31 lipca 2013


JAGA JAZZIST Live With Britten Sinfonia, [2013] Ninja Tune || Jednym z najlepiej przeze mnie wspominanych koncertów jest poznański występ Jaga Jazzist w ramach trasy promującej ich ostatni jak do tej pory album “One-Armed Bandit”. Wciągające kompozycje, instrumentalne eksplozje, kontrolowane emocje oraz widoczna radość muzyków ze wspólnego grania i świetny kontakt ze słuchaczami zapewniły pamiętny wieczór w dusznej atmosferze Eskulapa.

Jaga Jazzist to jedno z najciekawszych i najwartościowszych zjawisk nu-jazzu. Dziewięcioosobowa grupa znakomitych instrumentalistów, pod wodzą Larsa Horntvetha, daleka jest bowiem od relaksującej muzyki do windy, popołudniowej sjesty i wieczorów przy winie. Nu-jazz w ich wykonaniu to wyrafinowany konstrukt, w którym John Coltrane spotyka się z Tortoise a jazzowe instrumentarium przecina się z elektroniką i post-rockowymi figurami. Szczególnie dwie płyty, melodyjna „A Livingroom Hush” i najbardziej eksplorująca połamane terytorium post-rocka „What We Must”, należą już do obowiązkowych klasyków. Ale nie ustępuje im wspomniany „One-Armed Bandit” włączający z kolei w ich struktury elementy rocka progresywnego.


„Live With Britten Sinfonia” to pierwszy album koncertowy Jaga Jazzist, ale jak można się domyśleć prezentujący formację w wyjątkowej odsłonie, bowiem w towarzystwie orkiestry symfonicznej. Tego typu albumów było oczywiście w historii muzyki już wiele, czy warto zatem sięgnąć po symfoniczną płytę Norwegów? Oczywiście. „Live With Britten Sinfonia” można ewentualnie potraktować jako swoisty the best of, skupiający się jednak tylko na bardziej wyrafinowanej stronie Jaga Jazzist, z naciskiem na kompozycje z „One-Armed Bandit”. Jednak przede wszystkim prezentuje znane już utwory wreszcie w ubogaconych wersjach.

Specyfiką muzyki Jaga Jazzist jest jej złożoność i niemal matematyczna precyzja wykonania. Choć budzi autentyczne emocje to jest jednak perfekcyjnie zaprojektowana. Wbrew pozorom nie ma tutaj zatem możliwości i miejsca na jazzowe improwizacje. Horntveth ściśle kontroluje swoje kompozycje, pozwalając zespołowi ewentualnie na elementy wyciszenia i przedłużania motywów, nigdy jednak na szaleńcze free-eskapady.

Dodatek w postaci orkiestry jest zatem jedną z niewielu możliwości wzbogacenia tej muzyki o nowe elementy. Rzecz jasna najczęściej pełni ona funkcję dodatkowego instrumentu, ale o tym jak doskonale poradziła sobie z samodzielnym imitowaniem brzmienia Jaga Jazzist, można się przekonać na początku pełnej piętnastominutowej wersji „One-Armed Bandit”. Jak większość albumów koncertowych, ten pozostaje zasadniczo pamiątką dla fanów. Szkoda tylko, że nie ukazał się jako DVD, z pewnością bowiem robiłby większe wrażenie, takie, na jakie Jaga Jazzist w pełni zasługuje. 7/10 [Wojciech Nowacki]

EDITORS The Weight of Your Love¸ [2013] [PIAS] || Gdy na początku lat zerowych szalała nowa rockowa rewolucja, raczej ją ignorowałem zajmując się klasyką rocka. Bo po co słuchać odniesień do bluesa, hardrocka, punku, nowej fali, skoro można sięgnąć po oryginały. Dopiero pod koniec tej fali spadły na mnie jak grom z jasnego nieba dwie piosenki ledwie zapowiadające taneczny miks gatunkowy lat następnych: „Take Me Out” Franz Ferdinand oraz „Munich” Editors.

„The Back Room” jest dziś płytą niedocenianą a bez wątpienia klasyczną. Stylowa, zadziorna, surowa i nieprzyzwoicie przebojowa, w której każdy element i każda piosenka były na swoim miejscu. Między bajki włożyć można było porównania do Joy Division (via Interpol), pokażcie mi kogoś, kto potrafiłby tańczyć i wyśpiewywać swe gardło do muzyki Iana Curtisa. Joy Division ostrzyli w naszych rękach tępe żyletki, Editors wstrzykiwali adrenalinę prosto w serce.

Szkoda, że padli ofiarą znanego syndromu chęci bycia „bardziej”. Na „An End Has A Start” mamy teoretycznie te same składniki. Melodie, gitary, teatralne wokale, ale wszystko zagęszczone przeprodukowaniem i przearanżowaniem. Jest tam kilka świetnych kompozycji, ale jako całość album ten zmienił się w dźwiękową magmę. Syntezatorowy eksperyment na „In This Light And On This Evenig”, jakiekolwiek były jego przyczyny, mnie przekonywał. Utwór tytułowy, tylko początkowo irytujący „Papillon” i rewelacyjne „Eat Raw Meat = Blood Drool” należą do najlepszych utworów Editors, reszta kompozycji jest jednak dość miałka, w efekcie ten potencjalnie bardzo dobry album zapada się pod ciężarem własnej nierówności.


Stąd moje zaskakująco pozytywne odczucia po pierwszym pobieżnym przesłuchaniu „The Weight Of Your Love”. Dla odmiany płyta brzmi spójnie i równo, co przy powrocie do gitarowego grania najbardziej przypomina „An End Has A Start”, ale w znacznie lżejszej wersji. Kłopoty ujawniają się dopiero przy uważniejszym odsłuchu. Niemniej pierwsze single należą do zdecydowanie udanych, będąc zarówno przebojowymi, jaki i ukazując nowe oblicze zespołu. „A Ton Of Love” żartobliwie nazywam najlepszym singlem U2 od lat, jest tu żar, pojawia się i New York, i desire. „The Weight” to już Editors ani nie ostre, ani zadziorne, lecz przestrzenne, kroczące, a za mocną, momentami południową gitarą pojawiają się i smyczki.

Podobnie brzmi „Sugar” w stylu rocka lat dziewięćdziesiątych, z popowym refrenem i konsekwentnie kojarzący się z U2. Jeszcze mocniej słychać to w „Formaldehyde”, wbrew tytułowi sugerującemu większy ciężar gatunkowy. Wspomniane smyczki szczególnie silnie wyeksponowane są w „Honesty”, w którym pobrzmiewa też sekcja dęta oraz bardzo mocno zredukowane w stosunku do poprzedniej płyty syntezatory. Ballady na „The Weight Of Your Love” prezentują zaś różne oblicza, epicko się rozkręcające (znów lata dziewięćdziesiąte) w „What Is This Thing Called Love” czy bardziej poetyckie w „Nothing”.


Wadą albumu nie okazują się jednoznacznie wcześniej zapowiadane inspiracje amerykańskim rockiem sprzed dwóch dekad, prowadzące to silnych skojarzeń z „amerykańskim” etapem w historii U2. Tym razem płyta jest tak równa, że mało co ponadprzeciętnie się wybija, brakuje ognistych refrenów, chwytliwych melodii, w drugiej połowie robi się już miejscami nudno i nie pomaga sięgnięcie po folkową stylistykę w „The Phone Book”.

