FRANZ FERDINAND Right Thoughts, Right Words, Right Action, [2013] Domino || Podekscytowana Anna Gacek w połowie minionej dekady aż sama musiała się pochwalić Alexowi Kapranosowi zdaniem, które wymyśliła na potrzeby recenzji płyty Franz Ferdinand. Buńczucznie ogłosiła, że wraz z minutą z sekundami piosenki “Take Me Out” skończyła się nowa rockowa rewolucja. W jednym z ostatnich numerów czeskiego rockowego czasopisma znalazłem zaś zdanie, że Franz Ferdinand nie są już modnym towarem, lecz nostalgicznym wspomnieniem. Tradycyjnie prawda leży gdzieś po środku, ale sam bez wahania wskażę, że grupa ta i dziś zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z podekscytowaniem niż z nostalgią.
Z tym jak w odległym 2004 roku usłyszałem po raz pierwszy „Take Me Out” wiąże się zabawna wspominka, otóż pomyślałem wtedy, uuu, w końcu jakaś piosenka The Strokes, która naprawdę mi się podoba. Na wdzięki new rock revolution pozostawałem wtedy zasadniczo nieczuły, dopiero po latach okazało się, które z zespołów były warte dalszej uwagi. I dobrze, nie traciłem czasu na kolejnych wykonawców z The –s w nazwie, o których dziś już nikt nie pamięta.
Ale Franz Ferdinand wraz z „Take Me Out” urywali głowę. A właściwie, biorąc pod uwagę morderczą taneczność kompozycji, urywali kończyny. Zadziorny, surowy debiut nie był przy tym płytą jednego singla. Niewiele mniejszą siłę rażenia miało „Darts Of Pleasure” (we wczesnej wersji demo dostępnej na dominowskiej składance „Worlds Of Possibility” chyba nawet większą), finałowe „40’ Feet” do dziś nie traci na emocjonalnym napięciu. Ciąg dalszy znamy, „You Could Have It So Much Better” to typowa (i od razu wyjaśniam ironioopornym – udana) płyta nr 2, czyli „tak jak debiut, tylko bardziej, jednak debiut może być tylko jeden”. „Tonight: Franz Ferdinand” nazywane bywa albumem eksperymentującym, ale serio, dodanie odrobiny syntezatorów to szaleńczy progres? Nie, to nadal był ten sam zespół, zmieniły się niestety czasy.
A tymczasem, po paroletniej przerwie, „Right Thoughts, Right Words, Right Action” wydaje się być przyjmowane może nie paradą z fajerwerkami, ale z co najmniej życzliwą przychylnością. I słusznie, bo to 35 minut niezwykle udanej, bezpretensjonalnej, bezwstydnie zabawnej i zabawowej muzyki. Franz Ferdinand to Franz Ferdinand, przebojowy, gitarowy indie-pop, a jednak jakby od niechcenia nagrali najlepszy swój album od czasów debiutu. O ich kompozycyjnej zręczności nie ma co wspominać, ale tajemnica powodzenia „Right Thoughts, Right Words, Right Action” może tkwić w cyklicznym sentymencie i dopieszczonej produkcji. Uszy słuchających surowego debiutu sprzed niemal 10 lat jednak trochę się zestarzały, ale ramionkami nadal chciałoby się ruszać.
Zwłaszcza w pierwszej połowie albumu ciężko wskazać szczególnie udaną i porywającą piosenkę, bo takimi się nie tylko singlowe „Right Action” czy „Love Illumination”. Po zaskakująco gorzkawym „Fresh Strawberries” napięcie odrobinę spada, ale jeśli piosenki takie jak „Bullet” czy „Treason! Animals.” umykają naszej uwadze wyczerpanej po wybuchowym początku, to wystarczy posłuchać ich raz jeszcze na dodatkowej płycie „Right Notes, Right Words, Wrong Order”, by żywe wykonania przekonały o ich oczywistym blasku.
Poza większym niż do tej pory zanurzeniu w latach 60-tych (gdy pop i rock były pojęciami niemal tożsamymi) nie ma tu oczywiście żadnych muzycznych zaskoczeń. Bo i po co, płyty słucha się świetnie, zaspokaja zatem najbardziej podstawowe potrzeby słuchaczy. Gdy Alex Kapranos narcystycznie śpiewa o dziewczynach, swobodzie, braku kontroli, przez 35 minut każdy może poczuć się jak król parkietu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]