9 listopada 2013


FRANZ FERDINAND Right Thoughts, Right Words, Right Action, [2013] Domino || Podekscytowana Anna Gacek w połowie minionej dekady aż sama musiała się pochwalić Alexowi Kapranosowi zdaniem, które wymyśliła na potrzeby recenzji płyty Franz Ferdinand. Buńczucznie ogłosiła, że wraz z minutą z sekundami piosenki “Take Me Out” skończyła się nowa rockowa rewolucja. W jednym z ostatnich numerów czeskiego rockowego czasopisma znalazłem zaś zdanie, że Franz Ferdinand nie są już modnym towarem, lecz nostalgicznym wspomnieniem. Tradycyjnie prawda leży gdzieś po środku, ale sam bez wahania wskażę, że grupa ta i dziś zdecydowanie bardziej kojarzy mi się z podekscytowaniem niż z nostalgią.

Z tym jak w odległym 2004 roku usłyszałem po raz pierwszy „Take Me Out” wiąże się zabawna wspominka, otóż pomyślałem wtedy, uuu, w końcu jakaś piosenka The Strokes, która naprawdę mi się podoba. Na wdzięki new rock revolution pozostawałem wtedy zasadniczo nieczuły, dopiero po latach okazało się, które z zespołów były warte dalszej uwagi. I dobrze, nie traciłem czasu na kolejnych wykonawców z The –s w nazwie, o których dziś już nikt nie pamięta.


Ale Franz Ferdinand wraz z „Take Me Out” urywali głowę. A właściwie, biorąc pod uwagę morderczą taneczność kompozycji, urywali kończyny. Zadziorny, surowy debiut nie był przy tym płytą jednego singla. Niewiele mniejszą siłę rażenia miało „Darts Of Pleasure” (we wczesnej wersji demo dostępnej na dominowskiej składance „Worlds Of Possibility” chyba nawet większą), finałowe „40’ Feet” do dziś nie traci na emocjonalnym napięciu. Ciąg dalszy znamy, „You Could Have It So Much Better” to typowa (i od razu wyjaśniam ironioopornym – udana) płyta nr 2, czyli „tak jak debiut, tylko bardziej, jednak debiut może być tylko jeden”. „Tonight: Franz Ferdinand” nazywane bywa albumem eksperymentującym, ale serio, dodanie odrobiny syntezatorów to szaleńczy progres? Nie, to nadal był ten sam zespół, zmieniły się niestety czasy.

A tymczasem, po paroletniej przerwie, „Right Thoughts, Right Words, Right Action” wydaje się być przyjmowane może nie paradą z fajerwerkami, ale z co najmniej życzliwą przychylnością. I słusznie, bo to 35 minut niezwykle udanej, bezpretensjonalnej, bezwstydnie zabawnej i zabawowej muzyki. Franz Ferdinand to Franz Ferdinand, przebojowy, gitarowy indie-pop, a jednak jakby od niechcenia nagrali najlepszy swój album od czasów debiutu. O ich kompozycyjnej zręczności nie ma co wspominać, ale tajemnica powodzenia „Right Thoughts, Right Words, Right Action” może tkwić w cyklicznym sentymencie i dopieszczonej produkcji. Uszy słuchających surowego debiutu sprzed niemal 10 lat jednak trochę się zestarzały, ale ramionkami nadal chciałoby się ruszać.


Zwłaszcza w pierwszej połowie albumu ciężko wskazać szczególnie udaną i porywającą piosenkę, bo takimi się nie tylko singlowe „Right Action” czy „Love Illumination”. Po zaskakująco gorzkawym „Fresh Strawberries” napięcie odrobinę spada, ale jeśli piosenki takie jak „Bullet” czy „Treason! Animals.” umykają naszej uwadze wyczerpanej po wybuchowym początku, to wystarczy posłuchać ich raz jeszcze na dodatkowej płycie „Right Notes, Right Words, Wrong Order”, by żywe wykonania przekonały o ich oczywistym blasku.

Poza większym niż do tej pory zanurzeniu w latach 60-tych (gdy pop i rock były pojęciami niemal tożsamymi) nie ma tu oczywiście żadnych muzycznych zaskoczeń. Bo i po co, płyty słucha się świetnie, zaspokaja zatem najbardziej podstawowe potrzeby słuchaczy. Gdy Alex Kapranos narcystycznie śpiewa o dziewczynach, swobodzie, braku kontroli, przez 35 minut każdy może poczuć się jak król parkietu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 listopada 2013


BOARDS OF CANADA Tomorrow’s Harvest, [2013] Warp || “Music Has The Right To Children” i “Geogaddi” to bezdyskusyjne klasyki IDMowej elektroniki przełomu stuleci. Dźwiękowe konstrukcje tajemniczego duetu niezwykle szybko wywindowały go na granice kultowości, czego chyba jednak nie udało się osiągnąć choćby Autechre. Wracając jednak do albumów Boards of Canada, nie odmawiam im znaczenia, ale poza fragmentami nigdy nie zdołały porwać mnie na emocjonalnym poziomie. Gdyby trzymać się kurczowo etykiet to IDM w wykonaniu Szkotów był zdecydowanie bardziej Intelligent niż Dance. Na poziomie intelektualnym wprawiał w podziw, zaspakajał analityczne umysły, ale dusze pozostawał chłodne. Podobnie ledwie życzliwe zainteresowanie wzbudziła we mnie zapowiedź wydania nowego albumu.

„Tomorrow’s Harvest” jednak zdecydowanie różni się od wyżej wspomnianych albumów. Zamiast kolażowych patchworków mamy tu do czynienia ze spójną, niepokojącą i naprawdę wciągającą opowieścią. Boards of Canada zrezygnowali z wielowarstwowej dźwiękowej wyklejanki na rzecz przestrzeni, nie odświeżającej jednak, lecz dusznej, wręcz pustynnej. Przy czym jest to pustynia postapokaliptyczna. Atmosfera tej muzyki jest nadal spójna, znacznie jednak bardziej wyrazista, jednoznaczna i czytelna.

Duet nie kryje się ze swoimi filmowymi inspiracjami, soundtrackowe brzmienie „Tomorrow’s Harvest to coś więcej niż tylko stylizacja. Album rozpoczyna się jak ścieżka dźwiękowa filmu science-fiction sprzed co najmniej trzech dekad i do końca kojarzy się z monolitycznością „Odyseji Kosmicznej 2001”, postnuklearnym światem „Mad Maxa”, pustynią rodem z „Diuny” i beznadzieją „Stalkera” Tarkowskiego. Muzyka ta kojarzyć się może ze znacznie mniej wyrafinowanym i bardziej sentymentalnie wystylizowanym retrofuturyzmem Com Truise, ale jeśli w jego przypadku był on neonowo-cyberpunkowy, to dla Boards of Canada jest to retrofuturyzm postapokaliptyczny.

Fantastyczno-naukowe odniesienia i silny niepokój kompozycji tworzyć mogą w czasie słuchania obrazy obcych pustynnych światów, wrogą planetą w stanie upadku na „Tomorrow’s Harvest” jest jednak Ziemia, dzika, zdewastowana i wyniszczona przez klęskę głodu. Tytułowe jutrzejsze żniwa prawdopodobnie nie nadejdą, jest tylko śmierć, pustka, choroby i pył. Choć pod koniec pojawiają się nowe nasiona, to są to tylko nasiona umarłych.


