27 czerwca 2013


DEAD CAN DANCE In Concert, [2013] [PIAS] Recordings || W paru już miejscach dzieliłem się dość oczywistą refleksją na temat roku 2013 jako okresu wielkich powrotów. David Bowie, My Bloody Valentine, Daft Punk, więzi z minionymi dekadami okazują się w nowym wieku nadzwyczaj silne. To jednak zeszłoroczny powrót Dead Can Dance rozpostarł przed nami oś czasu od lat 80-tych po średniowiecze a przestrzeń od Oceanii po celtyckie wyspy.

Anastasis” brzmi jak klasyczny album Dead Can Dance, nagrany jakby nie było kilkunastoletniej przerwy w działalności duetu. Brendan Perry i Lisa Gerard idąc za ciosem oraz odkrywając uroki nowo zawiązanej współpracy ruszyli w trasę koncertową, która oczywiście nie mogła nie objąć Polski, smutnego kraju w którym ich smutna muzyka wkroczyła na pierwsze miejsce list sprzedaży, co sami radośnie odnotowali. Pamiątką tej trasy jest „In Concert”, w zasadzie pierwsze koncertowe wydawnictwo Dead Can Dance.

W naszym kraju oczywiście do sprzedaży trafiło wydanie dwupłytowe, po wersję podstawową nie ma w tej sytuacji żadnego sensu sięgać. Pojawiają się zresztą głosy, że samo „In Concert” nie jest, delikatnie mówiąc, wydawnictwem niezbędnym. Płyty wypełniają oczywiście w znacznej części kompozycje z „Anastasis”, okazjonalnie tylko sięgając po klasyki z historii Dead Can Dance. W większości są to bardzo zachowawcze wersje, niemal idealnie odzwierciedlające studyjne pierwowzory. Ciężko czynić jednak z tego zarzut. Kompozycje Dead Can Dance to twory skończone, o zbyt bogatej aranżacji i gęstej strukturze, bez przestrzeni na improwizacje. Nie o niespodzianki, lecz o klimat będzie tutaj chodzić.

Ten oczywiście jest bezbłędny, już na początku „Rakim” chwyta nas za gardło. Mimo upływu lat wokalizy Lisy Gerard są perfekcyjnie niezmienne, co jednak zaskakuje, to wyjątkowy mocny wokal Perry’ego. Szkoda tylko, że oba te głosy sporadycznie tylko możemy usłyszeć we współbrzmieniu. Muzyka brzmi niezwykle ponadczasowo, słuchając „Amnesii” nie sposób uwolnić się od skojarzeń z… Massive Attack. W przypadku Dead Can Dance przenikanie się stylów i inspiracji zawsze było czymś oczywistym. Słyszymy wpływy arabskie, celtyckie, orientalne, muzyki dawnej, jeśli więc użyć tu etykiety „world music”, przed którą duet zawsze się bronił, to jedynie w sensie powszechności i uniwersalności ich muzyki, nie zaś powierzchownego imitatorstwa.

Szkoda jednak, że w drugiej połowie, gdzieś na wysokości „The Host Of Seraphim” i „All In Good Time”, wkrada się dyskretnie odrobina nudy. To, co podczas uczestnictwa w koncercie musi robić hipnotyczne wrażenie, w przypadku sterylnie wyprodukowanej płyty już jednak zawodzi. Ponieważ niemal nie słychać tu publiczności, zabawnie brzmi rzucony w jej stronę komplement Perry’ego, że jest fantastic. Chociaż poniekąd słusznie, zachowanie ciszy i nie rozzłoszczenie Brendana, to podstawa udanego koncertu Dead Can Dance. „In Concert” zaś funkcjonuje jednak przede wszystkim jako niezwykle przyjemna pamiątka dla uczestników koncertów oraz oczywiście dla najbardziej oddanych fanów. Reszcie w zupełności wystarczy „Anastasis”. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

25 czerwca 2013


Kolejne odcinki „Bohemofilii” celowo tytułuję nazwami miesięcy. Chodzi mi jednak nie tylko o podkreślenie jej cyklicznego charakteru, ale i o naukę. Wiem jak po czesku są klapki-japonki, kocie chrupki, ubezpieczenie zdrowotne, znam szereg niszowych nawet wulgaryzmów oraz innych, mniej lub bardziej pożytecznych zwrotów, ale nazw miesięcy nie mogę, no po prostu nie mogę zapamiętać. Większość podobna absolutnie do niczego, kilka ledwie takich samych jak u nas, no i ten nieszczęsny maj, który w Czechach jest kwietniem… Ale dość refleksji kulturowo-lingwistycznych, przejdźmy od razu do majowych nowości, których na czeskim rynku ukazało się całkiem sporo.

Monika Načeva jest przykładem wokalistki o pop-rockowych korzeniach, ale konsekwentnie niezależnej. Młoda aktorka teatralna debiutowała w pierwszej połowie lat 90-tych płytą „Možnosti tu sou...“ pełną przebojowych rockowych piosenek. Kierunek ten kontynuowała na albumie „Načeva“, który dziś już ma status niemal kultowego. Kombinowanie zacząło się wraz z hipnotyczną płytą „Mami“, podpisaną wspólnie przez Načevę, producenta Michala Pavlíčka oraz turntablistę DJ'a Five. Wkrótce wokalistka nawiązała też współpracę z innymi czeskimi i słowackimi DJ’ami, jednak jej największym osiągnięciem jest album „The Sick Rose“, który wydała wspólnie z Timem Wrightem. Načeva zaśpiewała teksty modernistycznych poetów do house’owo-triphopowych podkładów z niemal bezwstydnie tanecznym efektem. Współautorem wydanej właśnie płyty „Milostný slabiky“ tym razem jest folkowy gitarzysta Justin Lavash, teksty zaś inspirowane są poezjami Sylvy Fisherovej. Nagranie płyty możliwe było dzięki zebranej od fanów za pośrednictwem internetu sumie 60 550 koron.


