2 października 2012


COM TRUISE In Decay, [2012] Ghostly International || Lata osiemdziesiąte. Dla jednych dekada grozy, upiornych stylizacji i kolczyków jak stalagmity. Dla innych źródło niewyczerpalnych inspiracji. Do szydery, do strojów, ale i do muzyki. Czasem warto zacisnąć zęby, przełknąć ślinę i przebić się przez pastelowo-cekinową otoczkę, by zdać sobie sprawę z tego, że nie była to dekada aż tak fatalna. Swego czasu zrobił to Seth Hailey i do dziś kopiuje dla nas jedną z najciekawszych stron lat osiemdziesiątych.

Nie brytyjski heavy metal, nie wojujący punk, nie żadne new romantic czy inne zimne fale. Retro-elektronika, sprzed czasów sampli i laptopów, tworzona na komputerach większych niż dzisiejsze lodówki, okazuje się najbardziej orzeźwiającym produktem tej syntetycznej dekady. Kojarzona ze epokową ścieżką dźwiękową do „Blade Runnera”, neonami i plastikowym designem, powraca choćby za sprawą Kuedo, czy Com Truise właśnie.

Pod tym pseudonimem bowiem Seth Hailey tworzy muzykę równie historyczną, co ponadczasową. Warto zapoznać się z mixtape’ami z serii „Komputer Cast”, udostępnianymi za darmo na stronie internetowej Com Truise. Idealne na retro-imprezę, obok oryginalnej i mało znanej elektroniki z lat osiemdziesiątych przemycają też jak najbardziej współczesne kompozycje Com Truise. I okazują się całkowicie nierozróżnialne.

Stylizowanie się na muzykę sprzed dziesięcioleci ten nowojorski DJ opanował do perfekcji. Wydarzeniem była jego entuzjastycznie przyjęta debiutancka EP-ka „Cyanide Sisters”. Pełnowymiarowy album „Galactic Melt” okazał się drobnym rozczarowaniem, przyniósł bowiem solidną porcję muzyki dość jednolitej brzmieniowo i nie tak świeżej jak EP-ka. „In Decay” nie jest kolejnym regularnym albumem Com Truise, lecz zbiorem niewydanych do tej pory kompozycji. I podobnie jak „Pink” Four Tet nie został wydany na fizycznym nośniku, a jedynie cyfrowo. I tak samo, nie należy go traktować jako wydawnictwo poboczne, okazuje się bowiem materiałem znacznie lepszym niż „Galactic Melt”.

„In Decay” jest znacznie bardziej pomysłowe, dzieje się tu więcej i całość bynajmniej nie nuży. Słuchając otwierającego album “Open” chce się aż wykrzyknąć „whoa!”, przebojowy, porywający jeden z najlepszych utworów Com Truise w ogóle. „84’ Dreaming” wcale nie zwalnia tempa (swoją drogą, 1984, doskonały rocznik). W „Dreambender” pojawia się basowa gitara rodem z Joy Division oraz zupełnie nieelektroniczna perkusja. „Colorvision” buja niemal dubowym rytmem. „Alfa Beach” w odniesieniach do lat osiemdziesiątych przypomina dokonania Twin Shadowa, hiphopowy beat i błyskające światła w „Klymaxx” przywodzi na myśl niemal Flying Lotus. Ale już w „Video Arkade” mamy typowy dla Com Truise motyw rodem archaicznych komputerowych gier.

Jest nostalgicznie, jest nowocześnie, jest przebojowo, jest dobrze. 7/10 [Wojciech Nowacki]

24 września 2012


FOUR TET Pink, [2012] Text || Kieran Hebden od ponad dekady jest klasą samą w sobie. Obojętnie, czy prezentując pod szyldem Four Tet swe autorskie dokonania, czy też kolejne wyśmienite remiksy całego spektrum gwiazd. Elektroniczne wcielenie Hebdena, bo przypomnijmy również jakby zapomnianą post-rockową formację Fridge, udanie przyciąga uwagę miłośników i elektronicznej, i gitarowej alternatywy. Dźwięczne, wciągające kompozycje Four Tet wznoszą się ponad stylistyczne podziały, nie dziwota zatem, że już od czasów zjawiskowej płyty „Rounds” kolejne jego wydawnictwa spotykają się z wielkim zainteresowaniem.

Ostatni regularny album Four Tet, „There Is Love In You”, po nieco trudniejszym i chropawym „Everything Ecstatic”, przyniósł renesans klubowych i tanecznych brzmień, okrzyknięty zaś został jednym z najlepszych dokonań Hebdena. W następnych latach, obok kolaboracji z Burialem i Thomem Yorkiem, nowe utwory Four Tet ukazywały się wyłącznie w postaci singli, bynajmniej nie zapowiadających nowego albumu. Zbiorem tych właśnie singli jest „Pink”.