„Gemini” to całkiem nowo brzmiące i intrygujące intro. Singlowe „Reach For The Dead” niesamowicie graduje napięcie i, co rzadkie u Boards of Canada, budzi prawdziwe i jednoznaczne emocje. Całkiem niezłe minimalistyczne retro prezentuje następujące zaraz potem „White Cyclosa”. „Cold Earth” brzmi jak wyjęte prosto z gry komputerowej a’la Unreal. Ale najciekawsze rzeczy dzieją się w drugiej połowie płyty. Zdecydowanie wyróżnia się „Palace Posy” z intrygującym samplem wokalnym, upiorne „Uritual” czy niemal chillwave’owe „Nothing Is Real”. Ale zgodnie z wszelkimi prawidłami kinematografii prawdziwie miażdży finał „New Seeds” – „Come To Dust” – „Semena Mertvykh”.

Zaskocznie. Dla mnie najlepsza płyta Boards of Canada, która z pewnością zasługuje na większą uwagę niż „tylko” jako udany powrót klasyków po wieloletniej przerwie (vide Godspeed You! Black Emperor). „Tomorrow’s Harvest” to bowiem naprawdę nowa i pierwszorzędna jakość w dziedzinie kreowania światów elektroniczną muzyką. 10/10 [Wojciech Nowacki]

4 listopada 2013


Pamiętacie zabawę w głuchy telefon? No jasne, kto by nie pamiętał. Zabawimy się zatem w wirtualne "podaj dalej muzykę". Uznajmy, że to ta sama zabawa...

Na maila redakcyjnego, przychodzą czasem rożne wiadomości - wiadomo. I czasem mamy ochotę podzielić się z wami muzyką, którą ktoś nam przesyła a czasem... nie. Ostatnio naczelny (Wojciech) przekierował do mnie cztery wirtualne albumy, które zespoły wcześniej wysłały jemu. Teraz ja przesyłam je wam, za pomocą pocztówki numer trzy.

Ostatnie dwa odcinki, przedstawiały zestawienia gatunkowe. Tym razem, rodzaj muzyki, którą usłyszycie jest dziełem przypadku. Każdy materiał ma jednak wspólny mianownik - tworzą je polskie zespoły.

Popatrzcie na prawy, górny róg grafiki. Przedstawiam wam Admiration Is For Poets - zespół trochę z Poznania a nieco też z Wrocławia. Na swoim fanpage`u piszą o sobie tak: Życząc sobie mimo wszystko powodzenia, Admiration is for Poets niechcący poszerzają sympatię wśród psychicznie chorych romantyków z najmodniejszych klubów w mieście. A na bandcampie EPka Last 4 Songs, którą możecie także zamówić w formie fizycznej za jedyne pięć złotych.

Teraz dolny róg. PHORNOGRAPHYxxx, czyli Jakub Konera, stacjonujący w Olsztynie. Zapowiedź w mailu sugerowała, że to będzie najbardziej dołująca rzecz jaką słyszałam w ostatnim czasie. Na szczęście okazało się, że prócz sporej dawki melancholii, wspomniana płyta nie wywołuje stanów depresyjnych. No to, plumkanie razy pięć. Podoba się?

Dalej jest już mniej klimatycznie. Okładka z psem za okiennymi kratami należy do kwartetu, który powstał zaledwie kilka lat temu (2011 rok) w Poznaniu. Szezlong gra alternatywnego rocka, a zdjęcie do okładki wykonał Wojtek Owczarzak. Właściwie to tyle mam na ich temat do powiedzenia, bo zupełnie nie przypadła mi ich muzyka do gustu. No, ale może komuś innemu się spodoba.

Na koniec coś zupełnie odmiennego - post-hardcore/emo i takie tam... Chłopaki inspirują się m.in amerykańską grupą Fugazi czy At The Drive In, choć na nowej EPce słychać bardziej ciągoty do francuskiej sceny emo-punkowej. Materiał został nagrany w nowo powstałym studiu Jagged Kid, a teksty opowiadają o przemocy na różnych poziomach życia społecznego. Tadam!

Kolejny odcinek będzie poświęcony muzyce funkowej, stay tuned! [Agnieszka Hirt]

3 listopada 2013


DEVENDRA BANHART Mala, [2013] Nonesuch || Hildegarda z Bingen, XII-wieczna mistyczka, poetka, benedyktynka, po kanonizacji uznana za patronkę naukowców, językoznawców i… esperanto. Devendra Banhart na swym najnowszym albumie językami operuje swobodnie i niewymuszenie. Hiszpańskojęzyczna „Mi Negrita” spokojnie mogła by rozbrzmiewać z małego radyjka w jakimś zapadłym meksykańskim zakładzie fryzjerskim. Ale gdy „Your Fine Petting Duck”, tak, piosenka z kaczką w tytule, jednocześnie najdłuższa i centralna na płycie, w finale zmienia się w tanecznie elektroniczny kawałek z niemieckim wokalem, przyjmujemy to o dziwo całkiem naturalnie.

Mistyczne wizje Hildegardy pchnęły ją w stronę życia zakonnego, ale również nauk przyrodniczych, poezji, filozofii, czy muzyki. Wizje Devendry chyba najpełniej rozbłyskają barwami na tym niezwykłym albumie. „Mala” jest jednocześnie eklektyczna i spójna, intymna i bogata, skromna i dumna, prostodusznie radosna i podskórnie zła. W utworze „Für Hildegard Von Bingen”, jednym z najlepszych na płycie, rytmicznym i niepokojąco wciągającym zarazem, tworzy Devendra obraz siostry porzucającej kongregację na rzecz kariery VJki. Zgodnie z tytułem piosenka jest raczej dedykacją dla niż opowieścią o Hildegardzie. Banhart zaciera granice między boskim a cielesnym, grzesznym a przyjemnym, dobrym i złym. Nie bez powodu kończy płytę utworem „Taurobolium” i powtarzanymi niczym mantrę słowami I can’t keep myself from evil.


By zrezygnować z wizji i wierzeń na rzecz tanecznego parkietu doradza nam już w otwierającym album „Golden Girls”, który z szeptanej do ucha lo-fi ballady faktycznie zmienia się w zaproszenie do tańca. Etykieta „freak folku” nie mówi o muzyce Banharta właściwie nic. Podobnie „lo-fi”, jeśli bowiem „Daniel” jest jeszcze folkową balladą z szurającą perkusją, to już ironiczne i słonecznie-karawanowe „Never Seen Such Good Things” jest zbyt bogate na bycie kwalifikowanym do prostych i minimalistycznych szufladek. Dodajmy do tego żonglowanie stylistykami i inspiracjami, soft-rockowe „Won’t You Come Over”, synth-popowy „Cristobal Risquez” i szereg mglistych miniaturek. I nadal otrzymujemy spójną muzyczną opowieść.

Banhart unika banału, wciąga w swoją historię, niby uwodzi, ale i podskórnie niepokoi. „Mala” bezustannie odkrywa przed nami kolejne warstwy i poziomy, może przyjemnie zapełniać czas, ale może też i wciągać w swoje lekkie szaleństwo, w zależności od zaangażowania i wrażliwości słuchacza. A zaangażować się w nową płytę Devendry Banharta jest o tej porze roku szczególnie łatwo. 10/10 [Wojciech Nowacki]

14 października 2013


Lato w Pradze się skończyło. Poranki stały się mgliste, drzewa w parkach pięknie zmieniają kolory a muzyczny światek powoli budzi się z wakacyjnej hibernacji. Ostatniego dnia września miał miejsce koncert, który symbolicznie zakończył letni sezon i wyśmienicie przygotował nas do nadchodzącej jesieni. W Klubie Pilot wystąpili w ramach wspólnej trasy koncertowej po Czechach Fiordmoss oraz J, wyborni przedstawiciele nowej generacji czeskich wykonawców.