Tata Bojs, lokalni patrioci praskiej dzielnicy Hanspaulka, to prawdziwa instytucja obchodząca w tym roku 25-lecie działalności. Nie są to bynajmniej podstarzali rockerzy, ale niesamowicie przebojowa grupa ciesząca się szacunkiem zarówno miłośników tradycyjnego gitarowego grania, jak i elektronicznej alternatywy. Ich dzisiejszą pozycję i ścieżkę kariery porównać można ewentualnie do naszego Heya. Flirt z nowymi brzmieniami rozpoczął album „Futuretro” z 2000 roku, odnosząc olbrzymi sukces, kontynuowany na wydanej dwa lata później płycie „Biorytmy”. Nikt jednak nie spodziewał się, że „Nanoalbum” okaże się koncept-albumem, co rzadkie – niebędącym pretensjonalnym, a fuzja gitar i elektroniki w wykonaniu Tata Bojs porównywana zacznie być do Radiohead. Płyty „Kluci kde ste?” oraz „Ležatá osmička“ przyniosły powrót bardziej gitarowego grania, w zeszłym roku ukazało się koncertowe DVD „Ležatá Letná”, w maju zaś pierwsza w historii zespołu dwupłytowa składanka „Hity a city”. Wierzcie mi, jedyna zła rzecz w przypadku Tata Bojs to idiotyczna nazwa.


O formacji WWW wspominałem już kilkukrotnie. Starczy powiedzieć, że mamy do czynienia ze zjawiskiem na czeskiej scenie hiphopowej. Pierwszy w Czechach autorski teledysk do utworu „Noční můra” powstał już w 1993 roku. Debiutancki album „Neurobeat” ukazał się jednak dopiero w 2006 roku z miejsca kładąc wszystkich na kolana. Abstrakcyjny, upiorny wręcz i mocno alternatywny hiphop nie miał już wiele wspólnego ze wczesnymi fascynacjami. Obok rapera Sifona kluczową rolę zaczął odgrywać artysta Lubomír Typlt, odpowiedzialny za stronę wizaualną i teksty WWW. Równie mocną okazała się druga płyta „Tanec sekyr“, w zeszłym roku otrzymaliśmy podwójny koncertowy album „LIVE!“, w tym zaś trzeci album studyjny „Atomová včela“.


Zwolenników bardziej, hmm, tradycycjego hiphopu ucieszy raczej płyta „Idiot“, którą właśnie wydał Vladimir 518. Raper był członkiem jednego z najważniejszych hiphopowych składów, działającego od połowy lat 90-tych PSH, czyli Peneři strýčka Homeboye. Vladimir 518 obecnie działa solo, uchodzi za czołową postać czeskiej hiphopowej sceny, gościnnie pojawił się choćby na płycie „Ležatá osmička“ wspomnianych wyżej Tata Bojs. Dla mnie jest to raczej językowo-muzyczna ciekawostka i wybieram zdecydowanie neurotyczne WWW. Ale jeśli już mam słuchać blokerskiego hiphopu, to zdecydowanie bardziej czeskiego niż polskiego. Melodyjny urok długich samogłosek.


Zostały mi do przedstawienia jeszcze dwie majowe nowości. Jednak zarówno debiutowi Wild Tides, jak i drugiemu wydawnictwu Kittchen, warto poświęcić odrębne recenzje. Niedługo. [Wojciech Nowacki]

18 czerwca 2013


QUEENS OF THE STONE AGE …Like Clockwork, [2013] Matador || Soczysta czerwień i turkusowa pręga, obie te barwy kojarzące się z najlepszymi albumami Queens of the Stone Age znalazły się na okładce “…Like Clockwork”. Josh Homme, po wyjątkowo ciężkich przeżyciach zdrowotnych, zapowiadał muzyczny “powrót robotów”. Oprócz plejady gości w nagrywaniu płyty wzięli udział i Mark Lanegan, i Nick Oliveri, i Dave Grohl. Wszystko to, plus długa nawet jak na Queens of the Stone Age przerwa w nagrywaniu, zmuszało do oczekiwania ze sporymi nadziejami.

Początek XXI wieku przyniósł kilka odświeżających ruchów w muzyce rockowej. Podczas gdy wzrastała fala tzw. nowej rockowej rewolucji, anektująca z wolna ziemie indie-rocka, miłośnicy bardziej tradycyjnego cięższego grania mogli się cieszyć albumami System of a Down czy Audioslave. Podczas gdy większość tego typu wykonawców szybko (lub jeszcze szybciej) stała się dość karykaturalna, to Queens of the Stone Age, głównie dzięki zjawiskowemu albumowi „Rated R”, umocnili swoją pozycję na całą dekadę. Kluczem do sukcesu okazała się niesamowicie energetyczna i bezpretensjonalna muzyka o paradoksalnie sporym popowym potencjale. Udane melodie, wściekła transowość, sięganie po tradycje alternatywnego rocka z amerykańskiego południa sprawiły, że Queens of the Stone Age jest do dziś jednym z nielicznych zespołów powszechnie szanowanych zarówno w konserwatywnym, jak i alternatywnym światku.

