6 września 2011

Recenzja Beirut "The Rip Tide"


BEIRUT The Rip Tide, [2011] Pompeii || Zach Condon, cudowne dziecko europejskiego folku, jest magicznie zaklęty w czasie. Od czasu jego debiutu The Gulag Orkestar minęło pięć lat, a scena indie potoczyła się w stronę brzmień elektronicznych. Natomiast Beirut tkwił w miejscu ze swoimi folkowymi piosenkami o iście barokowej stylizacji. Lekka zmiana kursu nastąpiła w 2009 roku kiedy to światło dzienne ujrzała podwójna EP-ka March of the Zapotec/Holland, gdzie druga część muzycznie podryfowała w stronę synthpopowych brzmień. Nadeszła pora na długo oczekiwany (cztery lata) długogrający krążek i Beirut powrócił do tego, co grał na samym początku. Utwory z najnowszej The Rip Tide bez obaw można by wymieszać z tymi znajdującymi się, może nie na debiucie, bo on jest jeszcze ascetyczny, ale na The Flying Club Cup. I nie dostrzec żadnego zgrzytu.

Jeśli ktoś oczekiwał od najnowszego albumu czegoś nowego i świeżego, będzie rozczarowany. Natomiast jeśli chciał dostać Beirut, to go dostanie! (Pisze to z powodu, notorycznych w ostatnim czasie, niedorzecznych oczekiwań krytyków i dziennikarzy, którzy mają za złe zespołom/artystom to, że brzmią i nagrywają muzykę taką do jakiej nas przyzwyczaili. Koniec osobistej dygresji).

Na The Rip Tide mimo wszystko jest progres, w bardzo subtelnych elementach. Zach Condon staje się dojrzalszym kompozytorem i aranżerem. Znacznie lepiej włada też swoim niesamowitym głosem i np. tam gdzie trzeba potrafi delikatnie nim zadrżeć. Przykładem niech będzie Santa Fe, które przez syntezatory przypomina mi Nantes i może stać się podobnym przebojem.

Na dzień dobry w A Candle's Fire wita nas wieloliniowa ścieżka instrumentów dętych i bardzo skoczna melodia. East Harlem to utwór, który od dłuższego czasu pojawiał się na setlistach koncertowych. Spokojny, prowadzony na prostych biciach pianina i ukulele, ale pod koniec zaskakujący zmianą rytmu.

W wywiadach sprzed wydania albumu Zach odgrażał się, że częściej będzie łapał za klawisze i tego dowodem jest Goshen, które dodatkowo od połowy jest napędzane marszową perkusją i trąbkami. Payne's Bay rozpoczyna się smykowo, by następnie budować napięcie. Wszystkie instrumenty w ryzach, powoli przyspieszają tępo i jakby nie mogąc doczekać się finału zaczynają wyskakiwać przed szereg. Bardzo przyjemnie i pogodnie wypada rozbujane Vagabond, które jest sporym kontrastem dla ponurego Peacock, w którym jak mantrę Condon powtarza słowa He's the only one who knows the words przy akompaniamencie rogu.

Tylko dziewięć piosenek. Tylko 33 minuty. Odnoszę wrażenie, że Zach Condon wydając pierwszą płytę nie spodziewał się tak wielkiej popularności, ba(!) on jej nawet nie pragnął. The Rip Tide to dobra płyta, która udowadnia, że Beirut jest w formie i cały czas się rozwija, ale nie chce już robić wokół siebie szumu. 7.5/10 [Tomek Milewski]