3 września 2011

Recenzja Red Hot Chili Peppers „I'm With You”


RED HOT CHILI PEPPERS I'm With You, [2011] Warner || Na nowe płyty Red Hot Chili Peppers często długo każą sobie czekać, jednak tym razem po małej zawierusze związanej z odejściem gitarzysty Johna Frusciante, było to poniekąd usprawiedliwione. Od czasu powrotu gitarzysty z odwyku w 1998 roku zyskiwał on coraz to silniejszą pozycję i nadawał muzyce papryczek wyraźną drogę. Dlatego też z takim oczekiwaniem i obawą patrzono na przyszłe I'm With You, gdzie troszkę po cichu zwolniony wakat zajął gitarzysta wspomagający koncerty, a zarazem dobry przyjaciel Frusciante - Josh Klinghoffer. Zmiana personalna musiał odbić się na muzyce i tak, bo szeregi opuścił jeden z najlepszych gitarzystów.

I'm With You to czternaście utworów i godzina dobrej muzyki. Jak na dzisiejsze standardy, kiedy to notorycznie na krążkach pojawia się od dziewięciu do góra jedenastu kawałków, to naprawdę sporo! Sama muzyka poszła w kierunku wytyczonym przez poprzednią płytę, Stadium Arcadium. Z taką różnicą, że wyeksponowano sekcję rytmiczną, która - tak jak na pierwszych płytach Red Hotów - wiedzie przewodnią linię melodyczną. Brakuje iście bajecznej fantazji Johna i tak chwytliwych riffów. Gitara jest tutaj prosto rock'n'rollowa i ma za zadanie trzymać całą kompozycję w ryzach, choć utwory nie są oczywiście pozbawione przez to solówek. Narazie Josh Klinghoffer upodobnia swoją grę do stylu Frusciante, próbując znaleźć własny środek.

Muszę natomiast powiedzieć, że patrząc wstecz widać jak wielki postęp w roli wokalisty uczynił Anthony Kiedis. Na pierwszych płytach, żółtodziób, który potrafi tylko zarapować tekst, a teraz? Potrafi zrobić z głosem naprawdę wiele, ba(!) można nawet powiedzieć, że sporo kawałków opiera się na jego wokalu.


Sama płyta zaczyna się całkiem ciekawie, od naprawdę mocnego rozjechanego intro w postaci Monarchy of Roses, które w zgrabnym przełamaniu przeistacza się w coś na wzór C'mon Girl z wyrazistą linią basu. Mamy też miejsce dla typowego funku Factory Of Faith,  Annie Wants A Baby czy Look Around, który zazwyczaj ustępuje rockowym refrenom, ale taki już styl definiowany jest przez Red Hot Chili Peppers od paru płyt.

Jest też miejsce dla ballady o zmarłym przyjacielu Brendanie Mullenie, właścicielu jednego z punk-rockowych klubów, w których ze swoją karierą witał się zespół. Jest to też zarazem pierwsza wspólna kompozycja z nowym gitarzystą, od której wszystko się zaczęło. Świetnie wypada funkowo rozbujana Ethiopia, z krótkimi wokalizami Kiedis'a.

Niezłym wyborem było postawienie w przypadku pierwszego singla na The Adventures Of Rain Dance Maggie, w którym mieści się chyba wszystko, co można znaleźć na płycie... no może poza zaskakującymi dęciakami w Did I Let You Know, gdzie w chórkach Kiedis wspomagany jest przez Klinghoffera. Zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie! Następnie bardzo szybkie i agresywne Goodbye Hoorey i znowu małe urozmaicenie w postaci klawiszowego motywu Happines Loves Company (zagrany przez Josha). Przyjemnie brzmi Meet Me At The Corner z subtelnie jazzującą gitarą i miękką melodią.

I'm With You to dobra, równa płyta, na której Red Hot Chili Peppers sięgają po instrumenty, które wcześniej nie pojawiały się w ich utworach, a wszystko to aby zapełnić pustkę, która naprawdę jest odczuwalna. Drugą sprawą, która razi mnie osobiście jest podświadome uczucie, że już to słyszałem. Czasami, dosłownie, miałem wrażenie, że linie basu są żywcem przepisywane np. z utworów znajdujących się na Stadium Arcadium. Dobra, koniec z tym szukaniem dziury w całym. Płyta jest dobra! Papryczki nie schodzą poniżej pewnego poziomu! Koniec kropka. 7/10 [Tomek Milewski]