Kto jednak oczekiwał bombastycznego powrotu do brzmień z „Rated R” i „Songs for the Deaf” może się poczuć odrobinę rozczarowany. „…Like Clockwork” jest bowiem płytą zaskakująco, jak na standardy Queens of the Stone Age oczywiście, wyciszoną. Otwierający ją „Keep Your Eyes Peeled” jest szarpiącym nasze bębenki powolnym, bagiennym bluesem. Brzmiącym potężnie, ale raczej z wolna nas zanurzającym w głębie albumu niż zmuszającym do skoku na główkę. „I Sat By The Ocean” to zaskakująco melodyjna rockowa piosenka z refrenem niemal w stylu Foo Fighters. Walczykowaty „The Vampyre Of Time And Memory” brzmi niemal soft-rockowo, Josh Homme zaś co raz chętniej eksperymentuje ze swoim głosem, wchodząc czasem w falsetowe rejestry niczym John Frusciante.


Dopiero po typowym dla Queens of the Stone Age i lekko zeppelinowym singlu „My God Is The Sun” zaczynają się prawdziwe ciekawostki. Intrygująca „Kalopsia” z udziałem Trenta Reznora to jeden z najmocniejszych punktów albumu. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak „Fairweather Friends”, piosenka w której pojawia się najprawdziwsza królowa – Sir Elton John. Brzmi kuriozalnie? Bynajmniej! Elton John wcale nie musiał się „odnajdywać” w stylistyce Queens’ów, jest to bowiem świetna kompozycja w duchu stadionowego rocka lat 70-tych. Głębiej w stronę glam-rocka, niczym Marylin Manson na wysokości „Mechanical Animals” czy sam David Bowie, zmierza „Smooth Sailing”. W delikatnie hipnotycznym finalnym utworze tytułowym pojawiają się zaś piękne smyczki.

Choć aż się prosi o bardziej pasujący dla Queens of the Stone Age tytuł „…Like Cockwork”, to w przypadku tej płyty faktycznie zegar ma większy sens. Zamiast naprężonego stoner-rocka otrzymujemy bowiem zaproszenie do przejażdżki po historii rocka, przefiltrowanej przez bezbłędny talent Homme’a. „…Like Clockwork” to klasyczny „grower”. Jeśli nie chwyci od razu, to z pewnością zyska z każdym kolejnym przesłuchaniem. 7/10 [Wojciech Nowacki]

14 czerwca 2013


BASTILLE Bad Blood, [2013] Virgin || Kolejny zespół z zamiłowaniem do trójkątów, hipstersko przefiltrowanych zdjęć i filmowej otoczki? Chyba już nastąpił przesyt a i moda powoli przemija? Do Bastille dotarłem jednak nie za pośrednictwem ich pierwszych singli, lecz dzięki dwóm absolutnie rewelacyjnym mixtape’om „Other’ People’s Heartache”, niestety po wydaniu debiutanckiego albumu Bastille już niedostępnych do pobrania.

Na obu częściach „Other’ People’s Heartache” znalazła niesamowicie sprawnie i inteligentnie przygotowana mieszanka fragmentów nadchodzącej płyty, utworów niepublikowanych, coverów oraz przede wszystkim najróżniejszego pochodzenia podkładów. I tak, Bastille w jedną całość zmiksowali „Adagio For Strings” i Haddawaya, muzykę z „Requiem For Dreams” z „Blue Jeans” Lany Del Rey, „No Scrubs” TLC z The xx, obok siebie znaleźli się Seal, eurodance’owy hymn „Rhytm Of The Night” oraz motyw z „Twin Peaks”. Mixtape’y można było z jednej strony brać jako wskazówkę co do inspiracji przy pracach nad „Bad Blood”, z drugiej zaś jako znak wielkiego potencjału przebojowego Bastille.


Tym większa szkoda. Niewątpliwie wyróżniają się single, szczególnie pierwsze „Flaws” i „Overjoyed”, ale z wyjątkiem „Pompeii”, stosownie do tytułu pompatycznego i budzący nieszczęsne skojarzenia z Hurts. Z pozostały piosenek szczególnie chwytliwie prezentuje się „Things We Lost In The Fire”. Cały album wydaje się jednak aranżacyjnie przeładowany i jednorodny, utrzymanie wszystkich kompozycji w jednym tempie szybko męczy. Podobnie jak często wysiłkowo rozkrzyczany wokal. Lekko boysbandowa barwa głosu skłania ku przemyśleń, czy jest mamy do czynienia z popowym indie czy już z indie popem.

Niewątpliwie jednak Bastille to formacja mająca pomysł na siebie, swój wizerunek oraz lekką, przebojową muzykę. Album jest może i lekkim rozczarowaniem, ale zespół zasługuje na spory kredyt zaufania. Wystarczy bowiem urozmaicić warstwę kompozycyjną, przy jednoczesnym uproszczeniu aranżacji. Natłok barokowych ozdobników zdecydowanie, nie tylko w przypadku Bastille, jest grzechem, który szybko powinien być zapomnianym.