Pod niemożliwym do wygooglowania pseudonimem J, czytanym z czeska jako Jéčko, skrywa się młody artysta Jakub Jirásek. Praktycznie jeszcze nastolatek, tworzy swoją muzykę wyłącznie przy pomocy gitary i swojego iPhone'a, w ten sam sposób odgrywa też koncerty. Podłącza gitarę do wzmacniacza oraz telefon na którym przechowuje bogate podkłady i zabiera nas do nadzwyczaj dojrzałego świata. Choć śpiewa o prostych rzeczach, o swojej dziewczynie, wyjazdach z przyjaciółmi, amerykańsko inspirowanych historyjkach, a robi to swym niezwykłym głosem, zaskakująco przypominającym Becka, silnym i mocno kontrastującym z tak młodą osobą. Nowe EP J ukaże się już w listopadzie, tymczasem warto zapoznać się z zeszłorocznym "Cold Cold Nights", wydanym w postaci samodzielnie przygotowanego przez Jakuba CDRa oraz jako darmowy download.



Fiordmoss natomiast powszechnie uznawani są za wykonawcę stojącego już na światowym poziomie. Prezentują się równie dojrzale i intymnie co Jéčko, choć do przekazu używają zupełnie innych środków. Ich opartą zdecydowanie na elektronice muzykę można spokojnie i bez kompleksów postawić pomiędzy The Knife a The xx. Pobrzmiewa tu zarówno skandynawska elektronika, jak i islandzki folk, całość wypada jednak oryginalnie i bez posądzeń o kopiowanie. Fiordmoss zaczynali jako duet studentów sztuki z Brna, Petry Hermanovej i Romana Přikryla, obecnie występują już jako pełen pięcioosobowy skład, choć zasadniczą część uwagi skupia na sobie urokliwie autystyczna Petra. Materiał z dwóch epek, "Gliese" oraz "Ink Bitten" w wersjach koncertowych brzmi zaskakująco mocno, a że zespół chętnie koncertuje, pojawił się już i w Polsce, to koniecznie trzeba go usłyszeć jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja. Tymczasem zarówno "Gliese", jak i "Ink Bitten", pobrać możecie w zamian za podzielenie się zespołem adresem mailowym.



O Floexie już parokrotnie wspominałem, ostatnio o jego najnowszym wydawnictwie w naszym nowym bandcampowym cyklu pisała AgnieszkaJest to artysta zarówno znany, jak i nieznany poza granicami Czech. Pod swym prawdziwym imieniem i nazwiskiem Tomáš Dvořak uzyskał spory rozgłos jako twórca ścieżek dźwiękowych do gier komputerowych niezależnego studia Amanita Design „Samorost 2“ i przede wszystkim „Machinarium” (plus darmowy bonus). Jego dokonania wydawane pod szyldem Floex nie są jeszcze poza Czechami specjalne znane. Na albumach "Pocustone" i "Zorya" ukazał stylową elektronikę wzbogaconą żywymi instrumentami, przypominającą nieco twórczość Bonobo. Wydana pod koniec sierpnia na pięknym dziesięciocalowym winylu epka "Gone" to cztery kompozycje, w tym remix autorstwa samej The Hidden Orchestra. W wersji cyfrowej zaś znaleźć można jeszcze dwa teledyski oraz rewelacyjny remix utworu "Veronica's Dream" z albumu "Zorya".

Na koniec kilka krótkich newsów. Lenka Dusilová zapowiedziała wydanie koncertowego DVD "Live at Café v lese" kończącego etap "Baromantiki", jednego z najbardziej udanych czeskich albumów ostatnich paru lat. Również w paźdzerniku trzeci singiel ze znanej z naszej recenzji płyty "Sound of Unrest" wyda Autumnist. Po "Tiny Bit" i "A Distant Speck" przyszła kolej na "Some Ground", tym razem jednak Vlado Ďurajka ogłosił publiczny konkurs na remixy mające znaleźć się na wspomnianym wydawnictwie. Wreszcie wydanie nowego albumu pod tytułem "Maratonika" potwierdził jazzowy wokalista Dan Bárta, rzecz dla miłośników sjestowo-trójkowych klimatów. [Wojciech Nowacki]

11 października 2013


MÚM + SIN FANG [4.10.2013], MeetFactory, Praha || Wszystkiego spodziewałem się po koncercie Múm, ale nie tego, że będzie to dla mnie przeżycie tak... sentymentalne. Około dziesięciu lat temu, w ramach trasy promującej "Summer Make Good" zawitali do Polski, w tym i do Poznania. Na koncert ten oczywiście nie poszedłem, oczywiście nie wiem właściwie dlaczego, podobnie jak i nie wybrałem się na Lali Punę, promującą ówcześnie "Faking The Books" (i która zamilkła wkrótce po tym na długie lata), ani też nie przyszło do głowy wybrać się na Mogwai ogrywające "Happy Songs For Happy People". Na tych ostatnich przynajmniej obraziłem się na tyle, że nie raczyli przyjechać do mojego miasta, że skorzystałem z okazji i poszedłem przynajmniej na Arab Strap. Bajeczny koncert i jak niedługo miało się okazać, jedna z ostatnich okazji by zobaczyć podchmielonych Szkotów ze złamanymi sercami.

Islandczyków z Múm żałowałem jednak szczególnie. Musiała minąć niemal dekada, by nadrobić błędy młodości by zobaczyć ich w innym czasie, innym kraju i innych muzycznych realiach. Zespół powrócił również do Polski na aż trzy koncerty, szybko rozniosła się też fama, że zaskakująco sporo poświęcają się graniu swoich najstarszych utworów. Z najnowszego albumu, którego zresztą i tak nie mam jeszcze osłuchanego, zagrali choćby "The Colorful Stabwound" i "One Smile", kompozycje, które niczym specjalnym się nie wyróżniały i mam delikatne wrażenie, że rozbrzmiały tylko dlatego, że przecież trzeba.

Spodziewałem się raczej dominacji materiału późnego wcielenia Múm, tego po zmianach zarówno personalnych, jak i muzycznych, z płyt "Sing Along To Songs You Don't Know" i "Go Go Smear The Poison Ivy". Lekkie zaskoczenie, ponieważ kojarzą się raczej z radosnymi folkowymi piosenkami, tymczasem w MeetFactory rozbrzmiały głównie wyciszone kompozycje w dodatkowo skromnych aranżacjach, jak "Blow Your Nose" czy "A Little Bit, Sometimes". Trochę szkoda, bo naprawdę lubię lekko szalone piosenki "Dancing Behind My Eyelids", "Sing Along" czy przede wszystkim "They Made Frogs Smoke 'Til They Exploded".

To wszystko było oczywiście bardzo przyjemne, ale... przy wszystkich "nowych" utworach nie opuszczało mnie poczucie, że oglądam cover band dawnego zespołu Múm. Nie oczekiwałem zbyt wielu starszych utworów, ani tym bardziej, wybaczcie pretensjonalne sformułowanie, magii, która z miejsca zaistniała. Już na otwarcie koncertu usłyszeliśmy "I'm 9 Today" z debiutu, rozbrzmiało też na nowo zaaranżowane, ale z miejsca rozpoznawalne "The Ballad of Broken Birdie Records". Jednak dla mnie kluczowym momentem koncertu było "Green Grass Of Tunnel". Usłyszeć nareszcie jedną z kluczowych kompozycji z tych niesamowicie wyjątkowych dla muzyki alternatywnej lat 2000-2003 było dostatecznie emocjonujące. Ale uświadomienie sobie upływu czasu, tego, że minęła już ponad dekada... obezwładniało.