Album ten, o kompilacyjnym zatem charakterze, nie powinien być jednak traktowany po macoszemu. Choć wydany w formie cyfrowej, na fizycznym nośniku zaś wyłącznie w Japonii, to w pełni zasługuje na postawienie obok regularnych płyt Four Tet. Pod paroma względami nawet je przewyższa, na najlepszych nawet albumach Hebdena mieliśmy różne miniatury i wypełniacze, „Pink” natomiast przynosi nam wyłącznie ponad godzinny konkret.

Zawieszony gdzieś pomiędzy dwoma ostatnimi albumami, z jednej strony znajdziemy tu perkusyjne rytmy rodem z „Everything Ecstatic”, z drugiej parkietowe niemal kompozycje w stylu „There Is Love In You”. Powrót do pierwszych mamy już w otwierających „Pink” utworach „Locked” i „Lion”. Taneczny beat odnajdziemy natomiast choćby w wyśmienitym „Ocoras”. House’owo pobrzmiewa też wspomniany już „Lion”, mocno osadzony w stylistyce techno jest z kolei „Pyramid”.

Bliską minimalu dźwiękową plamą okazuje się najdłuższy w zestawie „Peace For Earth”. Dzieje się tu niewiele tylko pozornie, podobnie jak w „Locked”, w którym kolejne warstwy nakładają się na siebie, trzymając się jednak w perkusyjnych ramach. Tanecznie, lecz nieco ciemniej jest w finałowym „Pinnacles”, obok „Ocoras” i „Pyramid” jednym z najlepszych na płycie. Najsłabszym zaś w zestawie jest „128 Harps”, wszystkie jego elementy są nam już dobrze znane, nie tworzą przy tym żadnej ciekawej całości, a dodatkowo irytuje samplowany wokal.

„Peace For Earth” oraz king-crimsonowy momentami „Lion” są jedynymi premierowymi kompozycjami na „Pink”. Zgodnie z zapowiedzią Hebdena i one ukażą się wkrótce na winylowym singlu. Nie jest ważne, czy „Pink” jest czyszczeniem szuflad z niewykorzystanych pomysłów, podsumowaniem dotychczasowych inspiracji, czy rozbiegiem przed kolejnym regularnym album. Zapewne jest to jedynie uśmiech wysłany z singlowego świata elektroniki w stronę jej miłośników przyzwyczajonych do większych form. Najważniejsze, że dobrze się stało, „Pink” bowiem słucha się nadzwyczaj przyjemnie. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 września 2012


FUKA LATA Saturn Melancholia, [2012] Kondico Dreams || Fuka Lata to warszawski duet, który ma wielkie szanse na to, by było o nim głośno. Dwa odmienne pełnowymiarowe albumy na koncie, pomysły i gotowy materiał na kolejne, świetne koncerty i zaskakująco spory potencjał komercyjny zachęcają do bacznego ich obserwowania. Bycia na bieżąco nie ułatwi jednak kontakt z ostatnim albumem, „Saturn Melancholia” jest bowiem bardziej wycieczką w przeszłość i podsumowaniem pewnego etapu.

Debiutancki „Other Sides” to bardziej soniczny eksperyment, do końca ani nie elektroniczny, ani akustyczny, przywodzący na myśl zwietrzałe „Dni Wiatru”. Niemal pozbawiony melodii, bliski dźwiękowej medytacji, krąży wokół ambientu i shoegaze’u, kreując jednak spójną i wciągającą atmosferę. Podobnie działa „Saturn Melancholia”, za pomocą zupełnie innych jednak środków.

Otwierający płytę „Life” to zgodnie z tytułem kompozycja bardzo witalna. Elektroniczna, oparta na mocnym beacie, rodzi wreszcie zalążek melodii gdzieś na przecięciu house’u i space-rocka. Orientalizujący wokal natomiast rodzi skojarzenia od M.I.A. po jj. Skojarzenia jak najbardziej pozytywne, choć dream-popowe tropy również wydają się w przypadku tego wcielenia Fuka Lata właściwe, to nie ma tu mowy o żadnej imitacji. Wokal niestety rozjeżdża się w „Muse of the Introverted”, zabrakło czegoś do związania tej kompozycji, przed całkowitym bezwładem ratuje ją jednak pojawienie się trąbki.


Tymczasem „Flying Fuka” to rewelacyjny deep-house’owy przebój, niemal w stylu GusGus, nie przekraczający jednak pewnej granicy bezczelnej przebojowości. Zamiast parkietowego rozwinięcia mamy tu… ptaszki, szkoda tylko, że tak przestrzenny numer wydaje się w jakiś dziwny sposób przytłumiony. Orientalny wokal powraca w „Confide in Me”, wschodnio tym razem brzmi i podkład. Dominuje mocny beat, nie ma tu znów wyraźnej melodii, ten brak rekompensuje jednak rosnące zagęszczenie dźwięków i emocji, prowadzące do noise’owego finału.