Powstać może zatem pytanie, skoro album podoba mi się mniej niż mixtape’y „Other’ People’s Heartache”, to może lepsze są dlatego, że opierają się na cudzych kompozycjach? Nie, są bardzo dobre ponieważ są inteligentne i umiejętne. „Bad Blood” zaś brzmi jak typowy debiut, z lekko ekstatycznym samozadowoleniem i wydawniczą ulgą. Wierzę, że stojący za Bastille Dan Smith będzie w stanie jeszcze pozytywnie mnie zaskoczyć. 5/10 [Wojciech Nowacki]

11 czerwca 2013


WOODKID The Golden Age, [2013] Island || Trzy miesiące po płytowym debiucie Woodkida należy powiedzieć, że minął już szum i szczyt nim zainteresowania. Co by się zatem przydało to kolejny singiel, można się jednak przyjrzeć „The Golden Age” bez wyjściowej eksytacji. Bo Yoann Lemoine to postać niewątpliwie ciekawa. Utalentowany reżyser teledysków, urokliwy Francuz o polskim pochodzeniu, obdarzony intrygującym wokalem, imponującym zarostem oraz tatuażami. Ekhm.

Przyznać muszę, że muzycznie spodziewałem się po Woodkidzie więcej. Oczywiście, to co proponuję, jest w ramach obranej stylistyki rzeczą całkiem oryginalną. Mamy tu bowiem modny ostatnio retro-pop, oparty na smykach, dęciakach, pianinie, mniej lub bardziej barokowych aranżacjach. Ale skontrastowane jest to z dominującym na „The Golden Age” mocnym, marszowym rytmem. Paradne tempa dobrze korelują z częstymi wojennymi motywami w tekstach (gniewny „The Other Side”, chóralny „Stabat Mater”), tworząc pełną patosu militarno-sakralną całość. No właśnie, całość. Zdecydowanie brakuje tu różnorodności, podniosłość materiału może w ostatecznym rozrachunku zmęczyć. Woodkid jest naprawdę zręcznym artystą i aż prosi się, by usłyszeć go w różnych aranżacjach i stylistykach, od gitarowych po elektroniczne. Mam nadzieję, że na następnych albumach.


„The Golden Age” jest również albumem spójnym w warstwie lirycznej. Zaskakują wspomniane nawiązania militarne (najpełniej w „The Other Side”). Czuć tu ducha II wojny światowej, okupowanej Francji, żołnierskich desantów. Ale nie jest to „Let England Shake” PJ Harvey, nie o manifesty polityczne tutaj chodzi, ale siłę, chłopięcy idealizm, męskość, dojrzewanie i przede wszystkim emocje.

Wreszcie pod wieloma względami najistotniejszy element twórczości Woodkida. Już w otwierającym płytę utworze tytułowym, w singlowych „Run Boy Run” i „I Love You”, czy wyrażającym żal za miłością, za którą się nie podążyło, całkowicie naturalnym i oczywistym jest to, że adresatem wszystkich niemal utworów jest mężczyzna. Czy Yoann Lemoine jest gejem? Choć prezentuje się jak typowy otter, to właściwie oficjalnie nie wiemy. Nigdzie nie znajdziemy dramatycznego wywiadu czy wyznania a’la Frank Ocean.


W heteronormatywnym świecie potrzebne są jasne deklaracje i oświadczenia stanowiące wyłamy w tradycyjnej rzeczywistości. Tymczasem jesteśmy świadkami zmiany paradygmatu, odbywającej za pomocą tak prostych i banalnych środków jak muzyka pop. Nie potrzebujemy potwierdzeń, poświadczeń, efektownych coming-out’ów. Wystarczy zwykłe założenie, że świat nie jest tak prosty jak się niegdyś wydawało.

Mężczyzna może być gejem albo i nie, może nagrać miłosną płytę adresowaną równie dobrze do kobiety, jak i mężczyzny. Najzabawniejsze jest to, że Woodkid, określany czasem złośliwie mianem męskiej Lany Del Ray, ze swym głębokim i bardzo tradycyjnym romantyzmem jest ostoją normalności w porównaniu z Laną, która w co drugiej piosence pragnie by wychłostał ją dominujący daddy. W coraz ciekawszym świecie żyjemy. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

8 czerwca 2013


SUPERHALO Czerwona, [2013] Vintage Records || Moja historia z Czerwoną zaczęła się od mini legendy umieszczonej w „książeczce” z lirykami. Według niej,  właściciel małej wytwórni płytowej wykupił taśmę z gotowym materiałem SUPERHALO, którą znaleziono we wraku auta z lat 60tych. Oczywiście to wszystko bujda, gdyż sprawcą tego krążka jest czteroosobowy zespół z Wielkopolski.

Jeszcze zanim dotarła do mnie płyta nie wiedziałam czego spodziewać się po samej muzyce, ale miałam pewność że brzmienie będzie świetne,  bo Vintage Records słynie z ponadprzeciętnego technicznie brzmienia. I tak też jest i tym razem. Jeśli chodzi o rodzaj muzyki to jest to takie garażowe granie. Mimo siermiężności riffów w niektórych momentach, nie jest to muzyka mega ciężka. Powiedziałabym że to taki garażowy rock w wersji „harder”.

Album przewinął się przez mój odtwarzacz z dwadzieścia kilka razy przed napisaniem pierwszego zdania i cóż… nie jest to powalający materiał, ale na pewno nie da się powiedzieć że jest do niczego. Płyta jest dobra, jednak nie powoduje efektu „wow”. Oczywiście nie znaczy to, że nie warto po nią sięgnąć. Jest kilka naprawdę fajnych utworów.