Jest to Editors dojrzalsze, ale pozbawione większości dawnego napięcia. Silnie ujawnia się tu też ich słabość do zbytniego przeciągania kompozycji, większość utworów przekracza cztery minuty, skrócenie ich z pewnością dodałoby albumowi blasku. Jak zwykle, na szczęście, dodatkowego blasku nie potrzebuje głos Toma Smitha, który znacznie poszerzył tu swoje zdolności wokalne i interpretatorskie. Płyta niepozbawiona wad, ale i zalet, nie wzbudza ani większych emocji, ani też kontrowersji. Tym bardziej po obecnym wyciszeniu ciekawi mnie ich kolejna wolta stylistyczna, jakakolwiek by ona nie była Editors brzmią zawsze unikalnie. 6/10 [Wojciech Nowacki]

26 lipca 2013


WILD TIDES Hung Loose¸ [2013] self-released || Letná to parkowe wzgórze nad brzegiem Wełtawy, znane wszystkim mieszkańcom Pragi i cudzoziemcom będącym tam dłużej niż na krótkiej standartowej wycieczce. Niegdyś stał tam monumentalny pomnik Towarzysza Stalina w otoczeniu żołnierzy i klasy robotniczej. Postać bodajże pionierki znajdującego się za nią czerwonoarmistę niefortunnie trzymała za krocze, co stało się niejako śpiewem przyszłości życia na Letnej.

Tam zawsze jest lato, niezależnie od pory dnia i roku mieszkańcy udają się do jednego letneńskich piwnych ogródków, przychodzą uprawiać sporty, biegać, bawić się z psami, lub po prostu zasiąść z piwem na trawie (co jest legalne) lub zapalić (substancje legalne z przymrużeniem oka), turyści zaś wdrapują się po betonowych schodach, by podziwiać klasyczny widok na miasto. Letná to także nazwa dzielnicy rozciągającej się parkowym wzgórzem i nic dziwnego zatem, że to właśnie stamtąd pochodzi bodaj jedyna grupa… surf-rockowa.

Bo dlaczego nie, nawet Stalinowi musiało być przyjemnie w słońcu na powietrzu, Wełtawa, choć kapryśna, nie sprzyja może surfingowi, ale miejsce to stało się synonimem przyjemności, zabawy i beztroski. Podobnie jak muzyka Wild Tides. Epka „Hearts On Fire” wskazana zostało jako jedno z najciekawszych wydawnictw zeszłego roku, chłopcy z Letnej nabrali zatem wiatru w żagle i w tym roku wydali pełnowymiarowy (choć dwudziestominutowy) album „Hung Loose”.


Wesoło jest od pierwszych taktów „Something Else About Her”, choć zespół ledwie się tu rozkręca, to wybija się tu chwilę firmowa gitara. Półtoraminutowy „Gimme’ The Blues” to już odrobinę większy kaliber cięższego i klasycznego rocka przefiltrowanego przez post-punkowe motywy. Singlowy „Watching Grlz Talk” to popisowy rock’n’roll z automatem perkusyjnym w podkładzie, po którym następuje „Little Darlin’” dansingowy przytulaniec rodem z weselnej sali.

Odrobinę poważniej robi się w po tarantinowsku południowym i koronkowo gitarowym „Marry Me”. Krótka to chwila, bo do rock’n’rollowego pędu wraca „My Daniela (Reprise)”. Najdłuższy na płycie „California Wet Dreamin’” to już całkiem udana synteza surfowego pastiszu z jak najbardziej współczesnym gitarowym indie. Odrobina folku pojawia się w „Instead Of Two Beating Hearts”, finałowe „Shrines” żegna nas zaś gęstym post-punkiem. Dwadzieścia jeden minut muzyki i chcemy tylko więcej.

Lekkość, zabawa, odrobina brudu, to wszystko znajdziemy na „Hung Loose”. Płyta, co typowe dla alternatywnych Czech, wydana została w postaci darmowego download’u oraz na pięknym winylu nakładem zasłużonego Election Records. Zachęcam zatem do pobierania i zażycia odrobiny beztroski. Słońce, piwo, pudełko pizzy, Letná. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

FUKA LATA Electric Princess EP¸ [2013] Kondico Dreams || Chętnie wracam ostatnio do debiutu Fuki Lata. „Other Sides” to niby hipnotyczny gitarowy shoegaze, ale bliski choćby eksperymentom Sun Araw. „Saturn Melancholia” ukazała już elektroniczne oblicze duetu, a w połączeniu z jeszcze lepszym wcieleniem koncertowym, stała się niemałą obietnicą przebojowego potencjału. Jedno z ciekawszych zjawisk na polskiej scenie elektronicznej powraca z nowym wydawnictwem – epką „Electric Princess”.


Singlowy utwór „Velvet Daze” nie stanowi wielkiej odmiany brzmienia Fuki w stosunku do „Saturn Melancholii”. To nadal przestrzeń wypełniona leniwie odrealnionym wokalem, śmielej już jednak taneczną podstawę zaznacza syntezatorowy puls. Rozbłyskujące w mroku światło nie pochodzi bynajmniej z refleksów dyskotekowej kuli, lecz z tajemniczych kwazarów, równie odległych co śpiew Lee.

Kosmiczne odniesienia mogą trącić lekką pretensją, ale w przypadku Fuki Lata są jak najbardziej poważne i uzasadnione. Już wcześniej określiłem ich muzykę mianem „space-rocka bez rocka”, nawet tak taneczne kompozycje jak „Till the End” sprawiają wrażenie wypełniającego kosmiczną próżnię promieniowania przepisanego na język muzyki. Z dodatkiem italo-disco celem uczłowieczenia.



Bardzo podobnie jest w gęstym utworze tytułowym, któremu chwilami towarzyszą dźwięki rodem z pinkfloydowskich „Echoes”. Szczególnie jednak wyobraźnię porusza finałowy „Simple Case”. Mocniejszy i rozdygotany bit plus popowe ozdobniki natychmiast każą się zastanawiać, jak doskonale prezentować się musi w koncertowym wydaniu. Nic dziwnego zatem, że występ Fuki Lata na Primaverze powoli zaczyna obrastać już w legendę. Znajomy, czystej krwi kataloński hipster z Barcelony, odmierzający swoje życie kolejnymi edycjami festiwalu, uznał koncert polskiego duetu za najlepszy moment tegorocznej edycji.

Koniecznie zatem należy trzymać kciuki za Fukę Lata. Ewolucyjne zmiany prowadzą Mito i Lee w bardzo ciekawą stronę, taneczny pop wydaje się jednak raczej tylko dodatkiem do ich transowych brzmień, niż punktem docelowym. Pozostaje tylko czekać na kolejne elementy, cztery zaprezentowane tutaj utwory bowiem niezauważalnie stapiają się w dość jednorodną całość. Ale taki już urok tego ledwie dwudziestominutowego i intrygującego wydawnictwa. 7/10 [Wojciech Nowacki]

25 lipca 2013


EMPIRE OF THE SUN Ice On The Dune, [2013] EMI Australia || Minęło już pięć lat od debiutu Empire of the Sun. Wtedy, w 2008 roku, Australijczycy zgodnie uznani zostali za, delikatnie mówiąc, odpowiedź na święcące tryumfy MGMT. Osuwających się w narkotyczną psychodelię Amerykanów przytłoczyły artystyczne ambicje. Empire of the Sun od początku miało być produktem czysto użytkowym, dostarczającym nieskrępowanej zabawy.

Szczególnie koncerty, w przeciwieństwie do wycofanych MGMT, są prawdziwym popisem wyobraźni, barw, efektów, choreografii, eksplodującego kiczu, ale też wystudiowania. Nawet jeśli wyreżyserowany co do sekundy koncert na Open’erze w 2010 roku był w istocie (pół)playbackiem, to stanowił spektakularne widowisko. Stąd chętnie wracam do „Walking On A Dream”.