Utwór tytułowy to niemal melorecytacja oparta na gitarowych sprzężeniach i kosmicznej pulsacji. W „Rainy Day” pojawia się natomiast jedna z największych niespodzianek na płycie, mianowicie flet, na którym gra Ray Dicaty, znany ze współpracy choćby ze Spiritualized. Instrument ten rozbrzmiewa równie udany w ciemnym, finałowym „Ribbon of Red”, gdzie znów kosmiczny puls w połączeniu z dźwiękowymi zniekształceniami na myśl przywodzi niemal eksperymenty Sun Araw.

Ale, na koncertach duet prezentuje już zupełnie inną muzykę, będącą rozwinięciem „house’owych” wątków z „Saturn Melancholia”. I ta odsłona, popowa, hipnotyczna i taneczna może wreszcie skupić na Fuka Lata należną im uwagę. 6/10 [Wojciech Nowacki]

17 września 2012


JELLY BELLY Über Alles EP, [2012] Starcastic || Od czasu poprzedniego wydawnictwa Jelly Belly, niezwykłej EP-ki „Deaf Till 30”, świat nie stał się sprawiedliwszy. Nadal łatwiej sięgać nam po muzykę zza oceanu niż zza własnej granicy. Słowackie trio z Koszyc wznosi się zatem ponad wszystko i z powietrza atakuje pięć strategicznych punktów.

Przestrzenny shoegaze w post-rockowym sosie nie wydaje się dziś stylistyką ani specjalnie modną, ani wyjątkowo nośną. Znaleźć zatem w jej ramach wypowiedź nie tylko świeżą, ale i świeżą oraz kapitalną kompozycyjnie, jest zadaniem ciężkim i niewdzięcznym. Zalew kolejnych klonów Mogwai, prymitywizujących etykietę „post-rock” do postaci „metalu dla ubogich z długimi i smutnymi tytułami”, barbaryzuje gitarowe granie i zniechęca do śledzenia go.

„NYC/MCA” to ledwie intro, od razu ukazujące zdolności Jelly Belly do kreowania niesamowitej dźwiękowej przestrzeni. Z miejsca też pojawia się pytanie, jaką to opowieść mają Słowacy nam do opowiedzenia tym razem. „Deaf Till 30” obracało się wokół… hokeja i postaci Petera Bartoša. „Über Alles”, na którym wszystkie tytuły pochodzą od nazw miast, poświęcone jest miejscom, które kojarzyć się mają z szeroko rozumianą wojną i konfliktami. Nie ma to jednak nic wspólnego z metalową pretensjonalnością i militaryzmem.


„Tobruk”, wyjątkowo rytmiczny i z mocno wyeksponowanym wokalem, jest idealnym materiałem na singiel. Mając dość standardową konstrukcję nie obywa się jednak bez fascynującego wzrostu napięcia. Okazuje się, że niepotrzebne są wielominutowe post-rockowe monstra, by wykrzesać taki ładunek emocji. Równie rytmiczne, niemal funkujące jest „Vegas”. Kojące, mruczące wokale i hipnotyczna muzyka, znów kreują przestrzeń godną bombowego nalotu.

Z gitarowego rzężenia wyłania się „Dublin”, bazując znów na wciągającym rytmie, trochę jednak bardziej niepokojący niż poprzednie utwory. Zaskakuje natomiast niemal grunge’owa końcówka. Finałowy „Berlin” zwalnia odrobinę tempo, eksponuje dźwiękowe doły i mimo słabszej nieco linii melodycznej rodzi skojarzenia z przebojowym industrialem w stylu NIN.

„Über Alles” różni się zdecydowanie od swej poprzedniczki. Jest bardziej jednorodna i piosenkowa. Mniej tu zmian tempa i zabaw strukturą, całość wydaje się dość tradycyjna i mniej agresywna od „Deaf Till 30”. Obie EP-ki są jednak zamkniętymi całościami na najwyższym poziomie. Aż nie chce się nigdy usłyszeć całego albumu Jelly Belly, ta mała forma wydaje się bowiem idealnie dla nich skrojona. Niemniej moim najnowszym marzeniem jest móc usłyszeć ich na żywo, gdyż bez wątpienia mamy tu do czynienia z najlepszym ostatnio gitarowym graniem z naszego zakątka świata. Stredná Európa predovšetkým! 8/10 [Wojciech Nowacki]

P.S.: „Über Alles”, podobnie jak „Deaf Till 30”, wydane zostało wyłącznie na winylu oraz w postaci darmowego downloadu. Pobieramy!

5 września 2012


BEAK> Beak>>, [2012] Invada || Chciałem uniknąć wspominania o Portishead w kontekście drugiego zespołu Geoffa Barrowa. Beak> nie zasługuje na traktowanie jako projekt poboczny, lecz nie da się pominąć tożsamości muzycznej jego lidera. Silnie odcisnęła się bowiem na odmiennym i intrygującym charakterze „Third” Portishead, którego kraut-rockowe wątki znalazły rozwinięcie właśnie w postaci Beak>.

