieś pośrodku, mając czasem przebłyski, nadzieje i wizje absolutnego szczęścia lub absolutnej porażki. Wyjątkowe piękno tej ostatniej polega jednak na tym, że z samego dna jedyny możliwy kierunek prowadzi w górę. Tej słodkiej goryczy życia już dawno nikt nie sportretował, tak udanie, jak Sinéad O'Connor.

11 czerwca 2012


MADONNA MDNA, [2012] Interscope || L-U-V Madonna! Y-O-U you wanna! Okrzyk ten otwiera jej pierwszy od lat tak udany singiel. Bez Timbalanda, mocno hip-hopowych inklinacji, podkradniętych sampli. „Give Me All Your Luvin’” to bezwstydnie przebojowa i radośnie bezczelna czysta Madonna. A jednocześnie dowód, na to, że Królowa Popu nie zamierza starzeć się z godnością, ba, starzeć nie zamierza się wcale. Byle tylko podretuszować głos i twarz, a, no i nie pokazywać się publicznie bez długich rękawów.

3 kwietnia 2012


EMANUEL AND THE FEAR Listen, [2010] Ishlab || Jeżeli nie słyszycie desperacji i buntu zaklętych w orkiestrowych akcentach ekipy Emanuela, to jesteście głusi albo niezdrowo szczęśliwi. I to jest właśnie największy skarb tej bandy - pomimo obecności gitar i perkusji, to właśnie reszta instrumentarium (dęciaki, skrzypce, flety, pianino) są nośnikami rebelii. A od rozmaitego sprzeciwu ten krążek aż kipi.

Tytułowe “Listen” to raczej wstęp do rady, niż sugestia słuchania dźwięków. Emanuela Ayvasa warto tak naprawdę wysłuchać (nawet w oderwaniu od muzyki), bo próbuje nas, bystre chłopisko, ostrzec przed kiloma iluzjami i blokadami, w które wpadamy. A czyni to za pomocą wyjątkowo zgrabnych, ciekawych liryk.

“Guatemala” opowiada o strachu przed innością, powstającą przez to nienawiścią (Obudźcie się ludzie, świat się zmienia, wystąpcie ze swojej bańki wygodnej ignorancji. Kościół nam powiedział, byśmy się siebie wzajemnie bali, byśmy nienawidzili tego, co inne), która z kolei prowadzi do wyzysku (Dzieciom sprzedającym jedzenie w Guatemali, el parece sucio al americano, ale gringo obawiają się tylko, czy chłopiec umył dłonie) i okropieństw (Nie zapominając o ludziach umierających w Somalii, deszczu ognia nad Persją).

Teksty na krążku dotykają też sfer bardziej osobistych, na które mamy realny wpływ. “Ariel and the River” sugeruje gdzie powinniśmy poszukiwać siebie (Gdyż oni mają odebrać ci to, jeśli będą chcieli, pozostawiając z niczym, poza możliwością słuchania świata. Ta, to wszystko jest pomiędzy wierszami), a gdzie nie (I otwórz oczy, zobacz, że jesteśmy jedynie tym, czym oni chcą byśmy byli). “Jimme's Song” to z kolei prosty manifest, by sięgać po to, co nam się marzy, bez oglądania się na reakcje świata (Nie chcę robić niczego poza byciem w rockowym zespole. Nie chcę znaleźć pracy, nie chcę być mężczyzną).


Bardzo dużo uwagi Emanuel poświęca życiu w iluzji, przede wszystkim tej, której poddajemy się sami. “Song For a Girl” to dramatyczna opowiastka, o tym jak rujnujemy sobie życie w pogoni za miłością. Siedzi w nas jakiś pierwotny lęk przed samotnością i zamiast szukać swojej drugiej połówki, szukamy kogolwiek, kto zapełni pustkę (przysięgam, że nie potrzebuję tego, ale nie mogę przestać za tym biec!). Nie daje nam to jednak szczęścia (Kogoś kto nie jest w stanie być tym, kim chcemy by był. Nie może czuć, jak chcemy by czuł), bo wciąż wyczuwamy brak głębi. Emanuel nie pozostawia tych wniosków bez odpowiedzi - w "Trucker Lovesong” formułuje swoją wizję przeżywania miłości (Myślałem o sposobie byśmy unikali kul nowoczesnej mentalności(...) Możemy rozbić obóz na obrzeżu drogi albo spać w naszym samochodzie, uciekając od całego nonsensu. Wiem, że to szalone, ale myślę, że to może być... więc, esencja miłości według mnie).

Nie bez powodu oddałem tekstom tyle miejsca w recenzji. Dawno już nie słyszałem żeby muzyka i liryki były tak nierozerwalne! Tempo, dobór instrumentów, dźwięki na nich odgrywane, syntezatory - wszystko doskonale oddaje i potęguje linijki śpiewane przez Emanuela Ayvasa (a w niektórych utworach również dwie panie - Dallin Applebaum i Elizabeth Hanley). Mamy do czynienia z grupą klasycznie wyszkolonych muzyków czerpiących garściami z bardzo szerokich inspiracji (mieszają się tu choćby folk, muzyka klasyczna, jazz, rock czy electro-pop) i grających wyjątkowo świadomie.