Nie miałem wątpliwości co do tego, że jeśli ukaże się drugi album Empire of the Sun, to nie przyniesie żadnych zmian w muzyce duetu, dalej eksploatując neonowy kicz lat osiemdziesiątych i science-fiction klasy B, ewentualnie oferując nowy „mit założycielski” w postaci nowych strojów, efektów i opowieści stojącej za płytą. „Walking On A Dream” i „Ice On The Dune” nie są może concept-albumami, ale kreacja artystyczna stojąca za Empire of the Sun, czerpiąca garściami z muzycznych i filmowych inspiracji Steele’a i Littlemore’a, jest równie ważna co muzyczna strona przedsięwzięcia. Może i nawet ważniejsza.


Na „Ice On The Dune” jest oczywiście przebojowo i nieinwazyjnie, albumu słucha się przyjemnie w tle, świetnie zapewne sprawadza się na imprezach. Od razu słychać, że mamy do czynienia z Empire of the Sun, nic nas w tym względzie nie zaskoczy, choć bez wątpienia jest to płyta słabsza do debiutu. „Walking On A Dream” miało przewagę w różnorodności, obok singlowych hitów znalazły się całkiem intrygujące kompozycje jak „Delta Bay” czy „Swordfish Hotkiss Night”. Nowa płyta jest natomiast rozczarowująco jednorodna, patent na niemal każdy utwór to charakterystyczne wokale plus prosty i mocno taneczny bit.

Album zwalnia odrobinę w drugiej połowie, ducha debiutu przywołuje „Surround Sound” czy niemal całkowicie instrumentalny „Old Flavours”. Singlowa kariera czeka zapewne na odrobinę daftpunkowy „Celebrate”. „Alive” w tej roli sprawdziło się średnio, choć zasadniczo jest kwintesencją stylu Empire of the Sun, słuchając jednocześnie zgrzyta się zębami i tupie nóżką.

Wrażenie robi „Awakening”, jak bowiem można zrobić w XXI wieku utwór brzmiący dokładnie jak… Modern Talking i jednocześnie odczuwać przyjemność z jego słuchania? Najmocniejszą zaś piosenką na płycie jest, nie licząc krótkiego intro, pierwsza, jakby idealnie napisana z okazji zbliżających się urodzin naszego bloga. Podśpiewując zatem be my, be my DNA tupię nóżką dalej. 5.5/10 [Wojciech Nowacki]

19 lipca 2013


G.WOLF Magnetic Dog, [2013] Experience Based Music || Czasem każdy potrzebuje odpocząć od współczesnego świata ciągłych nowości, post-gatunków i presji bycia na bieżąco. Tradycja, mniej lub bardziej jawnie, skrywa się jednak wszędzie, ale jawne deklaracje o graniu „tradycyjnego” rocka w polskich warunkach najczęściej rodzą nienajlepsze skojarzenia z juwenaliowo-komercyjną przaśnością. Jak zwykle najlepszym ruchem okazuje się w tej sytuacji sięgnięcie pod powierzchnię, skąd jako ratunek dla poszukujących klasycznych gitar wyłania się płyta Wojciecha Garwolińskiego.

W latach dziewięćdziesiątych nastąpił pamiętny wysyp polskich zespołów rockowych. Głogowskie Pivo zdobyło w 1995 roku nagrodę we współorganizowanym przez „Tylko Rock” konkursie Marlboro Rock-In, dwa lata później udało im się wydać debiutancką płytę „Dziki dziki”. Co bardziej wiekowi z Was pamiętać mogą redhotową piosenkę „Dziki dziki zwierz” czy grunge’ową balladę „Słońce, które znasz”. Po zderzeniu z ówczesnymi realiami, silną konkurencją i niepodzielną władzą wielkich wytwórni, Pivo zakończyło działalność koncertową i choć zarejestrowało drugą płytę „12 małp”, to materiał ten nigdy się nie ukazał.

Twarzą grupy był wokalista i gitarzysta Wojciech Garwoliński. W nowej dekadzie i na nowych warunkach powrócił z zespołem Kości. Rockers Publishing w latach „zerowych” wydało szereg niezwykle ciekawych albumów, Mordy wydały tam zjawiskowe „Of’Fruits”, publikowali tam Ludzie (dziś Peepol) oraz właśnie Kości, których debiut „K”, wyprodukowany przez będącego ówcześnie na fali Maćka Cieślaka ze Ścianki, prezentował surowe gitarowe brzmienia entuzjastycznie przyjęte przez wtajemniczoną krytykę i koncertową publiczność.

Końcem Kości było odejście Garwolińskiego, z wolna spełniającego się w solowym kompozytorstwie, którego końcowym efektem jest materiał zarejestrowany w zeszłym roku pod szyldem G.Wolf. Nie dajcie się zwieść etykietce „hendrixowskiego” rocka, „Magnetic Dog” daleki jest od bałwochwalczego imitowania legend, jego horyzonty i odniesienia są znacznie szersze, sięgając od klasyki rocka po gitary jak najbardziej współczesne. Już wciągający i motoryczny „Anymore”, podparty mocnym basem Olafa Deriglasoffa, kojarzyć się może z pustynną psychodelią Queens of the Stone Age. Od pierwszych dźwięków „Street Thing” można zaś spokojnie pomyśleć, że mamy do czynienia z nagraniem choćby The Black Keys.

Dalej w czasie cofa nas hardrockowa ballada „Drifting”, przywołująca epokę grunge’u spod znaku Alice in Chains. Do klasyki sprzed dekad nawiązuje nie tylko oczywista kompozycja „Freedom” Jimi’ego Hendrixa, ale i tytułowy „Magnetic Dog”, jakby rodem z pamiętnej „trójki” Led Zeppelin. Warto jeszcze zwrócić uwagę na po prostu dobrą piosenkę „Goodbye Song” oraz na niby-klubowy i rozimprowizowany jam „Black Moon”.

Reaktywowane po latach Pivo (i przymierzające się do wydania nowego materiału) wykonuje na koncertach również utwory G.Wolfa. W wydaniu studyjnym jest to jednak power-trio (oprócz Garwolińskiego i Deriglasoffa również perkusista Mario Bielski) w stylu Cream, z którym to zespołem łączy ich również osoba tekściarza Pete’a Browna, odpowiedzialnego za większość słów zawartych na „Magnetic Dog”. Taki już urok tria, że gdy milknie gitara zostajemy głównie z podbitym perkusją klangującym basem i aż prosi się o wypełnienie tej przestrzeni bogatszą produkcją. Niemniej swobodna i w duchu rozimprowizowana płyta zapewnia świetny wypoczynek od przeładowanej współczesności. 6/10 [Wojciech Nowacki]

18 lipca 2013


SIGUR RÓS Kveikur, [2013] XL Recordings || Pamiętam jeszcze recenzję „Ágætis Byrjun” z „Tylko Rocka” autorstwa Borysa Dejnarowicza. Był to zaprawdę dobry początek dla tajemniczej, ówcześnie niemal podziemnej grupy, łączącej post-rockową moc z eterycznością rodem ze starego 4AD. Celowo pomijam tutaj „Von”, pokażcie mi bowiem kogoś, kto powracałby często do tej płyty, której największą zaletą jest fioletowe pudełko i dawna snobistyczna niedostępność. „Ágætis Byrjun” jest absolutnym klasykiem, potężnie brzmiącym, z kompozycjami o unikatowej strukturze, w gruncie rzeczy niepokojącymi i dalekimi jeszcze od wystudiowanej pretensjonalności. Jedynie od „Starálfur” zgrzytają zęby, ale „Flugufrelsarinn” czy „Ný Batterí” nadal za każdym razem maglują emocjonalnie.