O ile pierwszy album zatytułowany „Beak>” lub „Recordings 05/01/09 > 17/01/09”, przypominał raczej zestaw szkiców lub zabaw w studiu, o tyle po „Beak>>” można spodziewać się już większej dojrzałości. Od pierwszych sekund „The Goal” wiadomo z czym będziemy mieli do czynienia. Już na samym wstępie przypominają nam się, co bardziej motoryczne, fragmenty ostatniego albumu Portishead. Szybko jednak skojarzenia te giną w kraut-rockowej otchłani.

Najciekawiej tą intrygującą, lecz hermetyczną, stylistykę odświeżyło w latach 90-tych Stereolab. Echa tego legendarnego zespołu pobrzmiewają i tutaj. W „Liar” skonfrontowane zostają z pulsacją rodem z filmów sci-fi z lat 70-tych, w „Yatton” zaś z czytelnym nawiązaniem do Kraftwerk. Kosmiczne rozbłyski wydają się czasem jedyną podstawą kompozycji („Ladies’ Mile”). Nie jest jednak gładko i sterylnie. „The Goal” prowadzony jest kolejnymi dźwiękowymi dysonansami, „Spinnig Top” z luźnego jamu przeradza się w noise’owy szum.


Centralnym albumem na płycie jest zdecydowanie „Wulfstan II”. Pustynny, psychodeliczny charakter zderza się tu z brudną, industrialną produkcją. Wreszcie następują zmiany w obrębie jednej kompozycji, wzrost napięcia, rodzący nadzieje na post-rockową kulminację, pozostaje jednak niespełniony. Próbę wlania emocji do kraut-rockowych form Beak> podejmuje również w nerwowym i zaskakująco podniosłym „Kidney”.

Są na „Beak>>” fragmenty ociężałe. Czasem powraca poczucie, że muzyka ta nie jest niczym więcej niż studyjną zabawą. Estetyka kraut-rocka jednak otula i pochłania. Dzięki swojej transowości brzmi pierwotnie, wręcz prymitywnie, spełniając najprostsze potrzeby. Z pewnością czymś nietypowym dla gatunku jest jednak zaskakująco garażowe brzmienie. Paradoksalnie jednak nie przydaje ono „Beak>>” emocji.

Potencjalnie intrygująca całość nie fascynuje zatem aż tak bardzo. Krautowe stuktury Tim Gane potrafił wykorzystać jako podstawę kreacji przebogatego wszechświata Stereolab. Geoff Barrow, nagrywając z Beak> niewątpliwie ciekawą muzykę, nie ma jednak takich ambicji, zadowalając się jedynie imitowaniem i składaniem hołdu klasykom. 5/10 [Wojciech Nowacki]

4 września 2012


JAPANDROIDS [31.08.2012], Fabrika, Poznań || Na szczęście zdołałem już odzyskać słuch. Poza typowym jednodniowym ogłuszeniem, przez cały weekend trapiło mnie uporczywe dzwonienie w prawym uchu. By jednać mieć w Fabrice szansę cokolwiek zobaczyć, trzeba być pod samą sceną. By uniknąć łokci w żebrach i utraty okularów, trzeba się schronić z boku pod ścianą. Pod głośnikiem, solidnie zresztą nawalającym… Lokal lokalem, ale Japandroids dali w Poznaniu kolejny doskonały koncert.

Rozpoczęli mocnym akcentem. „The Boys Are Leaving Town” z perfekcyjnego debiutu, zaraz po nim wymowne „Adrenaline Nightshift” oraz „Younger Us” z „Celebration Rock”. Choć w recenzji narzekałem na tę płytę za zbytnią jej jednorodność, to jednak słusznie zakładałem, że utwory z niej pochodzące świetnie sprawdzą się na żywo. Potwierdziło się również to, że Brian King i David Prowse pozostając niezwykle naturalnymi dojrzeli muzycznie i koncertowo.

Trzy utwory wystarczyły do zagotowania atmosfery, łaskawe uruchomienie klimatyzacji na usilną prośbę Briana powitane zostało przez niego stosownym gitarowym riff’em oraz słowami Air-conditioning, bitch!. W piekielnym zaś klimacie rozbrzmiał jednej z najstarszych utworów duetu „To Hell With Good Intentions”, cover Mclusky znany z kompilacji „No Singles”. Częste sięganie po nieczęsto wykonywane już utwory było ukłonem w stronę poznańskiej publiczności widzianej przez sympatycznych Kanadyjczyków ostatnio ponad dwa lata temu.