Początek albumu to trzy najprzystępniejsze i najbardziej przebojowe utwory: “Guatemala”, “Ariel and the River” i “Jimme's Song (Full Band Version)” - nowa wersja akustycznego utworu pochodzącego z ich EP-ki, tym razem wzbogacona o sporo instrumentów. Im dalej tym muzyka staje się coraz trudniejsza w odbiorze i coraz gęstsza (nie licząc lżejszych wyjątków - “Dear Friend” i “Whatever You Do”). Krążek ewoluuje aż do musicalowych kompozycji, jak ”Trucker Lovesong”, “Balcony” czy “Simple Eyes” - ten ostatni nawet został podzielony na dwie role, żeńską i męską!

Rozstrzał nastroju jest ogromny! Od politycznego, pełnego wściekłości “Guatemala”, przez refleksyjne “Free Life”, emocjonalne “The Raimin” i “Trucker Lovesong”, desperackie “Song For a Girl” i “The Finale”, aż po skoczne i wesołe “Dear Friend”. Wykorzystano zróżnicowane inspiracje, by zbudować kompozycje ciekawe, oryginalne, a jednocześnie płynące bardzo naturalnie. Co ciekawe, pomimo tak wielu instrumentów, które w wielu momentów odzywają się równocześnie, muzyka pozostaje bardzo wyrazista i przejrzysta. To wyjątkowo artystyczny album, nagrany przez świadomych muzyków. Zarejestrowano na nim nie tylko muzyczną jakość, ale również przekaz, coraz rzadziej obecny na współczesnych albumach. Dla mnie, Emanuel and the Fear to trochę taki musicalowy Tool.

Listen, Emanuel! Twój intelekt, wasz muzyczny warsztat i wyczucie zaowocowały pięknym, wciągającym krążkiem, na którym współistnieją rockowa siła i orkiestrowy żywioł. Spokojne twoje afro, jeszcze o was napiszę. 8/10 [Michał Nowakowski]

26 marca 2012


PUSCIFER Conditions of My Parole, [2011] Puscifer Entertainment || „Conditions of My Parole” to najważniejsza rzecz, jaką Maynard dał muzyce od czasów „Ænima” Toola. I jedyną przesadą jest to, że dał sam – wspierała go bowiem mini-armia piętnastu muzyków (co prawda niektórzy twierdzą, że jeden z nich, Devo, syn Maynarda, nie istnieje). Choć Maynard jest główną (i jedyną stałą) figurą Puscifer, to tym razem ekipa miała znacznie większy wpływ na muzykę, niż w przypadku pierwszego albumu, „V Is for Vagina”. Efekt końcowy to muzyka może nie eklektyczna, a raczej bezgatunkowa. Kapitalnie udało się zamazać granice pomiędzy zakorzenieniem w rocku a fascynacją elektroniką, a do tego uzyskać symbiozę płaczliwych, emocjonalnych wokali Maynarda i jego ciągot do satyrycznych wstawek.

„V Is For Vagina” bazowała na elektronicznym podszyciu, raczej oszczędnym, gdzieniegdzie upstrzonym niezobowiązującymi gitarami. „Conditions of My Parole” to zdecydowanie więcej gitar, ale też więcej elektroniki i nietypowych dla Puscifer instrumentów (banjo, mandolina, wiolonczela, chiński instrument smyczkowy erhu). Po prostu wzrosło zagęszczenie dźwięków. Do tego Maynard już nie chowa się za pomrukami i stękaniem, tym razem robi użytek ze swojego rażącego emocjonalnie wokalu. Efekt jest głęboki i piorunujący!

Na „Conditions of My Parole” mieszają się: elektronika tworzona zarówno w komputerach, jak i dzięki syntezatorom, rockowe kompozycje (miotające się pomiędzy industrialnymi, post-rockowymi klimatami a southern rockiem w tytułowym utworze) czy stonowane country. Żadna z tych cząstek niczego sobie nie uzurpuje – po prostu stapiają się w jedną, intrygującą materię.

Niektóre utwory na „Conditions of My Parole” „rozlewają się” we wszystkich kierunkach („Monsoons”, „Horizons”), inne celują bardzo precyzyjnie („Tiny Monsters”, „Man Overboard”). Zetkniemy się tu z utworami bardzo od siebie odległymi; kompozycyjnie i pod względem użytych dźwięków. Obok gęstych, przesyconych elektroniką fragmentów (w „Tiny Monsters”, „Monsoons”, „Man Overboard”), znajdziemy też uboższe w dźwięki (w „Green Valley”, „Tumbleweed”, „Horizons”). Napisałem „fragmenty”, bo na tym krążku wszystko intensywnie fermentuje - utwory wciąż ewoluują.