O „(…)” często mówię jako o swoim ulubionym albumie Sigur Rós, niekoniecznie łatwym, ale z pewnością innym od poprzednika i przemyślanym, a za brutalny geniusz finałowego utworu dałbym się rozstrzelać. Potem było jednak gorzej. Chęć stworzenia, poprzez złączenie wszystkich charakterystycznych dla Sigur Rós elementów, świadomie „bajecznego” albumu „Takk…” zasadniczo zawiodła. Próba odmiany brzmienia na „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust” udała się zaś tylko połowicznie.

Przerwa w działalności nie była specjalnie dramatyczna, otrzymaliśmy w tym czasie dwa albumy Jónsiego, solowy, na którym poeksplorował swe piosenkowe ciągoty, oraz nagrany wspólnie z partnerem, mocno ambientowy i kontemplacyjny. Można było zatem przypuszczać, że powrót Sigur Rós będzie epickim, zespołowym dziełem na miarę pierwszych płyt, co tylko wzmacniały zapowiedzi o „elektronicznym brzmieniu”, „trudności materiału” i rzekomym podobieństwu do „(…)”. Nad biednym „Valtari” nie mam już sił po raz kolejny się pastwić, ale cieszę się, że nie zawiodły mnie przeczucia związane z pojawieniem się „Brennisteinn”.


W recenzji epki nazwałem ten utwór najlepszą kompozycją Sigur Rós od lat i przez analogię do słabego „Valtari” zapowiedzianego słabym singlem odważyłem się mieć spore nadzieje co do nowej płyty. I bingo, „Kveikur” nie jest albumem genialnym, ale zdecydowanie najlepszym w dyskografii Sigur Rós od ponad dekady. Potężny „Brennisteinn” na otwarcie znajduje swoją kontynuację w „Hrafntinna”, utworze melancholijnym, ale nie pretensjonalnym, głównie dzięki wyeksponowaniu instrumentów dętych kosztem typowych dla Sigur Rós smyczków. Szkoda jedynie, że całkowicie niezapamiętywana okazuje się melodia, ten brak jednak całkowicie rekompensuje radosny i przebojowy „Ísjaki”.

Tytułowy „Kveikur”, choć krótszy od „Brennisteinn”, jest drugim emocjonalnym filarem albumu. Chóralny wstęp, nietraktowana smyczkiem brudna gitara, mocna perkusja i post-rockowy szum w finale przywracają wiarę w Sigur Rós jako zespół rockowy. Stąd też kolejna w zestawie gitarowa piosenka „Rafstraumur”, jak na sigurowe standardy - po prostu rockowa. Szkoda jednak, że reszta utworów, poza minorowym outro, to zasadniczo rozpędzone i średnio rozpoznawalne piosenki jakich w repertuarze grupy wiele.


Przesadzone są głosy o gniewnym i agresywnym charakterze „Kveikur”, te elementy ograniczają się bowiem do raptem dwóch najlepszych utworów. Album jako całość wydaje się zaskakująco radosny, nawet jeśli jest to radość neurotyczna i rozedrgana. Tym samym „Kveikur” okazał się tym, czym miało być „Með Suð Í Eyrum Við Spilum Endalaust”, czyli zbiorem witalnych piosenek podanych na sigurowy sposób. W przeciwieństwie do tamtej płyty, „Kveikur” jest jednak dziełem spójnym, poszczególne utwory dość płynnie w siebie przepływają, łączą je też między sobą wzajemne muzyczne i liryczne powiązania. Jest to też, jak na Sigur Rós, płyta krótka, zamiast przesytu pozostawia nas zatem w przyjemnym rozczarowaniu. Dodajmy do tego fajne zabiegi produkcyjno-aranżacyjne, wyeksponowanie dęciaków i otrzymujemy naprawdę udany album. Naprawdę się cieszę, że Sigur Rós nadal są do nagrania takiego zdolni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

7 lipca 2013


KCIUK & THE FINGERS Inekz Eikzjetnadt, [2012] self-released || W każdym szaleństwie jest metoda. Nawet w niezbyt fortunnej nazwie zespołu. Palce rzecz ważna, w tym wypadku najpewniej można je połamać, wcześniej jednak użyć do stworzenia patchworkowej wyklejanki. Tak bowiem brzmi „Inekz Eikzjetnadt”.

Szaleństwo i pomysł na siebie to cechy charakterystyczne grupy, która żongluje taką ilością stylistyk, że przyprawić może o zawrót głowy. Na szczęście nie ma czasu na omdlenia, liczący 38-minut album zostawia nas raczej ze zdumieniem na twarzy, krótkie zaś kompozycje dynamicznie przekształcają się jedna w drugą. Kompozycje? Dziwne to określenie w przypadku muzyki bazującej nie na intelektualnym zamyśle lecz na porwaniu na strzępy kolejnych stylistyk i wystrzeleniu ich w powietrze niczym ostre jak żyletki konfetti.

Płyta już na wstępie atakuje nas dość prostym hałasem, jednak w pierwszym właściwym utworze „Monomental” słyszymy dęciaki, triphopowy bit, rap i nu-metalową gitarę. W następnych utworach na plan pierwszy wybijają się kluczowe dla Kciuk & The Fingers elementy, czyli niezwykle interesujące wykorzystanie sekcji dętej oraz ostry rave’owy podkład. Tym większe zaskoczenie, gdy po sonicznej nawalance „Gigaherz Inspector”, wraz z utworem „Pa Ti Pa” robi się… pięknie. Pozytywkowy motyw przeradza się tu w przestrzenną ilustrację do wieczornego spektaklu, oplecioną czystymi jazzowymi frazami.


W najdłuższym w zestawie „Morator Fingeria” powraca transowy trip-hop, obok firmowych instrumentów dętych pojawiają się skrecze a całości ciekawie dopełnia żeńska wokaliza. Zdecydowanie słabiej prezentują się dubowe utwory kojarzące się z przyciężkawą Masala Soundsystem. W skali całej płyty nienajlepiej też wypadają wokale, naprawdę ciekawie prezentujące się jedynie w postaci sampli. Te niedostatki wynagradza jednak kolejna kluczowa kompozycja „Tekktonika”, rave, oszalała trąbka, klarnet, niemal shoegaze’owe efekty, wszystko to tworzy noise’ową i wciągającą całość.

Pomijając małpi żart płytę kończy, wyróżniona jako bonusowa, break beatowa piosenka „Broubaka” o przebojowym potencjale klasyków drum’n’bassu drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Płyta, mimo pewnych niedostatków, zdecydowanie intryguje. „Pa Ti Pa”, „Morator Fingeria” i „Tekktonika” wyraźnie pokazują, że jeśli zespół poskromi swój epileptyczny zapał w mieszaniu każdej możliwej estetyki na rzecz bardziej spójnego i głębszego namysłu, to ma szansę stać się jednym z ciekawszych zjawisk polskiej sceny. 5/10 [Wojciech Nowacki]

27 czerwca 2013


DEAD CAN DANCE In Concert, [2013] [PIAS] Recordings || W paru już miejscach dzieliłem się dość oczywistą refleksją na temat roku 2013 jako okresu wielkich powrotów. David Bowie, My Bloody Valentine, Daft Punk, więzi z minionymi dekadami okazują się w nowym wieku nadzwyczaj silne. To jednak zeszłoroczny powrót Dead Can Dance rozpostarł przed nami oś czasu od lat 80-tych po średniowiecze a przestrzeń od Oceanii po celtyckie wyspy.