Wtedy to po raz pierwszy poczułem się staro. Wcześniej nie ogarniałem faktu, że ludzie ledwie kilka lat młodsi scrobblują dziesiątki płyt zamiast pieczołowicie przewijać cienkopisem jedną upragnioną kasetę. W związku z czym na koncert debiutantów z drugiego końca świata udają się przygotowani w opinie i znajomość tekstów. Ekstatyczne śpiewy rozbrzmiewały i tym razem.

Japandroids kierując się „Fire’s Highway” zabrali nas w swe rodzinne strony w „Rockers East Vancouver” z perkusistą Dave’m w roli głównego wokalisty. Zainspirowany wystrojem Fabriki Brian zdradził, że kolejny utwór, świetne „The Night of Wine and Roses”, ze względu na charakterystyczny perkusyjny beat przypominający „Born In The USA” roboczo nazywają „Springsteen”. Prowse zresztą, mimo swej aparycji sympatycznego nerda, jest fenomenalnym bębniarzem, w „Wet Hair” rozpętał prawdziwą burzę, w „Evil’s Sway” zaś popisał się nawet perkusyjnym solo.

Po singlowym „The House That Heaven Built” podzielili się radością z grania przed tak “awesome” publicznością. Na specjalną zaś prośbę supportu zagrali mój chyba ulubiony ich utwór - „Heart Sweats” - nieprzyzwoicie ekstatyczny (a podobno od dawna już na koncertach nie wykonywany). W „Sovereignty” mieliśmy znów mały powrót do Vancouver, chwila wytchnienia nastąpiła dopiero przy „Continuous Thunder”, jednym wolniejszym tego wieczora i finałowym dla ostatniej płyty utworze.

Ścisłe ograniczenia czasowe nie pozwoliły na zabawę w bisy i schodzenie ze sceny. Słusznie zresztą, zbytnia kokieteria byłaby nie na miejscu w czasie tak bezpretensjonalnego koncertu. Jako powód, dla którego Japandroids znaleźli się przed nami zapowiedziane zostało pokoleniowe niemal „Young Hearts Spark Fire”. Na sam koniec udało się jeszcze zadziorne power-blues’owe „For The Love of Ivy”.

Niesamowite jest to, że zaledwie dwóch chłopaków z sąsiedztwa, sympatycznych i naturalnych jakby nadal grali w garażu na przedmieściach, wygenerować potrafią taką ilość hałasu. Do tego okrutnie melodyjnego. Sami zresztą zupełnie otwarcie i szczerze mówili, że dla nich niesamowita jest reakcja publiczności tak przecież odległej od przedmieść Vancouver. Takimi koncertami Brian i David z Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie zdobywają świat. [Wojciech Nowacki]

PURE PHASE ENSEMBLE Live at SpaceFest!, [2012] Nasiono || Kosmicznie dobry krążek. Najlepszy, jaki wyszedł w tym roku (nie w Polsce – w ogóle). Jest to zaawansowana technicznie, a do tego piękna artystycznie rakieta, zbudowana ze space-rocka, zadymionego jazzu, elektronicznych hałasów i eksperymentów. Misja była następująca: trzynastu muzyków z Polski i Anglii spotkało się w Gdańsku, nagrało wspólny materiał i zagrało go podczas pierwszej edycji festiwalu SpaceFest!.

Już otwierający „Electra Glide” pokazuje klasę tego albumu. Przestrzenne, ambientowe tło i instrumenty przygotowują na lot w kosmos. Chociaż utwór rozwija się bardzo leniwie, elektryczność przenika słuchającego przez całe 7:15 trwania. Potęguje to głos Kuźmy (Asia i Koty, Folder), przy którym nawet Lisa Gerrard brzmi mało mistycznie. Trochę mi się to (jak również kilka fragmentów później) kojarzy z duchem ścieżki dźwiękowej filmu „Million Dollar Hotel”.

W kosmos startujemy z „No Movement”, gładko wskakującym w podniosły koniec poprzednika. Napięcie osiąga kulminacje i rozchodzi się w przestrzeni za sprawą sekcji dętej. To jest jeden z największych atutów krążka – cudowne, zapadające w pamięć dęciaki (saksofon tenorowy Dickaty'ego i Kossakowskiego, barytonowy Gadeckiego i trąbka Szuszkiewicza). Smutno-wesołe, krążą wokół ściany dźwięków tworzonej przez gitary i perkusję, a ubarwianej dodatkowo przez syntezatory. Pełne dramaryzmu wokale Hardinga (Marion), a w końcówce również Kuźmy budują napięcie, wciągają i przejmują.


Lot przyspiesza z „High Flats”, najkrótszym i najbardziej energicznym kawałkiem. Choć jest bardziej rockowo (od pierwszych chwil prowadzi perkusja, przy wsparciu gitar), to sekcja dęta, a także – ciekawie współgrające – głosy Kuźmy i Hardinga, wciąż podtrzymują artystyczny ciężar i prowokują do wyobrażania sobie śpiewanego „we're living in a high flats  – we can sea everything”. „Crucifixion (Traditional)” to nagła zmiana. Muzyka zwalnia, słyszymy posępne, wręcz żałobne dęciaki. Jest trochę zbyt klasycznie, jak na ten album. Ale bez lęku, wszystko jest pod kontrolą – zaraz Miegoń skomunikuje się z inną galaktyką za pomocą hałaśliwych sampli, a dęciaki wypadną z trasy.