I tak, wspomniane „Green Valley”, choć rozpoczyna się akustycznym brzdąkaniem i gawędziarskim wstępem, unosi się w pewnym momencie, przesiąknięte głosem Maynarda, ulotnymi jękami Cariny Round i powtarzanym wkółko riffem gitary. „Horizons” tylko przez kilka sekund brzmi akustycznie, bo zaraz beat z syntezatorem tworzą przyzwoite podszycie dla maynardowych płaczliwych linii.

Są też utwory spójniejsze, jak choćby „Tiny Monsters” czy „Monsoons”, które bym z pewnością ulokował w trójce najlepszych z tej płyty. „Tiny Monsters” wciąga pulsującymi, drżącymi dźwiękami i prowadzi przez muzyczny tunel zbudowany z beatu, perkusji, wokalu i chórków. Wszystkie elementy dopieszczone do najdrobniejszych szczegółów. „Monsoons” z kolei, od samego początku wciąga nas subtelnym, wycofanym, a jednak ruchliwym podszyciem elektronicznym (efekt podobny do uzyskanego na płycie „Dying In Time” włoskiego port-royal). Od pierwszej sekundy wokal Maynarda drąży w naszej wrażliwości, czarując emocjami i próbując przebić się przez chłodną, nerwową elektronikę. W pełni udaje mu się to dopiero, gdy jego (wszystko jedno czy prawdziwy) syn, Devo, dołącza ze swoimi skrzypcami. Magia.

Album zapuszcza się też w gęstsze, bardziej rockowe rejony - „The Rapture (Fear Is A Mind Killa Mix)”, „Telling Ghosts”, „The Weaver” czy „Toma”. Usłyszymy w nich Maynarda w ostrzejszym repertuarze i trzeba go pochwalić, bo po raz trzeci odnalazł w sobie nowy styl śpiewania. Tool miał swój, A Perfect Circle swój, a Puscifer zrodził kolejny. Nie znajdziemy tu toolowych wrzasków ani krzyków z APC - wokalista odnalazł w sobie świeże metody przekazywania silnych emocji.

Słuchanie Maynarda na „Conditions of My Parole” ma też inną zaletę. Okazuje się, że głos, który kiedyś, na płytach Toola, wyrażał moją wściekłość, z czasem odnalazł swój spokój i stworzył coś wychwalającego głębię i różnorodność świata. Optymistyczne, nie? Cenię go jako długowłosego dzikusa-buntownika występującego na różowej pidżamie i na kwasie, ale również jako łysego, ubranego w gajerek brzuchatego-guru, śpiewającego zza telewizora wyświetlającego jego twarz. Po prostu świetnie, że jako człowiekowi i artyście, udało mu się przejść taką drogę. Gdzieś w sieci przeczytałem komentarz "Tool jest dla Twojego mózgu, A Perfect Circle dla serca, a Puscifer dla penisa/cipki". Zupełnie się z tym nie zgadzam. Puscifer to bardzo głębokie podejście do muzyki, stworzone przez artystę, który na nowo się odnalazł.

Aha, i nie czekam na nowego Toola. Na Toola się nie czeka. 9/10 [Michał Nowakowski]

26 lutego 2012


M83 + Bartosz Szczęsny [20.02.2012], SQ Klub, Poznań || Kolejna wizyta M83 w Polsce rozpoczęła się wyjątkowo nieszczęśliwe. Polskie wiecznie remontowane drogi zwiodły objazdem podróżujący autobus prosto pod wiadukt pod którym nie mógł się zmieścić. Utknął autobus, utknął zespół, na szczęście nikomu nic się nie stało, lecz utknęli również w rozpaczy wszyscy, którzy wybierali się na koncert M83 w Warszawie. Pod znakiem zapytania stanęła również wizyta w Poznaniu, organizatorzy jednak stosunkowo szybko potwierdzili, że plan nie ulega zmianie.

19 lutego 2012


PRINCE OF TENNIS Does This Make You Feel Alright?, [2012] Starcastic || Debiutancki album Prince of Tennis okazał się jednym z najważniejszych wydarzeń muzycznych na czeskiej scenie muzycznej zeszłego roku. David Volenc oraz Honza Čechtický, uznani producenci i niegdysiejsi członkowie kultowego w latach 90-tych zespołu Colofactory, przygotowali najpierw epkę a następnie pełnoprawny album „Urbi and Orbi”, udanie nawiązujący do tradycji delikatnej czeskiej elektroniki. Co więcej, nie tylko EP-ka, ale i album udostępnione zostały do pobrania za darmo ze strony Prince of Tennis. Działalność początkowo czysto studyjnego projektu promował ledwie jeden teledysk, sukces jednak „Urbi and Orbi” sprawił, że wydawnictwo to znalazło się na 8. miejscu rankingu najlepszych czeskich płyt roku 2011 opiniotwórczego portalu musicserver.cz oraz nominowane było do muzycznej nagrody Apollo. Nadszedł więc czas na zmiany i rozwinięcie skrzydeł, elementem czego jest niniejszy singiel „Does This Make You Feel Alright?”.