Moim faworytem na krążku jest  utwór „Lawarana”, będący taką manifestacją zmysłów mężczyzny zniewolonego przez kobietę. Tekst napisany przez Swobodę jest mistrzowski i to w połączeniu z muzyką wypada naprawdę zniewalająco. Powoduje u mnie podobny rodzaj ekstazy co „I can`t quit you baby” Led Zeppelin. Chce się do niego wracać i wciąż robić replay.

Skoro już jesteśmy przy warstwie lirycznej, to niestety nie wszystkie teksty są tak dobre i przyczepiłabym się w kilku momentach (np. „Pękłaś”). Ale w tym wypadku ta płyta jest niezwykle irytująca. Przyglądając karteczkę z lirykami ciśnie mi się czasem na usta „ale słaby tekst” albo „zalatuje grafomaństwem” a potem słuchając już utworów doznaję dziwnego wrażenia jakby w mojej głowie siedział mały Mario i przełączał wibracje z „negative” na „positive”. Po prostu jest to na tyle melodyjne i dobrze zagrane, że pierwszy raz jestem w stanie powiedzieć, że muzyka ugrywa to co straciły liryki (a ci co mnie znają wiedzą, że na punkcie tekstów jestem przeczulona jak nauczyciel śpiewu na punkcie czystości głosu).

Chociaż jeden utwór mimo mojej sympatii - do wokalu Pawła Galusa i uwielbienia do dźwiękowej pracy Szymona Swobody – od samego początku do teraz mnie denerwuje i uważam że jest okrutnie słaby. Mowa o ostatnim kawałku zatytułowanym „Mgła”. Jakiś recenzent zdaje się, chwalił ten utwór, czego ja absolutnie nie rozumiem. Jest nudny muzycznie, wokal jakoś odbiega od instrumentarium jakby siła grawitacji przestała działać i odpychała od siebie te dwa byty. Tekst taki jakiś do niczego i za każdym razem jak się zaczyna czuję niepokój i mam ochotę wyjąć płytę z odtwarzacza.

Jakiś czas temu panowie zagrali koncert w Radio Gdańsk. Jestem szalenie ciekawa czy pojawił się na nim  utwór zatytułowany „Charleston”. Gdyby oceniać go tak samo jak pozostałe kawałki, to zapewne nie uzyskałby zbyt wysokiej oceny. Ale mając świadomość że jest to swego rodzaju miniatura muzyczna będąca wynikiem artystycznego przypływu szaleństwa, można oszczędzić sobie pruderyjności. No i jeśli trafi wam się sąsiad zbyt głośno podkręcający Radio Maryja to numer siedem z tej płyty i po kłopocie.

Fajną energię ma kawałek „Mamoney”, jak się słucha „monety złote będę mieć” to od razu człowiekowi zmienia się sposób patrzenia na niebo. Takim rozmarzonym się staje. Cały ten album jest dobrym materiałem na jakieś grillowanie czy innego typu spotkania ze znajomymi. Takie powiedziałabym, typowo radiowe kawałki. Jak wspomniałam wcześniej nie jest to muzyka, która zniewala zmysły ale słucha się tego bez zgrzytania zębami. Samo brzmienie jest mistrzowskie i przede wszystkim należy dać panom duży plus za piękny sposób wydania krążka. Niestety po iluś przesłuchaniach zaczyna nudzić ale na pewno warto się zainteresować tym wydawnictwem bo są na nim perełki takie jak choćby „Lawarana” czy „Dukany”. Zatem zachęcam do zapoznania się z tymi jak i pozostałymi utworami. 6/10 [Agnieszka Hirt]

7 czerwca 2013


BONOBO The North Borders, [2013] Ninja Tune || Simon Green od początku swej kariery dość sprawnie balansował na granicy lekko kwasowego nu-jazzu i archetypowej muzyki do windy. Sprawny, stylowy, wierzchołku dosięgnął albumem „Black Sands”, udanie rozwijającym formułę wcześniejszego „Days To Come”, może że nie wybitnym, ale spójnym, klimatycznym i zachęcającym do słuchania przy wielu okolicznościach.

Tymczasem singiel „Cirrus” zdawał się zapowiadać znaczące odświeżenie patentu i sięgnięcie w trochę inne rejony. Instrumentalny, ze zdecydowanym bitem i okraszony charakterystycznymi dzwoneczkami, kierował uwagę mocno w stronę Four Tet. I przyznaję, że rozpalił moje oczekiwania względem „The North Borders”. Całkowicie zniweczone przez wyjątkowo przeciętny album.


Symptomatyczny jest już początek płyty, zupełnie inny niż na udanym poprzedniku. „First Fires” pokazuje, że ma być klasycznie, ładnie, melancholijnie i przyjemnie na relaksacyjny, przedwieczorny sposób. „Emkay” to najzwyczajniejszy Bonobo jakich wiele a po świetnym i wyjątkowym w skali albumu „Cirrus” pojawia się Erykah Badu w „Heaven For The Sinner”. Cóż, dla kapryśnej artystki był to zapewne pożądany wypoczynek po nieobliczalnej próbie współpracy z The Flaming Lips, faktem jest jednak, że taki utwór mógłby zaśpiewać ktokolwiek, ale rzecz jasna liczy się nazwisko.