O ile „Electra Glide” rozkręcało się powoli, o tyle „Bowie” – największa supernowa tego albumu – nie rozpędza się w ogóle. Fenomenalne jest to, że chociaż utwór trwa ponad szesnaście minut (!), kiedy się kończy, czuję silny niedosyt. Utwór płynie powoli, przesuwany elektroniką, leniwą perkusją i oddalonymi dęciakami. Gdzieś w okolicach piątej minuty zaczyna śpiewać Schwarz (Prawatt, Karol Schwarz All Stars). To jest piękna, choć nienarzucająca się kompozycja; bardzo zwiewna, choć mimo wszystko emocjonalnie intensywna i sentymentalna. Szacunek dla Schwarza – to duża klasa wejść wokalnie w tak otwarty, subtelny utwór i wytrwać w nim jedenaście minut, podtrzymując zainteresowanie do samego końca. Czekam na „Bowie II”.

Utwór „The Frost” mógłby się znaleźć na płycie Kuźmy solo. Czarująca, intymna ballada z najbardziej magicznym damskim wokalem w tym kraju. Kawałek płynnie przechodzi w drugi z najpiękniejszych na płycie – „Darkest Sun”. Pulsująca elektronika we wstępie, rozrastająca się o bas powtarzający chwytliwy riff, perkusję, hałaśliwe gitarowe tło i wokale (Kuźma i Harding przechodzą w utworze sami siebie). Jest trans, są emocje. Przyjemnie słucha się, jak wokaliści – z sukcesem – walczą o swoje miejsce na hałaśliwej planecie, zamieszkiwanej przez niezłych instrumentalistów. 9/10 [Michał Nowakowski]

29 sierpnia 2012


SIGUR RÓS Valtari, [2012] Parlophone || „Valtari” to po islandzku „walec drogowy”, ciężki sprzęt, majestatycznie miażdżący wszystko na swojej drodze. Jest to zatem jeden z najbardziej nietrafionych tytułów z jakim miałem do czynienia. Ciężkie bowiem stają się jedynie serca po wysłuchaniu tego niezwykle wyczekiwanego albumu Sigur Rós.

Jónsi pewnie byłby bardzo zadowolony wiedząc, ze w związku z każdym kolejnym wydawnictwem jego macierzystej formacji towarzyszy nam nadzieja. Nie jednak w postaci debiutanckiego albumu o tożsamym tytule „Von”, lecz autentyczna nadzieja, że Sigur Rós są w stanie nagrać jeszcze coś ciekawego/innego/przełomowego/wielkiego. Wielkim albumem niewątpliwie było „Ágætis byrjun”, upieram się, że takim też były „( )”. „Takk…” przyniósł już powielanie patentów umiejętnie wymieszane z nudą. „Með suð í eyrum við spilum endalaust” w końcu okazał się czymś niekoniecznie lepszym, ale z pewnością innym, o ile jednak pierwsza połowa tej płyty pokazywała nam nowości, o tyle połowa druga tonęła w nudzie i pretensjonalności.

Interesujące jest to, że pomijając dwa wymienione wcześniej wybitne płyty, najciekawszymi wydawnictwami Sigur Rós nie są albumy,  lecz np. „Hvarf / Heim” czy „Ba Ba Ti Ki Di Do”. Wtedy to Islandczycy wydają się odpuszczać, wydawać coś, o tak, przy okazji, może dla siebie, może dla fanów. Nie jestem bowiem pewien dla kogo są regularne albumy. Dla zespołu, skoro Georg Hólm twierdzi, że „Valtari” jest pierwszą płytą Sigur Rós, której może słychać w domu? Czy dla fanów, w postaci alternatywnych gimnazjalistek, egzaltowanych studentek i smutnych miłośników Islandii?

„Valtari” jest płytą słabą na wielu poziomach. Nie wiadomo dokładnie, co z nią robić. Na uważne słuchanie jest zbyt męcząca, ale jednocześnie zbyt bezpłciowa na muzykę tła. Dla samego zespołu oznacza zaś niesamowity regres. Po próbie odświeżenia brzmienia na „Með suð í eyrum við spilum endalaust” nastąpiło karykaturalne wręcz sięgnięcie po to, co w Sigur Rós jest najsłabsze. Pretensjonalność z ich strony jest czymś czego można się spodziewać, nuda jednak i brak jakichkolwiek koncepcji kompozytorskich jest nie do wybaczenia.