Anastasis” brzmi jak klasyczny album Dead Can Dance, nagrany jakby nie było kilkunastoletniej przerwy w działalności duetu. Brendan Perry i Lisa Gerard idąc za ciosem oraz odkrywając uroki nowo zawiązanej współpracy ruszyli w trasę koncertową, która oczywiście nie mogła nie objąć Polski, smutnego kraju w którym ich smutna muzyka wkroczyła na pierwsze miejsce list sprzedaży, co sami radośnie odnotowali. Pamiątką tej trasy jest „In Concert”, w zasadzie pierwsze koncertowe wydawnictwo Dead Can Dance.

W naszym kraju oczywiście do sprzedaży trafiło wydanie dwupłytowe, po wersję podstawową nie ma w tej sytuacji żadnego sensu sięgać. Pojawiają się zresztą głosy, że samo „In Concert” nie jest, delikatnie mówiąc, wydawnictwem niezbędnym. Płyty wypełniają oczywiście w znacznej części kompozycje z „Anastasis”, okazjonalnie tylko sięgając po klasyki z historii Dead Can Dance. W większości są to bardzo zachowawcze wersje, niemal idealnie odzwierciedlające studyjne pierwowzory. Ciężko czynić jednak z tego zarzut. Kompozycje Dead Can Dance to twory skończone, o zbyt bogatej aranżacji i gęstej strukturze, bez przestrzeni na improwizacje. Nie o niespodzianki, lecz o klimat będzie tutaj chodzić.

Ten oczywiście jest bezbłędny, już na początku „Rakim” chwyta nas za gardło. Mimo upływu lat wokalizy Lisy Gerard są perfekcyjnie niezmienne, co jednak zaskakuje, to wyjątkowy mocny wokal Perry’ego. Szkoda tylko, że oba te głosy sporadycznie tylko możemy usłyszeć we współbrzmieniu. Muzyka brzmi niezwykle ponadczasowo, słuchając „Amnesii” nie sposób uwolnić się od skojarzeń z… Massive Attack. W przypadku Dead Can Dance przenikanie się stylów i inspiracji zawsze było czymś oczywistym. Słyszymy wpływy arabskie, celtyckie, orientalne, muzyki dawnej, jeśli więc użyć tu etykiety „world music”, przed którą duet zawsze się bronił, to jedynie w sensie powszechności i uniwersalności ich muzyki, nie zaś powierzchownego imitatorstwa.

Szkoda jednak, że w drugiej połowie, gdzieś na wysokości „The Host Of Seraphim” i „All In Good Time”, wkrada się dyskretnie odrobina nudy. To, co podczas uczestnictwa w koncercie musi robić hipnotyczne wrażenie, w przypadku sterylnie wyprodukowanej płyty już jednak zawodzi. Ponieważ niemal nie słychać tu publiczności, zabawnie brzmi rzucony w jej stronę komplement Perry’ego, że jest fantastic. Chociaż poniekąd słusznie, zachowanie ciszy i nie rozzłoszczenie Brendana, to podstawa udanego koncertu Dead Can Dance. „In Concert” zaś funkcjonuje jednak przede wszystkim jako niezwykle przyjemna pamiątka dla uczestników koncertów oraz oczywiście dla najbardziej oddanych fanów. Reszcie w zupełności wystarczy „Anastasis”. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

25 czerwca 2013


Kolejne odcinki „Bohemofilii” celowo tytułuję nazwami miesięcy. Chodzi mi jednak nie tylko o podkreślenie jej cyklicznego charakteru, ale i o naukę. Wiem jak po czesku są klapki-japonki, kocie chrupki, ubezpieczenie zdrowotne, znam szereg niszowych nawet wulgaryzmów oraz innych, mniej lub bardziej pożytecznych zwrotów, ale nazw miesięcy nie mogę, no po prostu nie mogę zapamiętać. Większość podobna absolutnie do niczego, kilka ledwie takich samych jak u nas, no i ten nieszczęsny maj, który w Czechach jest kwietniem… Ale dość refleksji kulturowo-lingwistycznych, przejdźmy od razu do majowych nowości, których na czeskim rynku ukazało się całkiem sporo.

Monika Načeva jest przykładem wokalistki o pop-rockowych korzeniach, ale konsekwentnie niezależnej. Młoda aktorka teatralna debiutowała w pierwszej połowie lat 90-tych płytą „Možnosti tu sou...“ pełną przebojowych rockowych piosenek. Kierunek ten kontynuowała na albumie „Načeva“, który dziś już ma status niemal kultowego. Kombinowanie zacząło się wraz z hipnotyczną płytą „Mami“, podpisaną wspólnie przez Načevę, producenta Michala Pavlíčka oraz turntablistę DJ'a Five. Wkrótce wokalistka nawiązała też współpracę z innymi czeskimi i słowackimi DJ’ami, jednak jej największym osiągnięciem jest album „The Sick Rose“, który wydała wspólnie z Timem Wrightem. Načeva zaśpiewała teksty modernistycznych poetów do house’owo-triphopowych podkładów z niemal bezwstydnie tanecznym efektem. Współautorem wydanej właśnie płyty „Milostný slabiky“ tym razem jest folkowy gitarzysta Justin Lavash, teksty zaś inspirowane są poezjami Sylvy Fisherovej. Nagranie płyty możliwe było dzięki zebranej od fanów za pośrednictwem internetu sumie 60 550 koron.


Tata Bojs, lokalni patrioci praskiej dzielnicy Hanspaulka, to prawdziwa instytucja obchodząca w tym roku 25-lecie działalności. Nie są to bynajmniej podstarzali rockerzy, ale niesamowicie przebojowa grupa ciesząca się szacunkiem zarówno miłośników tradycyjnego gitarowego grania, jak i elektronicznej alternatywy. Ich dzisiejszą pozycję i ścieżkę kariery porównać można ewentualnie do naszego Heya. Flirt z nowymi brzmieniami rozpoczął album „Futuretro” z 2000 roku, odnosząc olbrzymi sukces, kontynuowany na wydanej dwa lata później płycie „Biorytmy”. Nikt jednak nie spodziewał się, że „Nanoalbum” okaże się koncept-albumem, co rzadkie – niebędącym pretensjonalnym, a fuzja gitar i elektroniki w wykonaniu Tata Bojs porównywana zacznie być do Radiohead. Płyty „Kluci kde ste?” oraz „Ležatá osmička“ przyniosły powrót bardziej gitarowego grania, w zeszłym roku ukazało się koncertowe DVD „Ležatá Letná”, w maju zaś pierwsza w historii zespołu dwupłytowa składanka „Hity a city”. Wierzcie mi, jedyna zła rzecz w przypadku Tata Bojs to idiotyczna nazwa.


O formacji WWW wspominałem już kilkukrotnie. Starczy powiedzieć, że mamy do czynienia ze zjawiskiem na czeskiej scenie hiphopowej. Pierwszy w Czechach autorski teledysk do utworu „Noční můra” powstał już w 1993 roku. Debiutancki album „Neurobeat” ukazał się jednak dopiero w 2006 roku z miejsca kładąc wszystkich na kolana. Abstrakcyjny, upiorny wręcz i mocno alternatywny hiphop nie miał już wiele wspólnego ze wczesnymi fascynacjami. Obok rapera Sifona kluczową rolę zaczął odgrywać artysta Lubomír Typlt, odpowiedzialny za stronę wizaualną i teksty WWW. Równie mocną okazała się druga płyta „Tanec sekyr“, w zeszłym roku otrzymaliśmy podwójny koncertowy album „LIVE!“, w tym zaś trzeci album studyjny „Atomová včela“.


