27 kwietnia 2018


DNA muzyki udaje się na wakacje. Od czasu swych przenosin do Pragi w roku 2013 mam co prawda poczucie bycia na ciągłych, wymarzonych wakacjach, ale czas najwyższy zmienić otoczenie i w końcu udać się na cały miesiąc do Stanów Zjednoczonych. Najprawdopodobniej nie będę miał czasu na pisanie, choć kto wie, może pojawi się okazjonalna zaległa recenzja, może krótki reportaż z podróży, ale zanim wyruszę w drogę przyjrzyjmy się znów cóż to wydarzyło się w ostatnich miesiącach w czecho-słowackiej alternatywie.

Mara Jade wydają się w pełni celebrować swój status zespołu niemal zupełnie instrumentalnego. Wydany w grudniu album "Na zlomený srdce vedeš" wyróżnia nie tylko świetna stylowa okładka, ale i całkiem czytelnie swobodna atmosfera. Inspiracje są jasne, efekt zbliżony lekko do esyzlesy, lecz o ile tamta grupa pozwala sobie na niespieszne wybrzmienie kompozycji, to Mara Jade przechodzą od pomysłu do pomysłu tworząc zwięzłą, ale złożoną i intensywną całość.



Zespół Ghost Of You ze wsparciem labelu Indies Scope dość usilnie promowany jest na jeden z naczelnych czeskich towarów eksportowych. Niestety, oficjalną drogą wspieraną przez niedawno powstałe czeskie biuro eksportu muzyki jest turystyka showcase'owa, czyli wysyłanie muzyków na dość hermetyczne festiwale. Tymczasem Ghost Of You należy się uwaga choćby za odwagę, na nowym albumie "Black Yoga" eksperymentalnie wykracza bowiem poza bezpieczne ramy indie-rocka.


Wraz z Kieslowski i częściowo debiutem Never Sol zespół Ille stał na czele żeńskiego frontu tzw. nowego miejskiego folku, zjawiska specyficznie czeskiego, by nie powiedzieć praskiego. "Holka ve tvý skříni", czyli prawie tytułowy utwór z ich debiutanckiej płyty, pozostaje do dziś szalenie przebojowym, ale dopiero teraz zespół zyskał prawdziwie autorski głos i na albumie "Pohádky" wykorzystuje go w piosenkach z niewątpliwym radiowym urokiem, ale zarazem minimalistycznych i okazjonalnie rytmicznie zadziornych.


Trudo uwierzyć, że od poprzedniego albumu Autumnist upłynęło niemal pięć lat. Zaskoczeń jednak nie będzie, może i szkoda, ale mówimy o niszy tak stylowej, że kolejne kompozycje utrzymane w stylu płyty "Sound Of Unrest" możemy konsumować na pęczki. "False Beacon" swój ledwie skrywany niepokój również niesie już w tytule a miks gustownej elektroniki z dęciakami w połączeniu z różnorodnymi, lecz spójnymi wokalami nie byłby tak efektownie hipnotyczny, gdyby nie umiejętnie stopniowane napięcie.



Jeśli ktoś jest w stanie jednocześnie wykorzystywać dwa silne i powiązane ze sobą trendy w eksperymentalnej elektronice - możliwości oferowane przez Bandcampa oraz kasetowy renesans to jest to Izanasz. Ledwie co wspominaliśmy o wydanym przed Genot Centre "Spectral Cascades" a już musimy sięgnąć po CD-R "Karmanlinjen" z rumuńskiego labelu Sea Of Clouds, wydaną pod nowym szyldem kasetę Herbal Detonators z labelu ACR oraz split z szefem tegoż labelu skrywającym się pod pseudonimem Mt Accord, który to pod bardzo stosownym tytułem "No Rush" wydał kolejny i równie stosownie nazwany belgijski label Audio Visuals Atmosphere. Aktywności zatem rozdygotane, ale dźwięki nadzwyczaj plastycznie kojące.