Po czym następuje szereg absolutnie bezbarwnych i niezapamiętywanych kompozycji. Na płycie nie ma żadnych zaskoczeń, żadnych zabaw konwencją, najbardziej jednak doskwiera brak emocji. Więcej dostarczało ich przejście „Prelude” / „Kiara” na „Black Sands” niż całe „The North Borders”. Ciekawiej wypada jedynie żywszy „Know You” oraz minimalistyczny „Don’t Wait” z fajnym, zepsutym bitem, w obu tych utworach zgrzytają jednak niemiłosiernie idiotyczne sample wokalne. Wreszcie na koniec otrzymujemy w obowiązkowo przesłodzoną piosenkę „Pieces”.

Przykre to, bowiem do tej pory Bonobo bronił się przed zarzutami o brak ambicji przynajmniej udanymi kompozycjami. Tymczasem „The North Borders” to album ani wciągający, ani istotny, do tego niebezpiecznie zbliża się do stylistyki trójkowej „Siesty”, czyli muzyki miałkiej, ale dającej poczucie obcowania z czymś ładnym i stylowym. Naprawdę boję się usłyszeć Bonobo gdzieś pomiędzy Katie Meluą, Anną Marią Jopek a Stingiem w jazzowych aranżacjach. 4/10 [Wojciech Nowacki]

30 maja 2013


THE NATIONAL Trouble Will Find Me, [2013] 4AD || Mam problem z The National. Lubię “High Violet”, ale olbrzymi sukces tej płyty zawsze mnie zastanawiał. Długo do mnie docierała i dopiero teraz, przez porównanie z „Trouble Will Find Me”, w pełni widać, że jest to album klasyczny. Tymczasem o nowym wydawnictwie ciężko powiedzieć coś więcej niż to, że jest przyjemne.

Za to naprawdę przyjemne. Po pierwszym odsłuchaniu od razu pomyślałem, że to dobra płyta, złapała mnie zatem szybciej niż „High Violet”. Schody zaczęły się przy dalszym się w nią zagłębianiu. Satysfakcja z obcowania z „Trouble Will Find Me” jest spora, jest to album do którego chce się wracać. Być może dlatego, że jest po prostu przyjemny.

Dominującą jego cechą jest jednorodność. Zarazem jest to największa różnica w stosunku do poprzednika. Na nowym albumie zasadniczo wszystkie utwory utrzymane są w jednym, średnim tempie, Matt Berninger niemal cały czas śpiewa tak samo, korzystając z jednego patentu na frazowanie wersów i połączenia rymów. Za największą wokalną wpadkę uznać należy refren „Demons” i balansujące na granicy załamania zaniżanie głosu. Reszta płyty to jednak kojące i nieinwazyjne mruczenie. Berninger młodym Cohenem?

Niezaprzeczalnym atutem „Trouble Will Find Me” jest świetna produkcja. Już w otwierającym „I Should Live In Salt” czuć przestrzeń, finał „This Is The Last Time” pięknie wzbogaca żeński wokal, stylistycznie zaś wyróżnia się soft-rockowy „Pink Rabbits”. Na szczęście płyta nie jest na tyle jednowymiarowa, by nie móc na niej znaleźć zdecydowanych highlightów.


Pełen energii (jak na The National oczywiście) „Sea Of Love” to bezdyskusyjnie świetny wybór na singiel, poprzedza go jednak krótki „Fireproof”, delikatny, opleciony piękną gitarą, ale z niesamowitym nerwem i gradującym napięciem. Urokliwie prezentują się wspomniany już „This Is The Last Time” oraz „I Need My Girl”. Ukoronowaniem płyty jest jednak wspaniałe „Humiliation” z fajnie lejącym się refrenem, łkającą gitarą i chórkami w końcówce.

O cóż więc chodzi? Czy naprawdę żyjemy w czasach, gdy jedna z podstawowych wartości wynikających ze słuchania muzyki, czyli zwyczajna przyjemność z nią obcowania, to za mało? Musimy być stale zaskakiwani, bombardowani hookami, nowatorstwem, eksperymentami dla czystego eksperymentowania? Nie wiem jak wy, ale ja potrzebuję czasem spokoju, odpoczynku i ukojenia. Nawet w muzyce. I oto chyba tajemnica The National. „Trouble Will Find Me” nie jest płytą tak znaczącą jak „High Violet”. Jej jednorodność to dla wielu jej główna słabość, lecz tak naprawdę jest to świadectwo różnicy w stosunku do poprzedniczki. Klasycznie piękne „Trouble Will Find Me” to album, który się nie zestarzeje. A nie jestem pewien czy taki sam los czeka „High Violet”. 7/10 [Wojciech Nowacki]

28 maja 2013


TRUPA TRUPA ++, [2013] wydawnictwo niezależne || Od czasu „Białych wakacji” nie pojawiła się w moim odtwarzaczu polska płyta, którą bym był zdolny zapętlać na ciągłym powtarzaniu. Nie słucham muzyki kompulsywnie, podobnie jak nawet najlepszych książek nie czytam kilka razy pod rząd. Czasem jednak pojawiają się albumy, które zmuszają do kolejnego przesłuchania, kolejnego i kolejnego. I oto jest „++”, który to tytuł pozwalam sobie interpretować nie jako turpistyczne nagrobki, lecz podprogowy przekaz nakazujący dwoma plusami dodawać kolejne odsłuchy.

