10 listopada 2013

Recenzja Yo La Tengo "Fade"


YO LA TENGO Fade, [2013] Matador || Ubolewam nad tym, że nie mogłem być na koncercie Yo La Tengo, który miał miejsce parę dni temu w Pradze. Owszem, zespół ten ma status absolutnego klasyka, niemal całkowicie jednak nieuświadamiany w Europie. Nie wiem jak mogłaby wyglądać frekwencja w Polsce, przypuszczam, że i tutaj byłaby dość średnia. Jak na „nieznanych klasyków” cena 550 Kč to jednak w okresie przedwypłatowym stanowczo za wiele.

Czegóż zatem Yo La Tengo są klasykami? Otóż indie-rocka. Ponieważ dawno, dawno temu, może nie za siedmioma górami, ale za oceanem, independent rock oznaczał nie mniej, nie więcej niż „rock niezależny”, wywodzący się równie często z podmiejskich garaży, co z kampusowych środowisk akademickich. Z tego punktu widzenia, bardziej indie-rockowe jest R.E.M. niż Franz Ferdinand, klasycy gatunku prezentują się dziś natomiast prędzej jako podtatusiali panowie z przerzedzonymi włosami niż zawadiaccy młodzieńcy w za wąskich spodniach.

Amerykański rock niezależny był jednak w latach 90-tych zjawiskiem na tyle hermetycznym, że nie miał szans i warunków na przebicie się do europejskiej świadomości. W Polsce udało się plus minus hipstersko objawić Pavement, czego kulminacją był ich nocny występ na Open’erze w 2010 roku. Szczęścia nie mają Sebadoh, znacznie lepiej po wydaniu albumu „Farm” powodzi się Dinosaur Jr., Yo La Tengo zaś, mając 13 albumów na koncie (pierwszy z 1986 roku), grają sobie spokojnie swoje i… zasadniczo tyle. Nie pomógł swego czasu zachwyt Artura Rojka, nie pomoże też niestety „Fade”.


Trio z New Jersey osiągnęło już dawno status zespołu, który nagrywając kolejne płyty może pozwolić sobie na dość wierne trzymanie się własnego, wypracowanego brzmienia, bez obaw o oskarżenia o stagnację. Wszystko dlatego, że albumy Yo La Tengo nie schodzą nigdy poniżej pewnego poziomu, choć oczywiście zdarzają się wahnięcia i najlepszym tego przykładem są „Popular Songs” oraz „Fade”.

„Popular Songs” otwierał porywająco psychodelizujący singiel „Here To Fall”, po którym następował szereg zwiewnych piosenek ocierających się od twee-popu po garażowy rock, zawsze jednak na bazie chwytliwej melodii. Całą drugą połowę płyty wypełniały zaś ledwie trzy długie kompozycje, kontemplacyjne „More Stars Than There Are In Heaven”, ambientowo rozmazane „The Fireside” i wreszcie finalny piętnastominutowy noise „And The Glitter Is Gone”.


Jeśli „Popular Songs”, w moim mniemaniu niezwykle udane, wydawało się jednak komuś niespójne, pocieszyć powinno go „Fade”. Album wypełniony jest urokliwymi, szytymi na miarę, indie-folkowymi piosenkami, ostrzejsze gitary pojawiają się jedynie w „Paddle Forward” oraz w otwierającym całość „Ohm”, jedynym utworze zdradzającym ciągoty do kombinowania. Zwraca uwagę chyba nieco większe wyeksponowanie na wokalu Iry Kaplana niż jego małżonki Georgii Hubley oraz ochocze sięganie po smyczki, zwłaszcza w finałowym „Before We Run”.

Jest zatem ładnie, ale niestety niezapamiętywalnie. Utwory zlewają się w ostatecznym rozrachunku w jedną całość i nikną, zgodnie chyba z tytułem płyty, w niepamięci. Yo La Tengo zwolnili zdecydowanie tempo, grają nadal tak jak potrafią i efekt nie jest oczywiście zły, wręcz przeciwnie. Jeśli jednak ktoś chce poznać ich prawdziwy potencjał niech lepiej sięgnie po „Popular Songs” sprzed czterech lat. 5/10 [Wojciech Nowacki]