GOLD PANDA [10.11.2013], MeetFactory, Praha || Zacznijmy od spraw najważniejszych. Nadal nie wiemy jak naprawdę nazywa się Gold Panda (imię Derwin, ale nazwisko w zależności od źródeł Powers albo Schlecker). Naprawdę ma tak duży nos jak wydaje się na zdjęciach, nie nosi już niestety brody oraz ewidentnie łysieje.
Ten brytyjski producent muzyki elektronicznej (nie DJ, za takowego się nie uważa) przyciągnął na swój koncert naprawdę sporą widownię. Lecz tym razem nie było mowy o zagłuszaniu muzyki rozmowami (vide Múm), przestrzeń szczelnie wypełniały pandowe bity, niemal bez przerw i chwil wytchnienia. Zapewne nie raz słyszeliście utyskiwania twardogłowych rockistów, że co to za koncert, patrzeć na faceta kręcącego gałkami. Otóż Gold Panda nad swym sprzętem prezentuje się niesamowicie, jeśli ma się szczęście stać na tyle blisko, nie można oderwać oczu od jego gwałtownych ruchów i ptasiego tańca. Serio, mógłby występować pod pseudonimem Gold Turkey albo Gold Pidgeon. Nie wiem, może to przez ten nos. Jego tańcowi dorównuje tylko jego totalne skupienie.
Elektronika Gold Pandy zawsze była mocno osobista. Na debiutanckim albumie „Lucky Shiner” znajdowały się odniesienia do jego rodziny, tegoroczne „Half Of Where You Live” stanowi dziennik jego podróży, całość zaś zawsze w mniejszym lub większym stopniu podlana jest egzotyką. Taneczne zatem kompozycje okazują się zaskakująco intymne. I oczywiście nie ma o tym mowy w przypadku setu koncertowego. Tutaj chodzi o rytm pulsujący poprzez wszelkie elektroniczne estetyki. Nawet tak już archaiczne jak drum’n’bass!
Występ był też imponująco długi, półtorej godziny z kawałkiem w przypadku taneczno-elektronicznego uderzenia to jednak całkiem sporo. Zwłaszcza, że bohater wieczoru uniósł głowę celem pouprawiania konferansjerki ledwie trzy razy (w przybliżeniu: Hi!, How are you? oraz Thank you!). „Half Of Where You Live” nie jest bynajmniej albumem słabszym od debiutu, jednak to kompozycje na „Lucky Shiner” były bardziej wyraziste (i oczywiste), stąd żywiołowe przyjęcie „Vanilla Minus” czy „I’m With You But I’m Lonely”. Pod koniec setu pojawiło się oczywiście singlowe „You”, mnie osobiście zawsze raczej irytujące, tutaj rozciągnięte do granic możliwości. Na koniec zaś wybrzmiało „Quitters Raga” od którego zaskakująco zaczęła się kariera Gold Pandy.
Jednym słowem, przyjemny wieczór, intensywny i relaksujący zarazem. Szkoda jedynie, że niedzielny… [Wojciech Nowacki]