Zwolenników bardziej, hmm, tradycycjego hiphopu ucieszy raczej płyta „Idiot“, którą właśnie wydał Vladimir 518. Raper był członkiem jednego z najważniejszych hiphopowych składów, działającego od połowy lat 90-tych PSH, czyli Peneři strýčka Homeboye. Vladimir 518 obecnie działa solo, uchodzi za czołową postać czeskiej hiphopowej sceny, gościnnie pojawił się choćby na płycie „Ležatá osmička“ wspomnianych wyżej Tata Bojs. Dla mnie jest to raczej językowo-muzyczna ciekawostka i wybieram zdecydowanie neurotyczne WWW. Ale jeśli już mam słuchać blokerskiego hiphopu, to zdecydowanie bardziej czeskiego niż polskiego. Melodyjny urok długich samogłosek.


Zostały mi do przedstawienia jeszcze dwie majowe nowości. Jednak zarówno debiutowi Wild Tides, jak i drugiemu wydawnictwu Kittchen, warto poświęcić odrębne recenzje. Niedługo. [Wojciech Nowacki]

18 czerwca 2013


QUEENS OF THE STONE AGE …Like Clockwork, [2013] Matador || Soczysta czerwień i turkusowa pręga, obie te barwy kojarzące się z najlepszymi albumami Queens of the Stone Age znalazły się na okładce “…Like Clockwork”. Josh Homme, po wyjątkowo ciężkich przeżyciach zdrowotnych, zapowiadał muzyczny “powrót robotów”. Oprócz plejady gości w nagrywaniu płyty wzięli udział i Mark Lanegan, i Nick Oliveri, i Dave Grohl. Wszystko to, plus długa nawet jak na Queens of the Stone Age przerwa w nagrywaniu, zmuszało do oczekiwania ze sporymi nadziejami.

Początek XXI wieku przyniósł kilka odświeżających ruchów w muzyce rockowej. Podczas gdy wzrastała fala tzw. nowej rockowej rewolucji, anektująca z wolna ziemie indie-rocka, miłośnicy bardziej tradycyjnego cięższego grania mogli się cieszyć albumami System of a Down czy Audioslave. Podczas gdy większość tego typu wykonawców szybko (lub jeszcze szybciej) stała się dość karykaturalna, to Queens of the Stone Age, głównie dzięki zjawiskowemu albumowi „Rated R”, umocnili swoją pozycję na całą dekadę. Kluczem do sukcesu okazała się niesamowicie energetyczna i bezpretensjonalna muzyka o paradoksalnie sporym popowym potencjale. Udane melodie, wściekła transowość, sięganie po tradycje alternatywnego rocka z amerykańskiego południa sprawiły, że Queens of the Stone Age jest do dziś jednym z nielicznych zespołów powszechnie szanowanych zarówno w konserwatywnym, jak i alternatywnym światku.

Kto jednak oczekiwał bombastycznego powrotu do brzmień z „Rated R” i „Songs for the Deaf” może się poczuć odrobinę rozczarowany. „…Like Clockwork” jest bowiem płytą zaskakująco, jak na standardy Queens of the Stone Age oczywiście, wyciszoną. Otwierający ją „Keep Your Eyes Peeled” jest szarpiącym nasze bębenki powolnym, bagiennym bluesem. Brzmiącym potężnie, ale raczej z wolna nas zanurzającym w głębie albumu niż zmuszającym do skoku na główkę. „I Sat By The Ocean” to zaskakująco melodyjna rockowa piosenka z refrenem niemal w stylu Foo Fighters. Walczykowaty „The Vampyre Of Time And Memory” brzmi niemal soft-rockowo, Josh Homme zaś co raz chętniej eksperymentuje ze swoim głosem, wchodząc czasem w falsetowe rejestry niczym John Frusciante.


Dopiero po typowym dla Queens of the Stone Age i lekko zeppelinowym singlu „My God Is The Sun” zaczynają się prawdziwe ciekawostki. Intrygująca „Kalopsia” z udziałem Trenta Reznora to jeden z najmocniejszych punktów albumu. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak „Fairweather Friends”, piosenka w której pojawia się najprawdziwsza królowa – Sir Elton John. Brzmi kuriozalnie? Bynajmniej! Elton John wcale nie musiał się „odnajdywać” w stylistyce Queens’ów, jest to bowiem świetna kompozycja w duchu stadionowego rocka lat 70-tych. Głębiej w stronę glam-rocka, niczym Marylin Manson na wysokości „Mechanical Animals” czy sam David Bowie, zmierza „Smooth Sailing”. W delikatnie hipnotycznym finalnym utworze tytułowym pojawiają się zaś piękne smyczki.

Choć aż się prosi o bardziej pasujący dla Queens of the Stone Age tytuł „…Like Cockwork”, to w przypadku tej płyty faktycznie zegar ma większy sens. Zamiast naprężonego stoner-rocka otrzymujemy bowiem zaproszenie do przejażdżki po historii rocka, przefiltrowanej przez bezbłędny talent Homme’a. „…Like Clockwork” to klasyczny „grower”. Jeśli nie chwyci od razu, to z pewnością zyska z każdym kolejnym przesłuchaniem. 7/10 [Wojciech Nowacki]

14 czerwca 2013


BASTILLE Bad Blood, [2013] Virgin || Kolejny zespół z zamiłowaniem do trójkątów, hipstersko przefiltrowanych zdjęć i filmowej otoczki? Chyba już nastąpił przesyt a i moda powoli przemija? Do Bastille dotarłem jednak nie za pośrednictwem ich pierwszych singli, lecz dzięki dwóm absolutnie rewelacyjnym mixtape’om „Other’ People’s Heartache”, niestety po wydaniu debiutanckiego albumu Bastille już niedostępnych do pobrania.

Na obu częściach „Other’ People’s Heartache” znalazła niesamowicie sprawnie i inteligentnie przygotowana mieszanka fragmentów nadchodzącej płyty, utworów niepublikowanych, coverów oraz przede wszystkim najróżniejszego pochodzenia podkładów. I tak, Bastille w jedną całość zmiksowali „Adagio For Strings” i Haddawaya, muzykę z „Requiem For Dreams” z „Blue Jeans” Lany Del Rey, „No Scrubs” TLC z The xx, obok siebie znaleźli się Seal, eurodance’owy hymn „Rhytm Of The Night” oraz motyw z „Twin Peaks”. Mixtape’y można było z jednej strony brać jako wskazówkę co do inspiracji przy pracach nad „Bad Blood”, z drugiej zaś jako znak wielkiego potencjału przebojowego Bastille.


Tym większa szkoda. Niewątpliwie wyróżniają się single, szczególnie pierwsze „Flaws” i „Overjoyed”, ale z wyjątkiem „Pompeii”, stosownie do tytułu pompatycznego i budzący nieszczęsne skojarzenia z Hurts. Z pozostały piosenek szczególnie chwytliwie prezentuje się „Things We Lost In The Fire”. Cały album wydaje się jednak aranżacyjnie przeładowany i jednorodny, utrzymanie wszystkich kompozycji w jednym tempie szybko męczy. Podobnie jak często wysiłkowo rozkrzyczany wokal. Lekko boysbandowa barwa głosu skłania ku przemyśleń, czy jest mamy do czynienia z popowym indie czy już z indie popem.

Niewątpliwie jednak Bastille to formacja mająca pomysł na siebie, swój wizerunek oraz lekką, przebojową muzykę. Album jest może i lekkim rozczarowaniem, ale zespół zasługuje na spory kredyt zaufania. Wystarczy bowiem urozmaicić warstwę kompozycyjną, przy jednoczesnym uproszczeniu aranżacji. Natłok barokowych ozdobników zdecydowanie, nie tylko w przypadku Bastille, jest grzechem, który szybko powinien być zapomnianym.