Do tradycji czeskich soundtracków łączących dźwięki gitary z subtelną i malowniczą elektroniką poniekąd nawiązuje dné, który nie tylko w kraju odniósł już wielki sukces swoim albumem "These Semi Feelings, They Are Everywhere". Wybornie sobie w Czechach radzące HBO przygotowało dokument "Nic jako dřív" o nastolatkach dorastających w przygranicznym miasteczku. Kruchą, cichą i naturalnie melancholijną ścieżkę dźwiękową "Nothing Like Before" zarejestrował w domu i wydał na pięknym marmurowo-niebieskim winylu.



Poczynaniom Dalibora Kociana przyglądamy się już od czasów, gdy jako Stroon wydał swoją pierwszą epkę "Ruine Noire". Po szeregu cyfrowych tytułów wydanych samodzielnie lub w ramach labelu Exitab nastał moment przełomowy, płyta "Vice Laboratory" ukazuje się bowiem wreszcie na winylu nakładem połączonych sił labeli Starcastic i Deadred. Charakterystyczne brzmienie Stroona kontrastowane jest tym razem z okazjonalnie rozszalałą rytmiką, nadal jednak miękczoną przestrzennymi dźwiękami wibrafonu.



[Wojciech Nowacki]

25 kwietnia 2018


PREOCCUPATIONS New Material, [2018] Jagjaguwar || Po płycie "Preoccupations" można było przeczuwać, że wyzwalając się z własnej skomplikowanej historii Kanadyjczycy śmielej i ponadpokoleniowo nawiążą od post-punkowych korzeni do współczesnego indie-rocka. "New Material" przy pierwszym zetknięciu się z tym albumem wyraźnie jednak sugeruje radykalny, minimalistyczny odwrót od poszerzania czy zmiękczania własnego brzmienia. Okazuje się ale, że nie jest to monumentalnie surowy betonowy blok, wręcz przeciwnie, ta zwięzła płyta jest pod wieloma względami ich najbardziej popową. Zamiast sięgając po dzisiejszą gitarową alternatywę Preoccupations wykorzystali swoje minimalistyczne podejście do dokopania się do już istniejącej w ramach post-punka popowej esencji.


"Espionage" na początek faktycznie naciera surowym syntezatorowym chłodem i typowym basowym klangorem, ale refren z prostym, lecz efektownym zaśpiewem w dwugłosie przywołuje turpistyczną melancholię popu ciemniejszej połowy lat osiemdziesiątych. Rozbiegane otwarcie wpada w zrazu niemal medytacyjne "Decompose", którego istotą jest zadziornie zapętlona rytmika. Słowa This is where we decompose / Through rivers of radiation jeszcze nigdy nie brzmiały tak ekstatycznie. Singlowe "Disarray" i "Antidote" akurat niespecjalnie odsłaniają siły albumu, ukazując niewiele ponad popowe refreny, surowość i perkusyjne pętle. Płyty Preoccupations nigdy nie wykraczały poza zwięzłą liczbę siedmiu, ośmiu kompozycji, tym razem ale rezygnują z utworu kilkunastominutowego i prób powtórzenia "Death" i "Memory". Zostajemy więc z kilkoma tylko czterominutowymi piosenkami, stopniowo, lecz wyraźnie odkrywającymi swoje charaktery. "Manipulation" zastępuje dotychczasowy noise medytacyjnością i oczyszczającym syntezatorowym dronem. "Doubt" jest rzeczą wyjątkowo powolną, ale też niemal gotycką w wyrazie, "Compliance" jest naprawdę satysfakcjonującym instrumentalnym zakończeniem, prawdziwe zaś zaskakuje "Solace", równie apokaliptyczne co "Decompose", ale z żywą linią basu, tnącymi gitarami i retro posmakiem, który zbliża Preoccupations prawie do klasyków chillwave'u i Ariela Pinka zarazem.