Örvar Þóreyjarson Smárason okazał się zaskakująco rozmowny, każdą piosenkę zapowiadał perfekcyjną angielszczyzną (shame on you, Björk!) i często dowcipnie. Nie pomogło to jednak w okiełznaniu publiczności. Irytujące rozmowy w czasie koncertów są niestety czymś normalnym (uwaga, wtręt mizoginistyczny - i mam wrażenie, że najczęściej inicjowanym przez kobiety), ale tak rozgadanej publiczności jak na Múm nie słyszałem chyba nigdy. Czegoś zatem zabrakło i w samym koncercie, co nie pozwoliło zespołowi utrzymać uwagi i skupienia publiczności.

Bardzo entuzjastycznie został natomiast przyjęty Sindri Már Sigfússon. Przyznać muszę, że choć bardzo lubię Seabear, to jego solowej twórczości pod szyldem Sin Fang nie śledziłem. Zaskoczył mnie zatem mocno elektroniczny i zarazem urokliwie chłopięcy charakter tej muzyki. I te tatuaże, uff! [Wojciech Nowacki]

10 października 2013


Cześć! To już druga pocztówka z obozu zaadresowana do was. Jeżeli do kogoś nie dotarła poprzednia, to przy okazji odsyłam. Aura za oknem zrobiła się bardzo melancholijna i zaczynam słuchać więcej spokojnej muzyki. Taką też wybrałam do kolejnego zestawienia. Gitara akustyczna stanie się w tej playliście motywem przewodnim, chociaż i niespodzianek nie zabraknie. Zapraszam!

Na początek zagra - zapewne wielu osobom znany - Preston Reed. Tylko jeden człowiek i gitara, nic więcej. Album, który dzisiaj prezentuję, został właściwie nagrany w 1979 roku i był to debiut artysty. W 2009 z okazji trzydziestej rocznicy, krążek został wznowiony. Teraz wy, za pośrednictwem jednego z popularniejszych kanałów udostępniania twórczości muzycznej, możecie się z nim zapoznać i odpłynąć.

Kolejne wydawnictwo, o którym chciałabym opowiedzieć to singiel. W jego skład wchodzą dwa utwory zatytułowane kolejno: "Harbour This Love" i "Victim Of Timing". Greek Street Band to kwintet stacjonujący w Edynburgu. Wokal, gitary, pianino, saksofon i perkusja - połączone w stonowane i romantyczne dźwięki. Wszystkiemu dowodzi Alan MacKenzie i to w jego domowym zaciszu (Greek Street Records) zostały nagrane wspomniane utwory. Polecam na wieczorny odpoczynek pod kocem, z filiżanką ulubionej herbaty w dłoniach. Tadam!

A na koniec coś, co mimo określenia "akustyczne" nie do końca tak brzmi. Grupa nazywa się Dear Criminals i pochodzi z Montrealu. Świetna produkcja, finezyjne, dopracowane wokale, no a przy okazji ładna okładka. Nic, tylko podziwiać talenty tego tria. Świetna płyta, warta zakupienia! Z pewnością umili niejeden poranek, popołudnie i wieczór. Wciąż nie mogę zdecydować, który utwór najbardziej trafia do mojego serca. Jedno jest pewne, tytuł tego krążka mówi sam za siebie, bowiem jest to prawdziwa muzyczna broń. Ostateczny wybór pozostawiam waszemu gustowi. Do następnego razu! [Agnieszka Hirt]

7 października 2013


LORD & THE LIAR Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters, [2013] self-released || Recenzję tego debiutu zaczynam dość nietypowo, bo od zwrócenia uwagi na opakowanie płyty. Jeśli chodzi o zdjęcie okładki to jest bardzo trafione. Natomiast brak zakładki podtrzymującej krążek wewnątrz tekturowego opakowania, skutecznie przyczynia się do jej ciągłych ucieczek. I tak oto już dwa razy ją zgubiłam a kilkakrotnie wypadła niespodziewanie, znacznie obniżając słuchalność ostatniego utworu.

Ale wróćmy do opisu debiutu od strony dźwiękowej. Lord & The Liar to projekt Pawła Swiernalisa pochodzącego z Suwałk a obecnie stacjonującego w Poznaniu. "Thrill-Seekers, Pubcrawlers & Shoplifters" zawiera osiem utworów. Pierwszy z nich nosi nazwę "God Of Night" a ostatni "Neverending Games". I są to jedyne utwory, które jestem w stanie w spokoju wysłuchać do końca.

Ta płyta jest jak tanie wino. Kiedy nie stać Cię na lepsze, łykasz to na co pozwala Ci zawartość portfela. Na szczęście po takim muzycznym zatruciu, nie ma się odruchów wymiotnych. Jednak pozostają złe wrażenia, które zamierzam opisać.

Po pierwsze, stanowczo zbyt często, utwór rozpoczyna akordeon. Po drugie, porównania niektórych recenzentów projektu Pawła do dokonań Toma Waitsa są wysoce nie na miejscu. Po trzecie, kawałki są zwyczajnie niedopracowane. Nie jestem zwolenniczką poukładania utworów z matematyczną precyzją, jednak jakakolwiek dbałość o szczegóły powinna być zachowana. Kiedy coś tworzysz, to albo robisz to porządnie albo w ogóle. Wciąż odnoszę wrażenie. że ludzie zapominają o tej podstawowej rzeczy.

Dajmy na to pozycja czwarta zatytułowana "Testament On Rizla’s (Circus)". Tutaj Paweł zabawia się w mroczne melorecytacje, które zapewne miały nadać utworowi tajemniczości (no ale znów rozpoczyna ten cholerny akordeon...) Potem wchodzi taki zaciągany kabaretowo śpiew i ten fragment jest ok, ale z kolei zupełnie nie przenikają się te obydwie zmiany tempa. I na koniec wchodzi baaardzo długa solówka akordeonu. Za długa. Żeby nikt mnie nie zrozumiał źle: nie pałam nienawiścią do akordeonów, wręcz przeciwnie, jeśli ktoś umie na nich grać to są to jedne z lepszych instrumentów. Raz nawet miałam okazję podziwiać występ solisty-akordeonisty. Tutaj po prostu wychodzi brak wprawy.

Najbardziej złożonym instrumentalnie kawałkiem jest "The Saxophonist Guy Is Tired". Rozpoczyna go dźwięk burzy (na szczęście nie akordeon!) i automat perkusyjny. Następnie wchodzi saksofon i gitara. Pod względem instrumentarium jest to ciekawy utwór, ale wszystkie partie grają jakby obok siebie. Tak jakby rozłożyć na części pierwsze kilka różnych piosenek i wrzucić je do Audacity w losowej kolejności i nieprzemyślanych odstępach. Polecam skupić się na automacie perkusyjnym, niezłe wahania nastroju ma ta maszyna w "The Saxophonist Guy Is Tired"...

Na płycie brakuje nie tylko świetnych piosenek o potencjale przebojów, ale wysokich ambicji artystycznych. Być może Paweł potrzebuje kompana w pisaniu tekstów, komponowaniu muzyki i generalnej ocenie gotowych kawałków. W tym momencie jest to dla mnie tylko i wyłącznie kolejny polski debiut, brzmiący jak niedokończone dema. Ale mocno trzymam kciuki za Pawła i liczę na to, że na kolejnym albumie (o ile takowy powstanie) pokaże, na co stać go naprawdę. 4/10 [Agnieszka Hirt]

3 października 2013


PET SHOP BOYS Electric, [2013] x2 || Nie wiem, nie jestem w stanie określić kto jest dziś grupą docelową Pet Shop Boys. Dla dawnych fanów popu lat osiemdziesiątych współczesne aranżacje duetu mogą być zbyt nowoczesne, dla miłośników elektroniki zapewne wydają się zbyt archaiczni. Nie sądzę, żeby istniała dziś jeszcze nisza zwolenników disco, Pet Shop Boys są chyba postrzegani jako dinozaury popu, muzealna klasyka, trochę wyrwana ze swojego czasu. Problem w tym, że wydali w tym roku lepszą i bardziej rozrywkową płytę niż <przewracanie oczami> Daft Punk.