Ratunkiem dla „Valtari” byłoby wydanie jej w postaci EP-ki zawierającej pierwsze cztery utwory. Trzeci utwór, „Varúð”, jest bowiem najlepszym i jedynym wartościowym w zestawie. Mamy w nim analogowe zniekształcenia pianina, niepokojące smyki, chóralny zaśpiew, przede wszystkim zaś przemyślaną strukturę, post-rockową gradację, kumulację emocji, nieobecną niemal w innych utworach perkusję i popisową grę smyczkiem na gitarze.

Zatrzymać można się jeszcze przy „Rembihnútur”, które od niepokojącego, soundtrackowego początku przechodzi w typowy sigurowy banał, znajduje on jednak żywsze, piosenkowe rozwinięcie. „Ekki Múkk”, pierwszy znany utwór z „Valtari” to zasadniczo tylko znane gaworzenie Jónsiego, pianino oraz smyki, całość prowadząca do nikąd. „Ég anda” natomiast dobrze sprawdza się jako opener płyty, z mieszaniny intymności múm i emocjonalności Sigur Rós otrzymujemy ładny post-rockowy wstęp.

Cztery utwory z drugiej połowy płyty, to niezauważalnie przechodzące jeden w drugi, donikąd nie prowadzące nużące wielominutowe szkice. „Dauðalogn” dziwi kościelną niemal atmosferą. „Varðeldur”, na koncertówce „Inni” po tytułem „Lúppulagið” był może i ciekawostką, tutaj jednak, w otoczeniu równie jałowych kompozycji nie wyróżnia się już niczym. Tytułowego „Valtari” na przedostatniej na płycie pozycji słuchać już się po prostu nie chce. Finałowe „Fjögur píanó” to nic więcej jak do bólu rozciągnięte bezpłciowe brzdąkanie na pianinie, zdolne wyjść spod palców każdego smutniejszego zespołu.

W tym kontekście gorzki uśmiech budzą zapowiedzi „Valtari” jako albumu o bardziej „elektronicznym, choć nie tanecznym charakterze”. Płyta oparta jest na połączeniu pianina i smyczków, oplecionych analogowymi trzaskami. Porównywana bywa do innego „trudnego” albumu Sigur Rós, mianowicie do słynnych „Nawiasów”. Trudny nie znaczy jednak nudny, „( )” były bowiem emocjonalnym tornadem, „Valtari” zaś grzęźnie w dźwiękowej nudzie, zbliżając się raczej do debiutu grupy. Nie oszukujmy się bowiem, „Von” nie jest płytą do której powracamy, a gdyby nie późniejszy sukces Sigur Rós to nigdy byśmy o niej nie usłyszeli.

W odbiorze albumu nie pomagają również towarzyszące mu filmy. Projekt „the valtari mystery film experiment” (bo już w nazwie trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia i z “mystery, i z “experiment”), będąc z założenia ciekawym uwypukla jedynie wielkie emocjonalne i intelektualne oszustwo jakim stało się Sigur Rós na etapie „Valtari”. 4/10 [Wojciech Nowacki]

28 sierpnia 2012


FUKA LATA [24.08.2012], Trochę Kultury, Poznań || Koncertem niespodzianką okazał się dla mnie poznański występ duetu Fuka Lata. Po pierwsze bowiem, o jego istnieniu dowiedziałem się dwa dni wcześniej. Po drugie, Trochę Kultury to miejsce na poznańskiej mapie jeszcze bardziej hipsterskie niż Kontenery. Po trzecie i najważniejsze, koncert ten pokazał niesamowity potencjał Fuka Lata.

Debiutancki, wydany ledwie rok temu, album „Other Sides” przynosi długie gitarowe utwory, które ciężko nazwać kompozycjami. Hipnotyczne dźwiękowe plamy kreują atmosferę obrzędowości, rozpływają się w psychodelii, najbardziej zaś współczesnym tropem do ich opisania pozostaje shoegaze. „Saturn Melancholia” zaś, tegoroczny album numer dwa, pozostając równie mocno zanurzony w psychodelii, nacisk kładzie na elektronikę. Przestrzeń tej muzyki jest wręcz kosmiczna, tworząc w rezultacie efekt space-rocka bez rocka.

Godzinny koncert pokazał jednak, że Saturn jest ledwie przystankiem na drodze ku autentycznym gwiazdom. Fuka Lata bowiem zaprezentowała bowiem ogromny potencjał komercyjny. Nie, nie znaczy to, że muzyka duetu stała się popowa. Nadal jest hipnotycznie, w połączeniu z fantastycznymi wizualizacjami znacznie bardziej nawet niż na płytach. Spójny i przemyślany wizerunek duetu współgra idealnie z równie przemyślanym brzmieniem.