Album ten jest jednocześnie surowy i przystępny, jednolity i całkiem różnorodny, choć przy pierwszym się z nim zetknięciu może wydawać się lekkim krokiem wstecz na bezpieczne i utarte pozycje. "New Material" jest płytą w istocie dość eksperymentalną, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że opiera się głównie na perkusyjnych i syntezatorowych loopach, bynajmniej nie na gitarach. Lekkości Shame tu nie znajdziemy, ale Preoccupations udało się raz jeszcze doszlifować post-punkową stylistykę do satysfakcjonujących efektów. Pytanie tylko kiedy to zapamiętałe szlifowanie zacznie sypać nam opiłkami w oczy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

23 kwietnia 2018


EDITORS Violence, [2018] [PIAS] || Poczucie humoru nigdy nie należało ani do posiadanych, ani do oczekiwanych właściwości Editors. Począwszy od samego debiutu traktowali się bardzo poważnie, ale ich lekkość źródło miała raczej w zręcznej przebojowości niż w swobodnym stosunku do samych siebie. Jednocześnie jednak na granicy tejże lekkości balansowała targana siłami wybujałej emocjonalności Toma Smitha. Ale najsilniejsza nawet muskulatura ma swoje ograniczenia i po latach ulec musi wreszcie sile grawitacji.

Przyznać trzeba, że kolejne albumy Editors dość wyraźnie się od siebie odróżniają. Mają za sobą widoczną myśl aranżersko-stylistyczną i nawet jeśli z synth-popem stykali się już parokrotnie to za każdym razem z innym jego odcieniem. "Violence" na nieszczęście jako punkt odniesienia obrało sobie ten etap radiowego power-synth-pop-rocka, gdy toporność lat osiemdziesiątych z wolna zastępowana była technologicznym zachłyśnięciem się latami dziewięćdziesiątymi, co z pełną powagą prowadziło do dość tandetnych efektów.


Przyciężkich produkcyjnych rozwiązań jest na "Violence" równie dużo co banalnych refrenów. Największa kumulacja kiczu i niegustowności następuje w "Darkness At The Door", modelowym przykładzie problematyczności brzmienia Editors na ich szóstej płycie, które dodatkowo przytłoczone tutaj zostało i dzwonami, i smyczkami, oczywiście wszystkim syntetycznym i prowadzącym bardziej w stronę ścieżki dźwiękowej filmu Disneya niż post-punkowych korzeni. It’s got some serious weight to it chwali się bezrefleksyjnie zespół w wywiadzie dla Consequence of Sound i widzimy ich problemy jak na otwartej dłoni. Waga jest zbyt ciężka, powaga zbyt wielka.

Kompozycjom nie ma jednak w większości czego zarzucić, w radiowej chwytliwości nie ma przecież nic złego. Szkoda jednak, że poza radiowym patosem nie oferują niczego pomysłowego, poza okazjonalnymi bardziej zadziornymi refrenami, doczepionym instrumentalnym rozwinięciem czy całkiem intrygującym motywem zegara z finałowego "Belong". Nad tytułem a'la Bono można przewrócić oczyma, ale to w "Hallelujah (So Low)" jest stosunkowo najwięcej dawnej atrakcyjnej nerwowości Editors, którą momentalne psuje quasi-dubstepowy niby-drop, który podobno ma być gitarowym riffem. It’s then slapped round the face with a gigantic guitar riff, which sounds like it’s possibly being played by Dimebag Darrell and Skrillex at the same time. Heavy. Proszę Państwa, oto starość.

Starczo się prezentuje nawet wyróżnienie szóstki w tytule albumu i przyznać trzeba, że Editors to zespół, który zestarzał się dość szybko. Ale jeśli mowa o jego późniejszych płytach to pełne aspiracji do bycia U2 "The Weight Of Your Love" przynajmniej przyniosło parę naprawdę efektownych przebojów, "In Dreams" zaś okazało się mniej zapamiętywalne, lecz przynajmniej gustowne. "Violence" na bakier ma i lekko z przebojowością, i wyraźniej z gustownością, przyszłość zespołu zatem nie nastraja na tym etapie specjalnie zachęcająco. 5/10 [Wojciech Nowacki]

21 kwietnia 2018


ANNA CALVI Live At Meltdown, [2017] Domino || Z okazji tegorocznego Record Store Day, święta cokolwiek kontrowersyjnego, przypominamy jedno z najbardziej wartościowych wydawnictw, które ukazały się w jego ramach w zeszłym roku. Przy okazji obrazując skalę moich pisarskich zaległości. Album zdobyłem po bożemu, w dniu wydania, w moim lokalnym sklepie, niemal natychmiast broniąc go przed chęcią odkupienia. Krew się nie polała, ale dwa krwistoczerwone winyle oraz wydana niewiele wcześniej epka "Live For Burberry" wskazywały, że Anna Calvi czyści pole przed wyczekiwanym powrotem.