Wzbraniam się przed porównywaniem Trupy Trupa do Ścianki. Choć to zespół trójmiejski i młody, to na swym drugim albumie ma już własny i w pełni wykształcony język. Jego umiejętności kreacji nie potrzebują podpierania się legendami alternatywy. Kontekst Ścianki jest jednak o tyle ważny, że dotyczy mnie osobiście. W dużym uproszczeniu, ale od dawna (od dekady?) uważałem, że w polskiej muzyce gitarowej jest tylko Ścianka, a potem długo, długo nic. Swego czasu szansę miały Mordy, ostatnio Kristen zabłysło „An Accident!”. Dziś to Trupa Trupa jest kolejnym ciosem w brzuch bałwochwalcom, którzy z wolna pojmują, że kurczowe i przedłużające się oczekiwanie na listopad traci sens. Dziękuję.

EP” oraz „LP” można było jeszcze traktować jako sympatyczną zabawę młodzieży z gitarami. Różnica między tymi wydawnictwami i bijącym pewnością siebie „++” jest kolosalna. Ta samoświadoma muzyka, pełna różnych, lecz dalekich od prostego cytowania, inspiracji, zamyka się ledwie w 38 minutach. Choć zamknięcie to jest w gruncie rzeczy otwarte, natychmiast bowiem chcemy wracać do początku. Efekt ten być może powoduje umieszczenie dwóch najmocniejszych utworów na pierwszym i ostatnim indeksie.



Sam początek „I Hate” może nam lekko zazgrzytać, narzucone tempo kompozycji skutkować bowiem może trudnościami dykcyjnymi. Szybko okazuje się, że Trupa Trupa na szczęście nie raczy nas zasadniczo polisz inglisz, kładącym często nawet najbardziej interesujące polskie przedsięwzięcia muzyczne (vide: Plum). Cyrkowe klawisze zgrabnie oplatają niemal beztrosko wyśpiewywany hymn hejterstwa. Dysonans? Niekoniecznie, afirmacja nienawiści ukazuje się tu bowiem jako niezwykle wyzwalające uczucie. Co fantastycznie podkreśla druga część utworu, rozwijająca się w transowy noise z najwyższej półki, okraszony moją ulubioną trąbką Tomasza Ziętka, a zamiast banalnego post-rockowego schematu wyciszenia utwór kończy się nagłym, brutalnym zerwaniem. I cisza. Fantastyczny, poruszający patent.

„Exist” to już zupełnie inny wymiar muzyki Trupy Trupa. Ponad pięciominutowa kompozycja to w kategoriach tego zespołu wyczyn niemal epicki. Przypominając nieco dłuższe utwory Yo La Tengo (rodem z drugiej połowy płyty „Popular Songs”) urokliwie rozpędza się w stronę satysfakcjonującego finału i chęci przeżycia całej tej opowieści raz jeszcze. A jest co przeżywać pomiędzy tymi dwoma utworami. Nie tylko w gorzkiej, lecz uzależniająco podanej warstwie lirycznej. Muzycznie bowiem odnajdywać możemy na „++” kolejne mrugnięcia okiem w stronę najlepszych tradycji alternatywy, wydawałoby się niekoniecznie pasujących do tak funeralnych treści. „Over” zanim rozpłynie się w dęciakach brzmi niemal jak dansingowy walczyk. Powiew nadmorskiego rock’n’rolla w „Miracle” rozcina gitara a’la Sonic Youth. Garażowy punk usłyszymy w „See You Again”, motoryka „Dei” zaś kojarzyć się może z podręcznikowym stoner rockiem.

Myśl o Yo La Tengo szczególnie silnie daje o sobie znać w urokliwym początku „Here And Then”. I choć utwory te nie sąsiadują ze sobą, to „Home” wydaje się być muzycznie jego bezpośrednią kontynuacją. Typową ściankową mgiełką mogłaby być piosenka „Felicy”, bazująca na pięknej gitarze i mruczanym wokalu. Oszczędny „Influence” jest z kolei jedynym utworem na płycie, który mógłby być ewentualnie zdefiniowany jako radioheadowy.

Zaskakująco dobry materiał, olbrzymi potencjał i wielka nadzieja na przyszłość. Oto właśnie Trupa Trupa. Sam album należy zaś do tej kategorii płyt, które wydają się nieodzowne w pewnych momentach życia. Na dzieciństwo mamy „Uwaga! Jedzie tramwaj”, na gniew „Pana Planetę”, na śmierć „++”. 8/10 [Wojciech Nowacki]

24 maja 2013


VAMPIRE WEEKEND Modern Vampires Of The City, [2013] XL Recordings || Lubię Vampire Weekend. Wydają się być niesamowicie sympatyczną grupą i choć było w ich muzyce coś lekko irytującego, to w przedziwnie pozytywny sposób. Debiut momentami brzmi jak Tercet Egzotyczny na amfetaminie, wrażenie to jest nieco słabsze na „Contrze”, którą długo miałem za ten lepszy album. Szaleńczo afirmatywne „Cousins” czy zaskakująca historia „Diplomat’s Son” to jedne z najjaśniejszych punktów w ich repertuarze. Z czasem jednak okazało się, że to właśnie na „Vampire Weekend” tych punktów jest po prostu więcej. Charakterystyczne karaibsko-tropikalne brzmienie niezaprzeczalnie stale dominuje, prostota debiutu i „Contry” stawia jednak te albumy w pewnej opozycji do „Modern Vampires Of The City”.

