23 listopada 2013

Recenzja Arcade Fire "Reflektor"


ARCADE FIRE Reflektor, [2013] Sonovox || „Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)” było jak błysk dyskotekowej kuli na zapuszczonych przedmieściach. Lirycznie depresyjne „The Suburbs” było oczywiście pełne świetnych kompozycji, w końcu album ten zasłużył sobie Grammy, ale „Sprawl II” wyróżniało się bezdyskusyjnie. Arcade Fire poszli w tańce i niekoniecznie musiał to być jednorazowy wybryk. Jeśli jakakolwiek grupa mogła sobie pozwolić na taki fantazyjny skok w bok, nie tracąc przy tym nic na swojej tożsamości, to tylko Arcade Fire. Kto zatem wierzył w potencjał Kanadyjczyków mógł przewidywać ich kolejny ruch. Zwłaszcza, że „Sprawl II” było finalnym singlem z „The Suburbs”, wkrótce potem pojawił się jeszcze podwójny singiel remiksowy „Sprawl II / Ready To Start” a niedługo potem pierwsze plotki o szykowanym czwartym albumie. A że James Murphy, a że David Bowie… Oczekiwaliśmy od przystrojonych w cekiny Arcade Fire zaproszenia na dyskotekę, trafiliśmy raczej na dansing.


„Reflektor” musiał być hitem, ponad siedem minut, teledysk Corbijna, jeden wers od Davida Bowiego, który zdominował pierwszą połowę tego roku i łaskawie pozwolił Arcade Fire zająć drugą, choć nadal w swoim blasku. „Reflektor” nie do końca okazał się nowym „Sprawl II”, raczej growerem, który faktycznie okazuje się jednym z najlepszych utworów na albumie. Z prostej przebojowości akcent przesunięty został na epickość, ale skoro to zaledwie pierwszy singiel, to ta musi być dalej? Na płycie są jeszcze dwa świetlane punkty a wszystkie znajdują się na pierwszym dysku. Motoryczne disco „We Exist”, oparte na świetnym basie, z syntezatorem w finale, a przede wszystkim z pełnymi rozmachu smyczkami, z klubu wyprowadza nas wprost na stadiony. „Normal Person” zaś najbardziej gitarowy i normalnie (jak na Arcade Fire) rockowy utwór nie tylko na tym albumie, ale i chyba w ich twórczości w ogóle.

„Flashbulb Eyes” to ledwie odrobinę chaotyczny, plemienny przerywnik, najbardziej kojarzący się z dokonaniami Yeasayera. „Here Comes The Night Time” natomiast, jakoby predestynowane do bycia wielką kompozycją, skoro doczekało się i kontynuacji, cierpi trochę na brak przestrzeni, płaskie brzmienie perkusji i kompozycyjne poszatkowanie, choć miejscami robi miło egzotycznie niemal w stylu Vampire Weekend. Po przyzwoitych „You Already Know” i „Joan Of Arc” (z oczywistym tekstem) nadchodzi czas na zmianę płyty.


„Vol. 2” otwiera wspomniana już powtórka z „Here Comes The Night Time” i jak to często bywa, okazuje się po prostu zredukowanym brzmieniowo i emocjonalnie krótkim nawiązaniem. Wybrane na drugi singiel „Afterlife” było utworem na który nie zwróciłem żadnej uwagi podczas pierwszego przesłuchania tej płyty. W „Awful Sound (Oh Eurydice)” i „It’s Never Over (Oh Orpheus)” najbardziej obiecujące są tytuły, przy czym pierwszy z wymienionych zaskakuje soft-rockowym klimatem w stylu Electric Light Orchestra. „Porno” prezentuje się nawet ciekawie, choć może to znów sugestia tytułem, bo w otoczeniu lepszych kompozycji chyba aż tak by się nie wyróżniało. Kończące całość „Supersymmetry” patos ma tylko w tytule, zdecydowanie nie jest to Muse… Może szkoda?

Bo patos i przebogate aranżacje są czymś co akurat u Arcade Fire lubimy, za to cenimy przecież „Neon Bible”. „Reflektor” obiecuje wiele, dwa dyski, ogromna i przemyślania kampania medialna, intrygujące tytuły, tymczasem wielkości tu nie czuć zarówno za sprawą częściowo przeciętnych kompozycji, ale też dzięki produkcji. Gitar nikt tu specjalnie nie oczekiwał, ale również elektroniki, niekoniecznie tanecznej, wiele tu nie ma. Większość albumu zdominowana jest przez mocno wyeksponowaną i poszatkowaną perkusję. Fani Radiohead po wysłuchaniu „The King Of Limbs” mówili o uczuciu słuchania przez pół godziny z kawałkiem pukania automatu perkusyjnego. „Reflektor” również w sporej części, szczególnie na zdecydowanie słabszej drugiej płycie, opiera się perkusyjnym stukaniu, ledwie odrobinę wzbogaconym ciekawszymi aranżacjami schowanymi w tle. A gdy już pojawia się więcej dźwięków, to dzięki płaskiej produkcji mamy wrażenie, że zbyt duży zespół gra w zbyt małym pomieszczeniu.

Może i ma to być jakieś nawiązanie do lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza, że dość często album ten stawia przed nami obraz teoretycznie kolorowy, ale niekoniecznie bogaty. Mamy tu raczej klubokawiarnię z polskim wykonaniu, gdzie panie w klipsach i tapirach zamawiają pepsi-colę, panowie trawią wódkę a wodzirej namawia do wspólnej zabawy na którą nikt już nie ma sił. Przynajmniej jeśli chodzi o teksty widoczna jest lekka optymistyczna odmiana i zwrot w stronę prostych, choć zawoalowanych w typowy dla Arcade Fire sposób, historii miłosnych. Bo kto wsłuchał lub wczytał się w „The Suburbs” ten być może pamięta jak zaskakująco depresyjna była to płyta. I nadal lepsza od „Reflektor”. Teraz mam nowe oczekiwania, marzyło by mi się otrzymać od Arcade Fire po prostu zwyczajny album, bez ambicji, bez przekraczania kolejnych granic i możliwości, bez wielkich obietnic, ale z bez wyjątku świetnymi kompozycjami. Ale na razie mamy „Reflektor”, z jego pierwszą płytą na 7/10 i drugą na 5/10, więc chcąc nie chcąc ostatecznie: 6/10. [Wojciech Nowacki]