Uprzednia lata spędziła bowiem głównie na koncertowaniu, najczęściej zresztą tylko na rodzimych Wyspach, eksperymentując z poszerzaniem brzmienia kompozycji ze swych dwóch albumów a to o orkiestrę, a to o chór. Rejestracja występu na festiwalu Meltdown z towarzyszeniem londyńskiego chóru The Heritage Orchestra wydana została na limitowanym do 750 sztuk albumie, jest to zatem prawdziwy rarytas, wydawnictwo z definicji ekskluzywne, prawdziwie zatem sensowne w porównaniu z kolejnymi reedycjami czy picture discami, które zaczynają zdominowywać Record Store Day.


W kontekście twórczości Anny Calvi "Live At Meltdown", owszem, może uchodzić za pewnego rodzaju podsumowanie, niekoniecznie jednak w postaci typowo oczekiwanego greatest hits. Pokazuje raczej, że obie swe płyty, "Anna Calvi" i "One Breath", scaliła w jedną nierozerwalną całość, wyraźnie zamknięty etap kariery i perfekcyjnie dopracowanego brzmienia. Poza kilkoma coverami, do których Anna Calvi ma zresztą ogromny talent, poświęca się ona każdej swojej kompozycji, żadnej nie traktuje po macoszemu, nie rozwadnia dodatkami, nowościami, każdej pozwala wybrzmieć w wersjach zasadniczo bliskich albumowym, lecz traktowanych jako równorzędnie cenne. Charakterystycznie narracyjna gitara Anny Calvi otrzymuje pełno przestrzeni do snucia swych opowieści ("Rider To The Sea", początek "I'll Be Your Man"). Chór bynajmniej nie dodaje patosu, raczej zwiewnej eteryczności a efekt końcowy okazuje się być zaskakująco intymnym. Jego implementacja jest wyjątkowo zręczna, tylko częściowo odbiera pole wokalnym możliwościom Anny, czasem zastępuje poszczególne linie melodyczne kompozycji, czasem pomysłowo je dopełnia ("Love Won't Be Leaving").

Żadne nowe kroki ze strony Anny Calvi jednak w przeciągu ostatniego roku nie nastąpiły. Snuć można jedynie przypuszczenia, że być może skupiała się na prywatnym życiu, którego przebłysk wydaje się, że ukazała w walentynkowym poście na Instagramie, wyjaśniając jednocześnie kontekst słów wielu swych piosenek czy wybieranych coverów. W ciągu paru ostatnich dni profile Anny Calvi zapełniają się z wolna tajemniczymi zdjęciami, oczywiście krwisto czerwonymi i dość niepokojącymi. Niepokój oczekiwania na nowy album zjawiskowej Anny Calvi wydaje się mieć ku końcowi. 8/10 [Wojciech Nowacki]

19 kwietnia 2018


GUSGUS Lies Are More Flexible, [2018] Oroom || Dzięki czysto sonicznym właściwościom muzyki GusGus nawet ich nieudany album umożliwia ciągłe przyjemne przesłuchania. "Lies Are More Flexible" sprawdza się jako perfekcyjnie nieinwazyjna muzyka tła, w domu, w pracy, przy sprzątaniu, w samochodzie, nawet jako budzik, ale mimo niewątpliwych wartości użytkowych nowa ich płyta jest rozczarowująco niepotrzebną.

Pierwszy raz bowiem mamy do czynienia z płytą GusGus, która nie oferuje żadnych zaskoczeń, symbolicznych choćby nowości, jest za to bladym cieniem własnej przeszłości i ledwie tylko naszkicowanym autocytatem. Efekt na szczęście nie jest karykaturalny, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że słuchamy ćwiczeń kogoś kto zaopatrzył się w sprzęt i oprogramowanie pozwalające mu brzmieć jak "klasyczne GusGus" i świetnie odtwarza jego atmosferę, ale brakuje mu kompozycyjnych umiejętności pozwalających na wykroczenie poza parę wciągających, ale donikąd nie prowadzących loopów.