Wyrażam cichą nadzieję, że nie wyglądam ani na dinozaura, ani na fana disco. Mój sentyment do Pet Shop Boys jest bardzo prosty. Wczesna lata dziewięćdziesiąte i ich składanka (oczywiście na kasecie) odtwarzana w czasie podróży z rodzicami naszym Fiatem 126p. Ale przede wszystkim płyta (tfu, kaseta) "Very", jeden z największych i chyba ostatni tak wielki sukces komercyjny Pet Shop Boys. Od "Go West" mogą dziś lekko zgrzytać zęby, od teledysku łzawić oczy (ale c'mon, takie efekty w 1993 roku?), lecz i dziś album ten brzmi zaskakująco świeżo. Zbieraczom szczególnie polecam poszperać za oryginalnym pierwszym wydaniem płyty kompaktowej w pudełku z pomarańczowego plastiku.

Zeszłoroczne "Elysium" okazało się bardzo przyjemnym albumem. Zapowiadający płytę refleksyjny "Invisible" prezentował się całkiem ciekawie, melancholia i refleksja nad przemijaniem, czasem traktowanym autoironicznie, zdominowała ten materiał. Całość, prowadzona kojącym wokalem Tennanta, swobodnie przepływała, przy uważniejszym słuchaniu ujawniając jednak podobieństwa między kompozycjami, wręcz na granicy autoplagiatu. Jednocześnie zabrakło na "Elysium" wyraźniejszego przeboju, za to boleśnie odstawały niektóre teksty, jak w okrutnie banalnych "Winner" i "Hold On".


Tak szybka zapowiedź wydania nowego albumu była sporym zaskoczeniem. Po wiekowym już jednak duecie spodziewać by się można było znacznie dłuższych przerw, zwłaszcza w kontekście samorefleksyjnego "Elysium". Tymczasem, nowa płyta nie tylko ukazała się ledwie dziesięć miesięcy po poprzedniej, ale i ukazała Pet Shop Boys od diametralnie innej strony.

"Electric" to od początku do końca płyta taneczna, bez popisów, żonglerki stylami czy silenie się na oryginalność, choć już w otwierającym całość, niemal instrumentalnym "Axis" pojawiają się lekkie dubstepy. Silniej jednak pobrzmiewa tu roztańczony Kraftwerk. Najkrótsze w zestawie "Shouting in the Evening" przypomina Groove Armadę z okresu "Black Light". W ponadczasowo tanecznym "Bolshy" odzywa się house. To jednak cały czas Pet Shop Boys, "Thursday" najbliższe jest ich przebojom z lat osiemdziesiątych, "Vocal" to ich eurodance'owe wcielenie z początku lat dziewięćdziesiątych. Typowy, odrobinę wesołkowaty banał wkrada się w "Love Is A Bourgeois Construct", przypominającym zresztą trochę "Go West". Banału nie uświadczymy jednak we "Fluorescent" czy "Inside A Dream".

"Elysium" nie miało większych szans, zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym, na przyciągnięcie do Pet Shop Boys nowych fanów. "Electric" zasługuje na daleko większą uwagę, ale sądzę, że trudno będzie się tej płycie przebić przez tłum zasłuchany w "Get Lucky" i najbardziej przecenianą płytę roku. Na szczęście niektórzy stale pamiętają, który duet to prawdziwi klasycy. 7/10 [Wojciech Nowacki]

2 października 2013


DEERHUNTER Monomania, [2013] 4AD || "Halcyon Digest" było jak nocna jazda samochodem. Przytłumione radio, kontrolki na desce rozdzielczej, zjazd z obwodnicy, pierwsze światła miasta i świadomość dotarcia do domu już za parę minut. "Monomania" to szaleńcza jazda motorowerem marki "Romet" po zaśmieconych ulicach, kocich łbach, bez celu, bez trzymanki i dla samej przyjemności odbicia sobie pośladków na roztrzęsionych resorach. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o nowym albumie Deerhunter jest to, że jest to piękna płyta. A taką w 2010 roku było "Halcyon Digest".

Wiadomo, "Earthquake" czy "Helicopter" przyniosły zgodnie z tytułem kusząco hipnotyczną atmosferę, ale wystarczającym powodem do istnienia tego albumu był jeden jedyny utwór. "Desire Lines" to opus magnum zespołu, najbardziej fascynująca gitarowa kompozycja XXI wieku, niemal popowa piosenka, która przeradza się w intensywne, niekończące się pierwotnie rockowe uniesienie. Co ciekawe, choć Deerhunter powszechnie utożsamiany jest z Bradfordem Coxem, to akurat "Desire Lines" (oraz równie melodyjna i motoryczna piosenka "Fountain Stairs") jest kompozycją gitarzysty Locketta Pundta.

Nie jest zatem zaskoczeniem, że na "Monomanii" muzycznie wyróżnia się jedyny (niestety) jego utwór. "The Missing" to kolejny dowód na jego niesamowite, naturalne wyczucie prostych, powtarzalnych melodii. Reszta płyty to królestwo Coxa, królestwo w stanie rozkładu i chaosu. Od pierwszych sekund uderza wielka ilość brudu, zarówno w dźwiękach gitar, licznych zniekształceniach, jak i w głosie Coxa. Który momentami karykaturalnie przypomina Marylina Mansona. Jednak pod grubą warstwą brudu nadal skrywają się w gruncie rzeczy popowe piosenki, czasem wręcz wesołkowate, jak w brudnym country "Pensacola", czasem wyjątkowo ładne, jak "T.H.M.", "Sleepwalking" i "Back to the Middle" w samym, nomen omen,  środku płyty.


Kluczowe słowa dla tego albumu to sick, crazy, insane, mad, queer, powtarzające się w każdym niemal tekście. Tytułowa "Monomania", przy okazji najbardziej reprezentatywny dla całości utwór, dotyczy obsesyjnego skupienia Coxa na tworzeniu muzyki. Zaskakująco jednak dużo miejsca poświęca on nie swoim schorzeniom i fizycznej ułomności, ale swej wynikającej z tego (a)seksualności. I could be your boyfriend or I could be your shame zauważa słodko-gorzko w "Pensacoli", słowami I tried to keep him straight / ever since the day he was born / He came out a little too late / Maybe that's where frustration's born zdaje się przywoływać w "T.H.M." dawne samowyparcie, próby akceptacji zaś w skromnej "Nitebike": And I was queer / And I was only of age one year / I was on the cusp of a breakthrough / When they took me out / And stuck it in. Do dumnej frazy For a year I was queer / I had conquered all my fears powraca zresztą z lubością w fajnym finałowym "Punk (La Vie Antérieure)".

To nadal Deerhunter, choć sprowadzony do roli zespołu akompaniującego neurozom Coxa. Szczególnie szkoda, że Lockett Pundt nie otrzymał tu większej przestrzeni. Na garażowy rock wbrew pozorom też trzeba mieć pomysł, "Monomanii" brakuje trochę świeżości i chwytliwego punktu zaczepienia. Szczególnie, że to bynajmniej nie nadmiar hałasu najbardziej tu przytłacza, ale zdecydowane "prześpiewanie" materiału przez Bradforda Coxa, który w swej "Monomanii" skupia całą uwagę na sobie. 5/10 [Wojciech Nowacki]

30 września 2013


POST-HUDBA Artefakty, [2013] self-released || Złota Praga? Caput Regni? Miasto Stu Wież? Nie. Witajcie w mieście gigantycznych osiedli, bloków z wielkiej płyty, piwnic z wyłożoną trutką na szczury, gdzie szerzy się beznadzieja i podskórny rasizm a wszystkie drogi prowadzą jedynie po papierosy lub do hospody, ale nie wesołej i rumianej rodem z folderu, lecz prawdziwie czeskiej, obskurnej, zadymionej, z ceratą na stołach i hokejem w telewizji.