Powstać może zatem pytanie, skoro album podoba mi się mniej niż mixtape’y „Other’ People’s Heartache”, to może lepsze są dlatego, że opierają się na cudzych kompozycjach? Nie, są bardzo dobre ponieważ są inteligentne i umiejętne. „Bad Blood” zaś brzmi jak typowy debiut, z lekko ekstatycznym samozadowoleniem i wydawniczą ulgą. Wierzę, że stojący za Bastille Dan Smith będzie w stanie jeszcze pozytywnie mnie zaskoczyć. 5/10 [Wojciech Nowacki]

11 czerwca 2013


WOODKID The Golden Age, [2013] Island || Trzy miesiące po płytowym debiucie Woodkida należy powiedzieć, że minął już szum i szczyt nim zainteresowania. Co by się zatem przydało to kolejny singiel, można się jednak przyjrzeć „The Golden Age” bez wyjściowej eksytacji. Bo Yoann Lemoine to postać niewątpliwie ciekawa. Utalentowany reżyser teledysków, urokliwy Francuz o polskim pochodzeniu, obdarzony intrygującym wokalem, imponującym zarostem oraz tatuażami. Ekhm.

Przyznać muszę, że muzycznie spodziewałem się po Woodkidzie więcej. Oczywiście, to co proponuję, jest w ramach obranej stylistyki rzeczą całkiem oryginalną. Mamy tu bowiem modny ostatnio retro-pop, oparty na smykach, dęciakach, pianinie, mniej lub bardziej barokowych aranżacjach. Ale skontrastowane jest to z dominującym na „The Golden Age” mocnym, marszowym rytmem. Paradne tempa dobrze korelują z częstymi wojennymi motywami w tekstach (gniewny „The Other Side”, chóralny „Stabat Mater”), tworząc pełną patosu militarno-sakralną całość. No właśnie, całość. Zdecydowanie brakuje tu różnorodności, podniosłość materiału może w ostatecznym rozrachunku zmęczyć. Woodkid jest naprawdę zręcznym artystą i aż prosi się, by usłyszeć go w różnych aranżacjach i stylistykach, od gitarowych po elektroniczne. Mam nadzieję, że na następnych albumach.


„The Golden Age” jest również albumem spójnym w warstwie lirycznej. Zaskakują wspomniane nawiązania militarne (najpełniej w „The Other Side”). Czuć tu ducha II wojny światowej, okupowanej Francji, żołnierskich desantów. Ale nie jest to „Let England Shake” PJ Harvey, nie o manifesty polityczne tutaj chodzi, ale siłę, chłopięcy idealizm, męskość, dojrzewanie i przede wszystkim emocje.

Wreszcie pod wieloma względami najistotniejszy element twórczości Woodkida. Już w otwierającym płytę utworze tytułowym, w singlowych „Run Boy Run” i „I Love You”, czy wyrażającym żal za miłością, za którą się nie podążyło, całkowicie naturalnym i oczywistym jest to, że adresatem wszystkich niemal utworów jest mężczyzna. Czy Yoann Lemoine jest gejem? Choć prezentuje się jak typowy otter, to właściwie oficjalnie nie wiemy. Nigdzie nie znajdziemy dramatycznego wywiadu czy wyznania a’la Frank Ocean.


W heteronormatywnym świecie potrzebne są jasne deklaracje i oświadczenia stanowiące wyłamy w tradycyjnej rzeczywistości. Tymczasem jesteśmy świadkami zmiany paradygmatu, odbywającej za pomocą tak prostych i banalnych środków jak muzyka pop. Nie potrzebujemy potwierdzeń, poświadczeń, efektownych coming-out’ów. Wystarczy zwykłe założenie, że świat nie jest tak prosty jak się niegdyś wydawało.

Mężczyzna może być gejem albo i nie, może nagrać miłosną płytę adresowaną równie dobrze do kobiety, jak i mężczyzny. Najzabawniejsze jest to, że Woodkid, określany czasem złośliwie mianem męskiej Lany Del Ray, ze swym głębokim i bardzo tradycyjnym romantyzmem jest ostoją normalności w porównaniu z Laną, która w co drugiej piosence pragnie by wychłostał ją dominujący daddy. W coraz ciekawszym świecie żyjemy. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 czerwca 2013


SUPERHALO Czerwona, [2013] Vintage Records || Moja historia z Czerwoną zaczęła się od mini legendy umieszczonej w „książeczce” z lirykami. Według niej,  właściciel małej wytwórni płytowej wykupił taśmę z gotowym materiałem SUPERHALO, którą znaleziono we wraku auta z lat 60tych. Oczywiście to wszystko bujda, gdyż sprawcą tego krążka jest czteroosobowy zespół z Wielkopolski.

Jeszcze zanim dotarła do mnie płyta nie wiedziałam czego spodziewać się po samej muzyce, ale miałam pewność że brzmienie będzie świetne,  bo Vintage Records słynie z ponadprzeciętnego technicznie brzmienia. I tak też jest i tym razem. Jeśli chodzi o rodzaj muzyki to jest to takie garażowe granie. Mimo siermiężności riffów w niektórych momentach, nie jest to muzyka mega ciężka. Powiedziałabym że to taki garażowy rock w wersji „harder”.

Album przewinął się przez mój odtwarzacz z dwadzieścia kilka razy przed napisaniem pierwszego zdania i cóż… nie jest to powalający materiał, ale na pewno nie da się powiedzieć że jest do niczego. Płyta jest dobra, jednak nie powoduje efektu „wow”. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto po nią sięgnąć. Jest kilka naprawdę fajnych utworów.

Moim faworytem na krążku jest  utwór „Lawarana”, będący taką manifestacją zmysłów mężczyzny zniewolonego przez kobietę. Tekst napisany przez Swobodę jest mistrzowski i to w połączeniu z muzyką wypada naprawdę zniewalająco. Powoduje u mnie podobny rodzaj ekstazy co „I can`t quit you baby” Led Zeppelin. Chce się do niego wracać i wciąż robić replay.

Skoro już jesteśmy przy warstwie lirycznej, to niestety nie wszystkie teksty są tak dobre i przyczepiłabym się w kilku momentach (np. „Pękłaś”). Ale w tym wypadku ta płyta jest niezwykle irytująca. Przyglądając karteczkę z lirykami ciśnie mi się czasem na usta „ale słaby tekst” albo „zalatuje grafomaństwem” a potem słuchając już utworów doznaję dziwnego wrażenia jakby w mojej głowie siedział mały Mario i przełączał wibracje z „negative” na „positive”. Po prostu jest to na tyle melodyjne i dobrze zagrane, że pierwszy raz jestem w stanie powiedzieć, że muzyka ugrywa to co straciły liryki (a ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie tekstów jestem przeczulona jak nauczyciel śpiewu na punkcie czystości głosu).

Chociaż jeden utwór mimo mojej sympatii - do wokalu Pawła Galusa i uwielbienia do dźwiękowej pracy Szymona Swobody – od samego początku do teraz mnie denerwuje i uważam że jest okrutnie słaby. Mowa o ostatnim kawałku zatytułowanym „Mgła”. Jakiś recenzent zdaje się, chwalił ten utwór, czego ja absolutnie nie rozumiem. Jest nudny muzycznie, wokal jakoś odbiega od instrumentarium jakby siła grawitacji przestała działać i odpychała od siebie te dwa byty. Tekst taki jakiś do niczego i za każdym razem jak się zaczyna czuję niepokój i mam ochotę wyjąć płytę z odtwarzacza.