"Featherlight" brzmi tak znajomo, że znaleźć by się mogło na dowolnym niemal albumie i aż ciężko uwierzyć, że nie jest to w istocie jakaś starsza kompozycja lub wariacja na jej temat. Charakterystyczna mgiełka GusGus pojawia się natychmiast, lecz tym razem nic z tego nadal przecież uwodzicielskiego oparu się nie wyłania. Spośród ośmiu a de facto siedmiu kompozycji wyróżnia się jedynie najbardziej piosenkowe "Don't Know How To Love" i oparty na efektownie mechanicznym bicie utwór tytułowy. Reszta to właśnie taki senny opar, powolnie sączący się z kanistra opatrzonego dawnym logiem GusGus, leniwa wariacja na temat esencji brzmienia islandzkiego zespoło-kolektywu. Słychać to nawet w zestawieniu dwóch sesji GusGus dla KEXP, tej klasycznej oraz najnowszej, mającej w założeniu promować "Lies Are More Flexible". Owszem, brzmi ładnie, ale jako wielominutowe wprowadzenie do "Deep Inside" i aż trudno uwierzyć, że z niczego nic nie wyskoczył tam Högni.

Paradoksalnie, stosunkowo najbliżej nowa płyta ma do "24/7", najlepszego i najbardziej niedocenianego zarazem albumu GusGus. Nie można bowiem odmówić "Lies Are More Flexible" eterycznej spójności, pozbawionej jednak atrakcyjnie niepokojących rozwiązań formalnych z "24/7". Jedynym przebłyskiem możliwej intrygi i, miejmy nadzieję, potencjalnej przyszłości brzmienia GusGus jest miniatura pełniąca jednak tylko rolę wprowadzenia do "Fuel". Ambientowe pogłosy i folkowa wokaliza wskazują, że sięgnięcie po islandzkie tradycje, czego zaskakująco GusGus nigdy jeszcze nie dokonali, może okazać się równie odświeżającym krokiem, co niegdysiejszy i niestety tylko jednorazowy akordeon w "Selfoss".

Wydaniu "Lies Are More Flexible" nie wydaje się też towarzyszyć szczególna ekscytacja. Nawet na Discogs, w dobie winylowego renesansu, jedyne na dziś skatalogowane warianty albumu to licencyjne kompakty z Polski i Rosji oraz wersja cyfrowa, nota bene, niedostępna nawet na ich własnym Bandcampie. Może nie jest to prawdziwy album, lecz zbiór szkiców i odrzutów dla najbardziej bezkrytycznych fanów z Europy Środkowo-Wschodniej? GusGus zmarginalizowali się raczej, nie pierwszy raz zresztą, próbą wydawania muzyki na własną rękę. Po klasycznych początkach po szyldem 4AD grupa zwróciła się w stronę bardziej hermetycznych tanecznych brzmień, co jednak zaowocowało ciągiem ich najbardziej satysfakcjonujących albumów, "Forever" - "24/7" - "Arabian Horse", oraz przejściem pod niemniej efektowny szyld labelu Kompakt. Zalążki nudy tkwiły już zresztą na "Arabian Horse", płycie dość schizofrenicznej, bo jednocześnie częściowo najbardziej przebojowej. "Mexico" było już raczej całkiem oczywistą próbą powtórzenia sukcesu poprzednika. Nie dziwi zatem znów wyraźnie przejściowy charakter "Lies Are More Flexible" i oby tak jak poprzednio GusGus wyszli z niego tylko wzmocnieni. 6/10 [Wojciech Nowacki]

16 kwietnia 2018


SHAME Songs Of Praise, [2018]  Dead Oceans || Jeśli istnieje jakaś ponadczasowa siła rock'n'rolla, do której nieliczni są nadal w stanie jakimś tajemniczym sposobem się podłączyć i czerpać z niej energię bezpośrednio, zamiast tylko ją imitować, to w roku 2018 cud ten udał się debiutantom z Shame. Oczywiście, z łatwością wskazać można w ich muzyce akademicko definiowane dekady, stylistyki, gatunki, ale "Songs Of Praise" brzmi szczerze, aktualnie i niezobowiązująco. Znów potwierdza się prosta rockowa reguła, że niekoniecznie chodzić musi o poszukiwanie oryginalności za wszelką cenę, wystarczają po prostu zabójczo dobre piosenki.