Post-hudba, post-muzyka, to ma nawet sens. W twórczości duetu Domingo (wokal, teksty) - Tomáš Havlen (muzyka, drugi wokal) najważniejsze są obrazy. Nie mogę napisać "teksty" tudzież "przekaz słowny", marginalizowało by to bowiem zasadniczy wkład Havlena i spychało post-hudbę w niebezpieczne i okropne okolice poezji śpiewanej. W post-muzyce chodzi o kreowanie obrazów przy pomocy mocnej warstwy lirycznej, ale nierozerwalnie wspieranej dźwiękami. Ale popisy melodyczne, ładne dźwięki, przebojowe zagrywki dla samych zabaw dźwiękiem? Nie. Całość konsekwentnie podporządkowana jest przekazowi.


Konsekwencja i dojrzałość uderzały już od pierwszego wydawnictwa duetu. "EP 2011" to dzieło już ukształtowanego, pewnego siebie i oryginalnego twórcy. Ponurym, melorecytowanym tekstom o czeskiej miejskiej rzeczywistości towarzyszyła żywa muzyka, oparta o gitary z subtelnym elektronicznym podkładem, zbliżająca się jednak do hałaśliwych obszarów noise'u. To jednak "Zvláštní láska na nás zbyla" zwróciła należną uwagę na post-hudbę. Kolejne cztery utwory, pełne konkretnych odwołań do czeskiej rzeczywistości i, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej ponure. W tekstach pojawiło się jednak znacznie więcej emocji niż tylko wycofanych obserwacji. I paradoksalnie, im więcej ludzkiego, żywego elementu w warstwie lirycznej, tym mniej go w muzyce. Gitary są już tylko dodatkiem, do czynienia mamy raczej z monotonną, elektroakustyczną, laptopową elektroniką. Pamiętacie etykietkę "emotronika"? Tutaj pasowałaby idealnie.

Po tym jak "Zvláštní láska na nás zbyla" uznana została za najlepsze czeskie wydawnictwo roku 2012, po fazie zaskoczenia (darmowa epka mp3 nieznanego wykonawcy płytą roku?) przyszło oczekiwanie na pełnowymiarowy debiut. Pełnowymiarowość "Artefaktów" jest jednak umowna, album nie jest wiele dłuższy od obu poprzedzających go epek. Zawiera ledwie sześć utworów i już stał się przyczyną tajemniczych kontrowersji związanych z jego oceną. Nie ma zatem zatem większej różnicy ilościowej, rozczarowany również może poczuć się ktoś, kto spodziewał się dramatycznej różnicy jakościowej. Przy poziomie jaki prezentowała od początku post-hudba, można mówić jedynie o dalszej ewolucji.



"Artefakty" to w jeszcze większym stopniu emocje niż opisy. Przy tym emocje już nie tak jednoznacznie negatywne i depresyjne, raczej niepewne, rozdygotane, czasem niedojrzałe, czasem autoironiczne. Przykłady? "Pytasz się, czy cię rozumiem / Wiesz o tym, więc dlaczego o tym mówić / Przecież nie wierzymy ludziom / A oboje jesteśmy ludźmi" (ptáš se, jestli tě chápu / víš to, tak proč to říkat / nevěříme přece lidem / a oba jsme lidi), czy "Kiedyś usiądziemy sobie przy kawie / A ja będę ci opowiadać / Jak mnie nudzi szkoła / Jak mnie nudzi praca / ... / Ja to wszystko rozumiem / Też kiedyś miałem 20 lat" (někdy si sednem ke kávě / a já ti budu vyprávět / jak mě nudí škola / jak mě nudí práce / ... / úplně všechno chápu / taky mi bylo dvacet). Touché.

Muzycznie coraz śmielej możemy mówić o post-dubstepie. Nie ma już na "Artefaktach" śladu po noise'owych gitarach. Elektroniczne podkłady Havlena stają się coraz bardziej piosenkowe, refreny (w których często towarzyszy Domingowi jako drugi głos) coraz śmielej melodyjne. Jego "post-dubstep" to nie jest jednak płaczliwy James Blake, post-hudbie najbliżej dziś do uhiphopowionej melancholii Nosaj Thing. Nie wiem czym dla post-hudby są tytułowe artefakty, unikatowymi przedmiotami czy niepożądanym szumem. Może wyjaśni się to w przyszłości, duet ma już bowiem skonkretyzowane plany. Być może "Artefakty" to ślady uczuć na blokowisku, łyk kawy na dworcu kolejowym, gorzki półuśmiech w nieszczęściu. Tymczasem wiadomo, że jest to album wyjątkowy, choć zatrzymany w pół drogi. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

26 września 2013


Cześć niteczki! Od dzisiaj w ustalonej przeze mnie częstotliwości (która jeszcze nie została do końca określona), będzie się pojawiał nowy cykl: "Pocztówki z Obozu". Nie bójcie się jednak o nasze życie. Nie wybieramy się z Wojciechem na półroczny obóz przetrwania w przepastne tereny rosyjskiej Syberii. Ja zostaję w okolicach Trójmiasta a naczelny zdecydowanie wybiera naszych czeskich sąsiadów. Ale w ogóle nie zamierzamy wysyłać wam kartek!

"Pocztówki z Obozu" będą wam serwowały propozycje ciekawych albumów z Bandcampa. Jak wiadomo jest on kopalnią muzyki, niestety między wieloma fantastycznymi krążkami znajduje się tam też okrutnie dużo chłamu. Postaramy się pokazywać wam te lepsze strony muzycznego obozu. Do pierwszego odcinka wybrałam cztery krążki obracające się w okolicach szeroko rozumianej elektroniki. Zaczynamy!

Na pierwszy ogień pójdą single. Jeden z nich pochodzi z Rosji. I Am Waiting For You Last Summer, bo taką nazwą firmuje się grupa, pochodzi z miejscowości o nazwie Ryazan. Jest to trio związane z wytwórnią FLOWERS BLOSSOM IN THE SPACE. Dzisiaj chciałabym zaprezentować wam ich wydawnictwo zatytułowane "Distant Voices".

Następny w kolejce czeka projekt Poldoore stacjonujący w Belgii i należący do Jochema Daelmana. "Nothing Left To Say" to coś na powolne rozpoczęcie dnia albo wyciszenie się po ciężkim dniu. No i wymyka się szufladce z etykietą "elektronika", ale to szczegół.

Teraz muszę wyznać swój sekret. Kocham elektronikę Dvořáka. I w głębi muzycznego obozu znalazłam kolejne dźwiękowe doznania spod jego dłoni. Jeśli mieliście kiedykolwiek okazję grać w "Machinarium" i poza grafikami tak jak ja rozpływaliście się nad soundtrackiem, to wypadałoby zapoznać się z innymi dokonaniami tego artysty. Panie i Panowie, Floex!

Na zakończenie pocztówki mam coś, czego nie polecałabym słuchać przed wyjściem do pracy lub na jakieś wymagające spotkanie. Jest to typowa muzyka do poduszki. Krążek nosi nawet adekwatną nazwę "Dreamteacher". I rzeczywiście, jeśli ktoś ma problemy z zasypianiem to projekt Exist Strategy stworzył prawdziwego nauczyciela snów, który chowa się tutaj. Miłego odsłuchu i do następnego razu, hej! [Agnieszka Hirt]

25 września 2013


KAMP! + DEATHS [24.09.2013], MeetFactory, Praha || Zabawne, że Kamp!, powszechnie uznawany za najlepszy polski zespół koncertowy ostatnich lat, miałem okazję zobaczyć dopiero w Pradze. Z czeskiej perspektywy nie jest to formacja zupełnie nieznana, o czym można było przekonać się naocznie. Koncert, choć w mniejszej sali MeetFactory, zgromadził całkiem sporą publiczność, której reakcje świadczyły o entuzjastycznym obyciu z materiałem łódzkiego tria.