Jakiś czas temu panowie zagrali koncert w Radio Gdańsk. Jestem szalenie ciekawa czy pojawił się na nim  utwór zatytułowany „Charleston”. Gdyby oceniać go tak samo jak pozostałe kawałki, to zapewne nie uzyskałby zbyt wysokiej oceny. Ale mając świadomość że jest to swego rodzaju miniatura muzyczna będąca wynikiem artystycznego przypływu szaleństwa, można oszczędzić sobie pruderyjności. No i jeśli trafi wam się sąsiad zbyt głośno podkręcający Radio Maryja to numer siedem z tej płyty i po kłopocie.

Fajną energię ma kawałek „Mamoney”, jak się słucha „monety złote będę mieć” to od razu człowiekowi zmienia się sposób patrzenia na niebo. Takim rozmarzonym się staje. Cały ten album jest dobrym materiałem na jakieś grillowanie czy innego typu spotkania ze znajomymi. Takie powiedziałabym, typowo radiowe kawałki. Jak wspomniałam wcześniej nie jest to muzyka, która zniewala zmysły ale słucha się tego bez zgrzytania zębami. Samo brzmienie jest mistrzowskie i przede wszystkim należy dać panom duży plus za piękny sposób wydania krążka. Niestety po iluś przesłuchaniach zaczyna nudzić ale na pewno warto się zainteresować tym wydawnictwem bo są na nim perełki takie jak choćby „Lawarana” czy „Dukany”. Zatem zachęcam do zapoznania się z tymi jak i pozostałymi utworami. 6/10 [Agnieszka Hirt]

7 czerwca 2013


BONOBO The North Borders, [2013] Ninja Tune || Simon Green od początku swej kariery dość sprawnie balansował na granicy lekko kwasowego nu-jazzu i archetypowej muzyki do windy. Sprawny, stylowy, wierzchołku dosięgnął albumem „Black Sands”, udanie rozwijającym formułę wcześniejszego „Days To Come”, może że nie wybitnym, ale spójnym, klimatycznym i zachęcającym do słuchania przy wielu okolicznościach.

Tymczasem singiel „Cirrus” zdawał się zapowiadać znaczące odświeżenie patentu i sięgnięcie w trochę inne rejony. Instrumentalny, ze zdecydowanym bitem i okraszony charakterystycznymi dzwoneczkami, kierował uwagę mocno w stronę Four Tet. I przyznaję, że rozpalił moje oczekiwania względem „The North Borders”. Całkowicie zniweczone przez wyjątkowo przeciętny album.


Symptomatyczny jest już początek płyty, zupełnie inny niż na udanym poprzedniku. „First Fires” pokazuje, że ma być klasycznie, ładnie, melancholijnie i przyjemnie na relaksacyjny, przedwieczorny sposób. „Emkay” to najzwyczajniejszy Bonobo jakich wiele a po świetnym i wyjątkowym w skali albumu „Cirrus” pojawia się Erykah Badu w „Heaven For The Sinner”. Cóż, dla kapryśnej artystki był to zapewne pożądany wypoczynek po nieobliczalnej próbie współpracy z The Flaming Lips, faktem jest jednak, że taki utwór mógłby zaśpiewać ktokolwiek, ale rzecz jasna liczy się nazwisko.

Po czym następuje szereg absolutnie bezbarwnych i niezapamiętywanych kompozycji. Na płycie nie ma żadnych zaskoczeń, żadnych zabaw konwencją, najbardziej jednak doskwiera brak emocji. Więcej dostarczało ich przejście „Prelude” / „Kiara” na „Black Sands” niż całe „The North Borders”. Ciekawiej wypada jedynie żywszy „Know You” oraz minimalistyczny „Don’t Wait” z fajnym, zepsutym bitem, w obu tych utworach zgrzytają jednak niemiłosiernie idiotyczne sample wokalne. Wreszcie na koniec otrzymujemy w obowiązkowo przesłodzoną piosenkę „Pieces”.

Przykre to, bowiem do tej pory Bonobo bronił się przed zarzutami o brak ambicji przynajmniej udanymi kompozycjami. Tymczasem „The North Borders” to album ani wciągający, ani istotny, do tego niebezpiecznie zbliża się do stylistyki trójkowej „Siesty”, czyli muzyki miałkiej, ale dającej poczucie obcowania z czymś ładnym i stylowym. Naprawdę boję się usłyszeć Bonobo gdzieś pomiędzy Katie Meluą, Anną Marią Jopek a Stingiem w jazzowych aranżacjach. 4/10 [Wojciech Nowacki]

30 maja 2013


THE NATIONAL Trouble Will Find Me, [2013] 4AD || Mam problem z The National. Lubię “High Violet”, ale olbrzymi sukces tej płyty zawsze mnie zastanawiał. Długo do mnie docierała i dopiero teraz, przez porównanie z „Trouble Will Find Me”, w pełni widać, że jest to album klasyczny. Tymczasem o nowym wydawnictwie ciężko powiedzieć coś więcej niż to, że jest przyjemne.

Za to naprawdę przyjemne. Po pierwszym odsłuchaniu od razu pomyślałem, że to dobra płyta, złapała mnie zatem szybciej niż „High Violet”. Schody zaczęły się przy dalszym się w nią zagłębianiu. Satysfakcja z obcowania z „Trouble Will Find Me” jest spora, jest to album do którego chce się wracać. Być może dlatego, że jest po prostu przyjemny.

Dominującą jego cechą jest jednorodność. Zarazem jest to największa różnica w stosunku do poprzednika. Na nowym albumie zasadniczo wszystkie utwory utrzymane są w jednym, średnim tempie, Matt Berninger niemal cały czas śpiewa tak samo, korzystając z jednego patentu na frazowanie wersów i połączenia rymów. Za największą wokalną wpadkę uznać należy refren „Demons” i balansujące na granicy załamania zaniżanie głosu. Reszta płyty to jednak kojące i nieinwazyjne mruczenie. Berninger młodym Cohenem?

Niezaprzeczalnym atutem „Trouble Will Find Me” jest świetna produkcja. Już w otwierającym „I Should Live In Salt” czuć przestrzeń, finał „This Is The Last Time” pięknie wzbogaca żeński wokal, stylistycznie zaś wyróżnia się soft-rockowy „Pink Rabbits”. Na szczęście płyta nie jest na tyle jednowymiarowa, by nie móc na niej znaleźć zdecydowanych highlightów.


Pełen energii (jak na The National oczywiście) „Sea Of Love” to bezdyskusyjnie świetny wybór na singiel, poprzedza go jednak krótki „Fireproof”, delikatny, opleciony piękną gitarą, ale z niesamowitym nerwem i gradującym napięciem. Urokliwie prezentują się wspomniany już „This Is The Last Time” oraz „I Need My Girl”. Ukoronowaniem płyty jest jednak wspaniałe „Humiliation” z fajnie lejącym się refrenem, łkającą gitarą i chórkami w końcówce.

O cóż więc chodzi? Czy naprawdę żyjemy w czasach, gdy jedna z podstawowych wartości wynikających ze słuchania muzyki, czyli zwyczajna przyjemność z nią obcowania, to za mało? Musimy być stale zaskakiwani, bombardowani hookami, nowatorstwem, eksperymentami dla czystego eksperymentowania? Nie wiem jak wy, ale ja potrzebuję czasem spokoju, odpoczynku i ukojenia. Nawet w muzyce. I oto chyba tajemnica The National. „Trouble Will Find Me” nie jest płytą tak znaczącą jak „High Violet”. Jej jednorodność to dla wielu jej główna słabość, lecz tak naprawdę jest to świadectwo różnicy w stosunku do poprzedniczki. Klasycznie piękne „Trouble Will Find Me” to album, który się nie zestarzeje. A nie jestem pewien czy taki sam los czeka „High Violet”. 7/10 [Wojciech Nowacki]