Post-punkowa fala gęstniała już od paru lat, ale wydaje się, że pozostała raczej w niezwykle żywej, ale jednak niszy. Just / One / Step / Closer to me śpiewają Shame w znakomitym openerze "Dust On Trial" i faktycznie są o jeden krok bliżej słuchaczowi niż bodaj Preoccupations. Chodzi o najzwyklejszą przebojowość, która nie dość, że nie musi wykluczać post-punkowego mroku to jeszcze w wykonaniu Shame wzbogacana jest szeregiem elementów ewidentnie charakterystycznych dla tego zespołu. Choćby dość wyjątkowa inkluzywność, chęć bycia słyszanym może wydawać się u nich próżna czy wręcz obsesyjna, lecz chodzi o szczere współuczestnictwo (And I hope that you're hearing me w "Concrete") podszyte specyficznie brytyjskim oporem (In a time of such injustice / How can you not want to be heard? we "Friction"). Uliczna wyspiarskość uobecnia się natychmiast w spoken-wordowym "The Lick" rezonującym zarówno Blur, jak i tamtejszym hip-hopem. Shame lekko autoironicznie cytuje New Musical Express, którego to pisma zespół był jedną z ostatnich fascynacji i pozornie zmierza w stronę megalomanii słowami I don't want to be heard if you're the only one listening, ale w tej frywolnej, zdawało by się, piosence najjaśniej wykłada swój program:

As you sit around in a circle and skip one minute and thirty seconds into the chorus / So we can all sing along and gaze and marvel at the four chord future / Cause that's what we want / That's what we need


Skoro już mowa o frywolności, drugą stroną inkluzywności Shame jest seks. Nad zdaniem Sodomy had a place in the past / But now it's fashionable można ochoczo podyskutować, ale nie w kierunku starej dobrej sodomii skłania się uwaga zdecydowanie heteroseksualnych Shame. Bywają całkiem dosłowni (Shake me up / Pop my cork / Feel me drip w "Gold Hole"), ale w swych niektórych fantazjach posuwają się niewiele dalej niż submisywna Lana Del Rey (She wants the money / It comes with his cream / So she closes her eyes and pretends it's a dream tamże). Nie ma tu jednak niczego godnego potępienia, i seks, i muzyka służą u Shame bezpretensjonalnemu zbliżeniu, znów więc mamy do czynienia z czymś ponadczasowo godnym utożsamienia się. I'd rather be fucked than sad śpiewają w swym chyba największym przeboju "One Rizla". Gorzko? Meh, raczej prawdziwie.

Obie potrzeby Shame, seks i bycie słyszanym niedwuznacznie zdają się spotykać w "Lampoon" (But at least I get to speak / And my tongue will never get tired). Dopiero finałowa i niemal siedmiominutowa "Angie" okazuje się być wyjątkowo niewinną miłosną piosenką, jednocześnie zarówno prawie post-rockowo eskalującą, jak i przywołującą duchy Oasis. Z wyjątkiem może jednej punkowej miniatury wszystkie kompozycje na "Songs Of Praise" to bezbłędne przeboje, nieinwazyjne i szalenie angażujące zarazem. Wers I like you better when you're not around z niemal tanecznego "Tasteless" jest tak chwytliwy, że dopiero po dłuższej chwili zdajemy sobie sprawę z tego, że być może nie jest to najwłaściwsza rzecz do podśpiewywania, zwłaszcza dla osób w stałych związkach. Hybryda indie-rocka i post-punka uchwycona przez pryzmat brytyjskich tradycji zrodziła po prostu klasyczny rockowy album. Który kończą słowa And we will stay / In your happy place i nie sposób się przy niech nie uśmiechnąć. 9/10 [Wojciech Nowacki]