Utwory z płyt poszły w odstawkę, Fuka Lata na żywo prezentuje swe najnowsze wcielenie, mocno elektroniczne, wręcz taneczne. House’owe fragmenty w połączeniu z kosmiczno-obrzędowym wizerunkiem sugerować by mogły kierunek witch-house’owy, w stylistyce tej jednak zdecydowanie nie mieści się ciepły mimo wszystko śpiew uroczej LeeDVD. Przez myśl przemknąć mogą chwilami ostatnie dokonania Grimes, modulacje wokalu zaskakująco zbliżają Fuka Lata do szwedzkiego duetu jj.

Dodając do tego naprawdę porywające parkietowe beaty otrzymujemy całość godną dalszego uważnego obserwowania. Muzyka ta jest jednocześnie modną i bezpretensjonalną. Potencjał Fuka Lata jest zatem ogromny, koncertowy zaś profesjonalizm stosunkowo młodego przecież projektu rodzi wielkie nadzieje. Polska muzyka kryje jednak jeszcze wiele niespodzianek. [Wojciech Nowacki]

26 sierpnia 2012


SEBADOH Secret EP, [2012] self-released || Droga młodzieży, Wujek Wojtek opowie wam dziś o prawdziwym indie. Nie o wąskich spodniach, zdjęciach z Instagramu i smutnych chłopcach, ale o amerykańskich garażach, studenckich imprezach i beztrosce analogowych czasów. O tym, że stylistyka ta nie umarła, nie powraca, lecz jest stale żywa i aktualna pokazuje nowe wydawnictwo Sebadoh.

25 sierpnia 2012


JOHN FRUSCIANTE Letur-Lefr EP, [2012] self-released || Oh, John…, rzec by się chciało po wysłuchaniu pierwszego po przerwie solowego wydawnictwa byłego gitarzysty Red Hot Chili Peppers. Czy EP-ka „Letur-Lefr” okaże się zapowiedzią nowego albumu czy też autonomicznym wydawnictwem? Możemy mieć nadzieję na to drugie.

2 sierpnia 2012


PLEASE THE TREES [29.07.2012], Pasaż Kultury, Poznań || Kolejny koncert czeskiej formacji Please The Trees w Poznaniu, choć darmowy i niemal nienagłośniony, był jednym z najciekawszych muzycznych wydarzeń tego miasta ostatnimi czasy oraz, jak stwierdzam po chwili zastanowienia, tak, najlepszym jaki do tej pory widziałem w tym roku.

26 lipca 2012


LANA DEL REY Born To Die, [2012] Polydor || Minęło już kilka miesięcy od niechcący kontrowersyjnego debiutu Lany Del Rey. Emocje opadły i okazało się, że Lana zyskała to, co z punktu widzenia twórcy najcenniejsze – oddane grono wiernych fanów, co ciekawe, pochodzących z różnych kręgów i środowisk. Choć Lizzy Grant niemiłosiernie eksploatuje płytę „Born To Die” przy pomocy kolejnych pseudo-wintydżowych teledysków, to "hejterzy" już odpuścili, a miłośnicy nadal są Laną Del Rey zauroczeni.

7 lipca 2012


JAPANDROIDS Celebration Rock, [2012] Polyvinyl || W 2009 roku o „Nowej Rockowej Rewolucji” zapomniała już nawet radiowa Trójka oraz „Teraz Rock” (choć o Iron Maiden i Deep Purple pamięć wiecznie żywa, hell yeah), a młodzież wyruszyła, wraz ze śmiesznymi kotami, w podróż po kosmosie na syntezatorach. Aż tu nagle, gdy dwójka z Japandroids odkurzyła gitarę i perkusję, okazało się, że ciągle „some hearts bleed / our hearts sweat”.

21 czerwca 2012


SINÉAD O‘CONNOR How About I Be Me (And You Be You)?, [2012] One Little Indian || Nikt chyba nie jest do końca szczęśliwy. Rzadko również życie bywa wyłącznie pasmem nieszczęść. Najczęściej tkwimy gdzieś pośrodku, mając czasem przebłyski, nadzieje i wizje absolutnego szczęścia lub absolutnej porażki. Wyjątkowe piękno tej ostatniej polega jednak na tym, że z samego dna jedyny możliwy kierunek prowadzi w górę. Tej słodkiej goryczy życia już dawno nikt nie sportretował, tak udanie, jak Sinéad O'Connor.

11 czerwca 2012


MADONNA MDNA, [2012] Interscope || L-U-V Madonna! Y-O-U you wanna! Okrzyk ten otwiera jej pierwszy od lat tak udany singiel. Bez Timbalanda, mocno hip-hopowych inklinacji, podkradniętych sampli. „Give Me All Your Luvin’” to bezwstydnie przebojowa i radośnie bezczelna czysta Madonna. A jednocześnie dowód, na to, że Królowa Popu nie zamierza starzeć się z godnością, ba, starzeć nie zamierza się wcale. Byle tylko podretuszować głos i twarz, a, no i nie pokazywać się publicznie bez długich rękawów.