MeetFactory należy do najważniejszych miejsc na koncertowej mapie Pragi i zdecydowanie do najbardziej hipsterskich. Chcecie zobaczyć jak wygląda, jak ubiera się i prezentuje młoda, modna i alternatywna Praga – wybierzcie się do MeetFactory. Nie jest to typowy klub muzyczny, choć koncertowe eventy dają mu największego rozgłosu. Miejsce to, położone z dala od centrum, w południowej części Smíchova, mieści się w sporym pokolejowym budynku, w raczej industrialnym otoczeniu i tuż przy linii kolejowej. Pomyślane było jako centrum alternatywnych, czy wręcz awangardowych sztuk, na parterze mieszczą się sale w których odbywają się koncerty, wystawy, warsztaty, czy przedstawienia teatralne. Piętra oddane są w użytek artystom, warto wspomnieć, że swój warsztat ma tam m.in. słynny i kontrowersyjny rzeźbiarz David Černý.

Łodzianie mogą się zatem poczuć w takim otoczeniu całkiem swojsko, na szczęście horyzonty Kamp! wykraczają daleko poza granice Łodzi a nawet Polski. Długo egzystowali przede wszystkim jako zespół koncertowy, mając na koncie świetne epki i kolejne single, przez kilka lat podgrzewali atmosferę oczekiwania na swój pełnowymiarowy debiut. Przez ten czas jednak nabyli niesamowitego obycia scenicznego, w Pradze zaprezentowali się jako doświadczony, pewny siebie i bezbłędny technicznie zespół.

Koncert trwał niewiele ponad godzinę, napięcie siadło odrobinę dopiero pod koniec właściwego setu. Od początku postawili na szczęście na bezlitosne taneczne kawałki i swoje najlepsze kompozycje, obyło się zatem bez dansingowej otoczki rodem z płyty „Kamp!”, która jest bezdyskusyjnie jednym z najważniejszych polskich albumów dekady, ale niestety również przeleżanym i dyskusyjnie ukierunkowanym na ejtisowe pościelówy. Koncert jednak pokazał Kamp! nadal od elektroniczno-tanecznej strony, rodem z pierwszych epek, lecz w jeszcze bogatszej odsłonie. Kompozycje były dłuższe, napięcie było w nich dawkowane jeszcze bardziej sprawnie nie pozostawiając chwili wytchnienia.

Czesi najżywiej reagowali na single, co wcale nie było rzeczą oczywistą, najwyraźniej znali również teksty i mieli opanowane wszelkie taneczne ruchy. „Distance of the Modern Hearts” czy „Melt” przyjęte zostały szczególnie żywo, podobnie jak zagrane na bis „Cairo”. Pod sceną podskakiwał sam Petr Marek z Midi Lidi, praska publiczność kupiona była już od drugiego, trzeciego utworu, a bardziej rozgrzane od Czechów były chyba tylko Czeszki. Pozdrowienia dla jednej, która wybrała się na koncert w szpilkach. Moja stopa nigdy Cię nie zapomni.

O suporcie, praskim trio Deaths (dawniej Girls on Drugs), powiedzieć można tyle, że dobrany był całkiem nieźle. Zaprezentowali mocno inspirowaną latami osiemdziesiątymi muzykę, podobną właśnie do spokojniejszej, albumowej wersji Kamp! z odrobiną Twin Shadowa. Szkoda, że na razie bardziej skupiają się na wrzucaniu zdjęć na tumblra niż publikowaniu swojej muzyki. [Wojciech Nowacki]

22 września 2013


NINE INCH NAILS Hesitation Marks¸ [2013] Null Corporation || I am just a copy a copy a copy. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. Możesz bluzgać z kapelą nienawistne słowa, odnieść sukces za sprawą swej technicznej agresji, dojrzeć, odstawić używki, zadbać o swoje fizyczne zdrowie, rozpocząć wspólnie z atrakcyjną małżonką nowy rozdział swej artystycznej kariery, możesz nawet zgarnąć Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu o Facebooku. Wszystko może układać się w ścieżkę najlepszą z najlepszych, ale niezależnie od tego ile masz lat i jakie za sobą dokonania, jeśli raz już posmakowałeś smaku depresji, ta dopadnie cię znowu. I wtedy znów będziesz potrzebować gwoździ.


Zapowiedź nie tylko koncertowego powrotu Nine Inch Nails spotkała się z życzliwym przyjęciem. Nie minęło jeszcze aż tyle lat od uśpienia formacji, żeby móc oskarżać Reznora o skok na kasę ani o odcinanie kuponów, mamy raczej do czynienia z dłuższym okresem milczenia niż wielką reaktywacją. Stąd oczekiwania wobec „Hesitation Marks” nie powinny być chyba aż tak wielkie. Ot po prostu kolejny album zespołu o charakterystycznym stylu i ugruntowanej pozycji, po którym wiadomo czego oczekiwać. Nie jest z pewnością najlepsza płyta w dyskografii Nine Inch Nails, ale nie ma też mowy o zejściu poniżej zwyczajowo dobrego poziomu.

Wyraźnie słyszalny jest nacisk położony raczej na syntezatory niż gitary. Ostrzejsze brzmienia gitar pojawiają się choćby w „Various Methods of Escape”, ich dźwięki pojawiają się poprzetykane tu i ówdzie, brudne ściany dźwięku stawiane są jednak w większości przy pomocy syntetycznych środków, klawiszy, efektów, automatów perkusyjnych. Choć w „While I’m Still Here” pojawia się nagle saksofon. Z większych zaskoczeń można mówić jedynie o quasi-hiphopowym charakterze „All Time Low” oraz syntetycznym bluesie rodem z albumów Depeche Mode w „I Would For You”.

W kontekście zmysłu melodycznego Trenta Reznora można wręcz mówić w przypadku „Hesitation Marks” o industrialnym synth-popie. Zaskakująco przebojowe „Everything” spotkało się już zarzutami o „komercyjny” charakter, uświadomić sobie jednak trzeba, że mocna i agresywna muzyka Nine Inch Nails zawsze miała spory potencjał. Ostatnia jak do tej pory płyta, darmowe „The Slip”, wypełniona była przecież kompozycjami, które spokojnie można było wraz z Reznorem zaśpiewać/wykrzyczeć. Na tym tle „Hesitation Marks” wypada nawet odrobinę gorzej, brakuje tu bowiem bardziej charakterystycznych melodii, nie licząc oczywiście singlowych „Came Back Haunted” czy „Copy of A”. Pulsu materiałowi dodają raczej typowe dla Reznora repetycje, choćby w utworze „Satellite”.

A co z zarzutem, że Trent Reznor jest już za stary aby cedzić słowa o depresji/bezmocy/bezsensie? Och, nie bądźcie śmieszni. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. I wtedy znów będziecie potrzebować gwoździ. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 września 2013


GOLDFRAPP Tales of Us, [2013] Mute || Z Alison Goldfrapp nigdy nie było łatwo. Czasem królowa parkietu, czasem leśna nimfa, w każdym z tych wcieleń równie inteligentna i przekonywująca, z dyskretnym wsparciem swej szarej eminencji Willa Gregory'ego.