12 kwietnia 2018


CZECHOSLOVAKIA Malimy, [2017] self-released || Nie, nie jest to nowy odcinek "Bohemofilli", ale przyznać trzeba, że Czechoslovakia wydaje się być dla mnie zespołem idealnym do kibicowania. Po pierwsze, oczywiście nazwa, po drugie, trójmiejskie pochodzenie, bo Trójmiasto przynajmniej od lat dziewięćdziesiątych jest źródłem najbardziej autorskiej, oryginalnej i inspirującej polskiej alternatywy, po trzecie zaś, grają post-rocka w jego niestety zamierzchłym, lecz najbardziej uwodzicielskim kształcie.


"Nocą" jest bardzo dobrym wprowadzeniem do albumu nie tylko ze względu na swoją kompaktową długość. Rozpoczyna się od (post-)grunge'owego klangoru, by przez chwilowy pobyt na orbicie Tool wprowadzić stopniowe melodyjne załamania, pokazuje więc nieświadomie drogę jaką w latach dziewięćdziesiątych przeszła gitarowa alternatywa w kierunku post-rocka. Drogę, którą Czechoslovakia wydaje się być szczerze i autentycznie zafascynowana. "Malimy" staje się więc w znacznej swej części hołdem złożonym największym twórcom polskiego post-rocka. Już w "Synu" wyłania się klasyczne brzmienie zespołu Mordy, z basowo zapętlonym rytmem i gitarą balansującą na granicy transowości i narracyjności, choć brakować może wyraźniejszej konkluzji, rozwinięcia, silniejszego akcentu.

Grupa okazjonalnie próbuje grać odważniej ("Dzik" czy "Wersal" z początkiem bliskim ściankowemu "Shifting The Night For Tomorrow"), lepiej sprawdza się póki co we fragmentach bardziej nastrojowych i powolnym budowaniu atmosfery. Songwriting szybko też sprowadza się do niemal identycznych linii wokalu, sposobu frazowania czy rymowania, w początkowo zadziornie więc rozpędzonym finałowym "Marzę" wraz z pojawieniem się wokalu mamy wrażenie zasłyszenia po raz kolejny tej samej piosenki.

Czechoslovakii zresztą dość często dostaje się za wokale właśnie. Pozwolę sobie się nie zgodzić, owszem, szczególnie w bardziej wysiłkowych momentach wydają się niewytrenowane, ale najczęściej są kojąco mruczące. Problematyczne są natomiast teksty. W większości jest to na szczęście typowy dla post-rocka tekstowy eskapizm, ale ni stąd, ni zowąd pojawiają się fragmenty przy których nie sposób się nie zaczerwienić. Dzisiaj będę inżynierem / Czasem jednością, czasem zerem / Na przerwie zjadam bułkę z serem / Opiekaną testosterem ("Inżynier") czy Ziewam w pałacach Wersalu / Poprawiam gacie z Bursztynowej Komnacie ("Wersal") zamiast pomysłowej nosowszczyzny wprowadzają ostry dysonans i niespójność ze stylową przecież muzyką.

Być może nie mamy na "Malimy" jeszcze takich umiejętności technicznych jakie mają choćby weterani z 3moonboys, ale jednak Czechoslovakia wydaje się znacznie szczersza w swej wypowiedzi. I zdecydowanie niekoniunkturalna. Świadome i bynajmniej nie biernie odtwórcze re-kreowanie brzmień zasługujących na najwyższe docenienie okazuje się świeższe niż mniej lub bardziej świadome podążanie za alternatywnymi modami. Klasycznie i artystowsko jeszcze formułowanego post-rocka, sprzed czasów zanim stał się melancholijnym metalem, silnie dziś brakuje i Czechoslovakia dzieli ze mną tą tęsknotę w bardzo satysfakcjonujący sposób. 7/10 [Wojciech Nowacki]

6 kwietnia 2018


DEERHOOF Mountain Moves, [2017]  Joyful Noise || I jelenim kopytkom może się wyczerpać magia. Deerhoof to jeden z tych klasycznych zespołów, które dysponując w pełni autorskim stylem oraz brzmieniem są w stanie nagrywać kolejne płyty na równie wysokim i nieustannie angażującym poziomie. "Deerhoof Vs. Evil" było różnorodne, ale zaskakująco stonowane i idealnie przebojowe, przymglone "Breakup Song" przesunęło akcenty w stronę elektronicznego brudu, ale był to ten sam niestrudzony zespół, zwłaszcza w wykonaniu koncertowym, co plus minus potwierdziło "Fever 121614". Lecz na, nomen omen, "The Magic" czaru brakowało. Zwyczajowa i jeszcze nawet bardziej intensyfikowana mieszanina noise'u, punka, krautu i math-rocka nie wykrzesała tradycyjnej dozy zabawy, nawet tekstom zabrakło ich abstrakcyjnej frywolności. Deerhoof stał się sumą swych elementów, która tym razem nie do końca zagrała.


"Mountain Moves" wydaje się być zatem pierwszą od przynajmniej dekady płytą, która te elementy dość poważnie dekonstruuje, rozsuwa, wpuszcza pomiędzy nie nowe światła. Zaproszenie gościnnych wokalistek może uchodzić za zmianę dość powierzchowną i banalną, częste tzw. featuringi nieraz progres tylko markują, choć dotyka to głównie wykonawców parających się muzyką instrumentalną. Deerhoof nie można odmówić własnego charakteru, lecz mimo z pozoru pierwszoplanowej roli Satomi Matsuzaki w roli wokalistki, basistki i, pewnie nieświadomie, maskotki zespołu, jego obraz jawi się w dość silnie męskich barwach. Ba, nawet lekko maczystowskich, jakby za każdym riffem i łamańcem rytmicznym stała chęć pokazania, że jesteśmy-tak-fajni-że-aż-mamy-w-składzie-kobietkę.

Kto widział na żywo ten wie, że Greg Saunier to osobowość (i emocjonalność) nie do powściągnięcia, tym silniejsza jest wymowa "Mountain Moves". Juana Molina, Jenn Wasner z Wye Oak, Lætitia Sadier i pozostałe artystki dalekie są od bycia tylko dodatkiem. Akcenty przesuwane są tak wyraźnie, że o Deerhoof na "Mountain Moves" można mówić niemal jako o girl-bandzie. Powściągnięte męskie ega zredukowane zostały niemalże do roli grupy akompaniującej. Jej tożsamość nie ulega bynajmniej zatraceniu i choć zwłaszcza w pierwszej połowie płyty można mieć wrażenie, że to Deerhoof jest tu na gościnnym występie to stopniowo wracają na bardziej utarte i eksperymentalne tory. Zanim to jednak nastąpi mamy do czynienia z płytą lżejszą, może ostrożniejszą, pozornie powściągliwą i z pewnością przystępniejszą od swych poprzedniczek. Punktem wyjściowym często okazuje się pop lat 60-tych, ale z wolna odsłania się dziwność Deerhoof. Usłyszymy i smyczki, i dęciaki, i włoską operę, i klasyczny rock'n'roll, ale i tak nad całością unosi się lekko futurystyczny powiew, nie dziwi więc pojawienie się ani Moliny, ani Sadier ze Stereolab, obu wokalistek na różny sposób ze stylowym retrofuturyzmem flirtujących. Dopiero mniej więcej w połowie powraca math-rockowa kanciastość a kompozycje tracą lekko na chwytliwości.

Nie zapominajmy jednak jak udanie optymistycznie polityczną jest ta płyta. Kobiece głosy nie są tu bynajmniej nośnikiem feminizmu, lecz znacznie prostszej idei współpracy, otwarcia, komunikacji, aktywizmu. Cover Boba Marleya wydaje się być tutaj lekko na doczepkę, ale jeśli padają w nim słowa If you are the big tree / We are the small axe / Ready to cut you down to otrzymujemy w ten sposób równie wojownicze, co urokliwe podsumowanie płyty, bardziej podnoszące na duchu niż twitterowe tyrady Sauniera. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]