Po klasycznym "Felt Mountain" osobowość Alison zaczęła wibrować. Z każdą kolejną płytą jej wahnięcia między tanecznym disco a akustyczną melancholią stawały się coraz silniejsze. Cykl wydawniczy albumów Goldfrapp nie przynosi żadnych zaskoczeń, choć różnica między eurowizyjno-pastelowym "Head First" a "Tales of Us" tym razem szczególnie wielka. O ile nie jest to dowód schizofrenicznej osobowości to z pewnością dwubiegunowej. Nawet jeśli muzyka Goldfrapp była bezwstydnie słodka i przebojowa (często z naciskiem właśnie na "bezwstydnie") to teksty Alison do beztroskich najczęściej nie należały. Czasem ukojenie przynosiło jej tanecznie uniesienie, czasem, jak i tym razem, smutna kontemplacja i eskapizm.

Pierwsi słuchacze odbierają "Tales of Us" jako piękną płytę. Pojawiają się jednak głosy krytyczne o niepowodzeniu odtworzenia brzmień z "Felt Mountain" i wyczerpaniu się zdolności kompozytorskich i zmysłu melodycznego Goldfrapp. Choć "Tales of Us" wpisuje się w cykl melancholijnych albumów duetu, to jest to w istocie zupełnie nowy materiał i wbrew pozorom udana próba osiągnięcia nowego brzmienia. Innego i niekoniecznie dla wszystkich przekonywującego.


Otwierający album "Jo" jest kompozycją niezwykle minimalistyczną, opartą na jednym prostym powtarzalnym motywie. W prostocie tkwi piękno, trzeba być jednak świadomym tego, że minimalizm jest jedną z nowych dla Goldfrapp i charakterystycznych dla "Tales of Us" cech. Nawet singlowa "Anabel" prezentuje się bardzo skromnie, "Drew" zaś bardzo nieśmiale zwraca się w stronę dawnych przebojów Goldfrapp. Orkiestracje nie przytłaczają i dalekie są od rozbuchania. Oparta głównie na nich "Ulla" zaskakuje jednak głównie pojawieniem się akustycznej gitary.

Centralnym punktem płyty wydaje się "Alvar", najdłuższy w zestawie, o niepokojącej, gęstniejącej atmosferze. Mrok utrzymuje się w kolejnej, zdecydowanie wyróżniającej się za sprawą mocnej, rozdygotanej elektroniki piosence "Thea". Melodii faktycznie nie znajdziemy tutaj wiele. Finałowy "Clay", podobnie jak pierwszy singiel "Drew" najbardziej przypomina starsze utwory Goldfrapp, ale to powtarzalność, brak wyraźnej melodii oraz czasem narastające napięcie charakteryzują większość materiału.

"Tales of Us" to niezwykle sensualna płyta, która szepcze prosto do ucha. Słuchaczowi towarzyszy obraz Alison Goldfrapp obserwującej z okien angielskiego dworku zamgloną łąkę, ale czyż ból w jej głosie w zadymionym "Laurel" nie przypomina raczej samej Billie Holiday? Nie, nie ma mowy o wyczerpywaniu się pomysłów Goldfrapp, w dyskografii duetu nie ma chyba tak spójnej, skromnej i ciemnej płyty. Jest to również album niezwykle brytyjski, w tym względzie porównywalny chyba tylko z "Dr. Dee" Damona Albarna. Rozumiem jednak rozczarowanie tych, którzy oczekiwali raczej kolorowego blichtru. "Tales of Us" zapewnie nie stanie się najpopularniejszym albumem Goldfrapp, jest jednak pozycją wyjątkową i jako taką należy ją cenić. 7/10 [Wojciech Nowacki]

11 września 2013


PANTHA DU PRINCE & THE BELL LABORATORY Elements of Light, [2013] Rough Trade || W 1675 roku Isaac Newton sprzeciwił się teorii obowiązującej od początków nowożytnej nauki, mówiącej o tym, że światło jest falą, podobną do fali dźwiękowych. Światło bowiem miało poruszać się jedynie po prostych liniach, podczas gdy fale znane są ze swobodnego zaginania. Wg Newtona zatem światło to cząsteczki, cząstki materii poruszające się z ogromną prędkością ze źródła we wszystkich kierunkach począwszy. Cząsteczkowa teoria światła obowiązywała przez cały niemal XVIII wiek. Ok. roku 1800 Thomas Young przeprowadził słynny eksperyment, potwierdzający, że światło, podobnie jak fale dźwiękowe czy fale na wodzie, podlegają zjawisku dyfrakcji, tworząc w ten sposób kolory. Falowa teoria światła powróciła w pełnej krasie, choć nie potrafiła wyjaśnić problemu medium świetlnej fali, czyli tego, co konkretnie podlega falowaniu. W roku 1900 Max Planck zasugerował, że światło zachowuje się jak fala, która jednak emitowana jest w stałych porcjach zwanych kwantami. Był to początek największej naukowej rewolucji, która niczym Marię Antoninę na szafocie uśmierciła klasyczną fizykę i dała początek mechanice kwantowej. Dziś zatem światło, w zależności od potrzeb, traktowane jest jako fala lub jako cząsteczki, przy czym są to tylko metafory pomagające nam zrozumieć niebywały świat kwantów.

W 1510 roku nieznany z imienia muzyk zagrał na dzwonach ratuszowej wieży flandryjskiego miasta Oudenaarde, dając początek karylionowi. Ten niezwykły i potężny instrument mieści się najczęściej w kościelnych i ratuszowych wieżach, składa się minimalnie z 23 dzwonów, na których gra się przy pomocy klawiatury, niemal na kształt organów. Pierwszy karylion na ziemiach polskich pojawił się w 1561 roku na gdańskim ratuszu, największy zaś, bo liczący 50 dzwonów i ważący ponad 17 ton, można zobaczyć i usłyszeć również w Gdańsku, w kościele św. Katarzyny.

W 2010 roku Hendrik Weber, znany jako Pantha du Prince, wydał „Black Noise”, jedną z najlepszych i najważniejszych płyt muzyki elektronicznej ostatnich lat, łącząc elementy tanecznego house’u i niemieckiego minimal techno z żywymi instrumentami. Charakterystyczne dla „Black Noise” było niezwykle klimatyczne zastosowanie różnego rodzaju dzwonów, stąd następnym krokiem stało się stworzenie „symfonii” na elektronikę, perkusję i trzytonowy karylion złożony z 50 dzwonów. Efektem jest „Elements of Light”.


Album rozpoczynają niemal pozytywkowe dźwięki „Wave” przypominające atmosferą „Vespertine” Björk. Fala przechodzi w cząsteczki, w „Particles” pojawia się bit, ale nadal wygrywany na dzwonach, wreszcie pojawia się i elektronika oraz wyraźniejszy pierwiastek taneczny. W połowie płyty następuje wyciszenie, przy którym ciężko wyobrazić sobie coś lepszego niż „Particles”. Ale ponad siedemnastominutowy „Spectral Split”, choć rozwija się podobnie, okazuje się jeszcze bogatszy i bardziej przestrzenny. Finałowe „Quantum” to podobny do „Wave” krótki epilog. Czcionka z okładki, przypominająca cyrylicę lub średniowieczny gotyk, kojarzy się z miejskimi księgami, karylion kreuje wizję miasta, ratuszowej i kościelnych wież, w mieście tym ukryte są jednak kluby, w których mieszczanie wszystkich warstw tańczą do ścieżki dźwiękowej opowieści o naturze światła. Brzmi to równie szalenie, co spójnie. Pantha du Prince od elektroniki zbliżył się do współczesnej muzyki konkretnej, nie tracąc nic ze swojej przystępności. Przeżyciem bardziej intensywnym od „Elements of Light” może być jedynie usłyszenie (i zobaczenie) tej karylionowej symfonii na żywo. 9/10 [Wojciech Nowacki]