Prostota muzyki Vampire Weekend jest oczywiście pozorna, nie dotyczy bowiem kompozycji, pobieżnie wesołkowatych a w istocie niebanalnych, lecz stosunkowo oszczędnych aranżacji. Przy tak wysokim stężeniu energii dodatkowe smaczki i ozdobniki nie wydają się konieczne. Trzeci album Vampire Weekend przynosi subtelną, ale zauważalną odmianę. Klisza „dojrzałości” prędzej czy później pojawia się główny epitet w dyskografii każdego zespołu. Można ją zastosować też do podsumowania „Modern Vampires Of The City”, choć w istocie sprawa jest bardziej skomplikowana. Płyta idealnie bowiem odpowiada stanowi przedproża dojrzałości, który trapi dziś każdego niemal-trzydziestolatka.

I’m not exited, but should I be? śpiewa Ezra Koenig w rozpędzonej piosence “Unbelievers”. Z czego się cieszyć w obliczu dorosłości? Ze studenckich wspomnień wypływa pozornie pełen siły wniosek I’m stronger now, I’m ready for the house, I can’t do it alone (“Step”). Muzycy Vampire Weekend, w większości rocznik ’84, nie są już inteligencko-hipsterskimi studentami elitarnych uczelni. Każdego, nawet ich, dopada bowiem ten moment, w którym Nobody knows what the future holds („Diane Young”). W „Don’t Lie” znajdziemy jeszcze motyw tykającego zegara i całego życia przed sobą, które to spostrzeżenie nie brzmi bynajmniej optymistycznie. Całości obrazu dopełnia krytyka, czy też może rozczarowanie Ameryką, wyrażone jednak nie ze złością, lecz ze smutkiem („Ya Hey”).


Album rozpoczyna łagodna piosenka „Obvious Bicycle”, jednak już w niej można doszukać się ciekawostek w tle. Żywsze utwory są tradycyjnie dla Vampire Weekend rozpędzone, lecz nie są ostre. Szybkie, marszowe tempa i rosnąca liczba aranżacyjnych zabiegów zaczyna kojarzyć się z Arcade Fire, bezbłędna i zawrotnie szybka momentami dykcja wokalisty przypominać zaś może Everything Everything. Mimo drobnych analogii nie ma jednak wątpliwości co do tego czyj to album. Warto też zwrócić uwagę na to, jak wielką rolę w jego tworzeniu odegrał Rostam Batmanglij jako współkompozytor, współproducent, inżynier dźwięku, aranżer sekcji dętej i smyczkowej, drugi wokalista, czy projektant okładki.

Na „Modern Vampires Of The City” nie tylko silnie został zredukowany afrykański powiew poprzednich płyt, wyczuwalny praktycznie jedynie w chórkach. Nie znajdziemy tu również jednoznacznych i natychmiastowych przebojów, może poza singlowym „Diane Young”, w którym Koenig wyrzuca z siebie kolejne baby, baby, baby, baby niczym młody Robert Plant w najlepszych latach. Oznacza to jednak tylko tyle, że album jest niesamowicie spójny. Idealnie słucha się go jako całości, choć przy ostatnich dźwiękach może już dopaść nas zmęczenie. Czym? Ciągłym, 43-minutowym uśmiechem, który towarzyszy mi każdemu jego przesłuchaniu. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

22 maja 2013


W przeciwieństwie do większości, tego wieczoru przeżyłam swój pierwszy raz. Pierwsze bliskie spotkanie z klubem Desdemona w Gdyni.  Bardzo fajne miejsce  i  teraz na pewno będzie mnie tam więcej.  Ale do rzeczy… Na Abrahama trafiłam około godziny 20:00 i dowiedziałam się że supportujący Cinemon zespół ma godzinną obsuwę. Tak więc w klubowym ogródku chillowaliśmy podczas gdy trójmiejska kapela Pretty Scumbags robiła na dole próbę generalną.

Na szczęście nikt nie zasnął podczas wdychania nadmorskiego jodu i około 21:00 niezbyt wielka liczba osób udała się do środka aby wysłuchać  wspomnianej grupy. Całkiem miłe to było dla ucha, chociaż basista wyglądał jakby był tam za karę lub miał rozwolnienie, bo stał sztywny jak kłoda. Jakby bał się że coś mu wyleci z nogawki. Strasznie mnie to irytowało bo jestem wielbicielką basistów którzy rządzą na scenie. No ale na muzykę nie ma co narzekać, było fajnie.

fot. Dominika Filipowicz
Gdy zbliżała się godzina 22:00 na scenę wkroczyły trzy gwiazdy wieczoru z Krakowa. Jedna pozbyła się butów i na najbliższą godzinę zasiedliła jajowaty dywanik  w kolorze piaskowym. Mowa o najmłodszym w grupie - Kubie Traczu - dzierżącym w swych dłoniach instrument nazywający się bas. Brakowało mi tylko kilku garści piasku pod jego stopami…

fot. Dominika Filipowicz
Kiedy zaczęli wygrywać pierwsze dźwięki utworu „Messenger”, uśmiech mimowolnie pojawił się na mojej twarzy a stopy (na początek jedna, bez nonszalancji) zaczęły wystukiwać rytm. Ich EPki słuchałam wiele razy ale koncert  to zupełnie inna jakość. Z rock`n`rollem jest tak samo jak z jazz`em – największe wrażenie robi gdy słucha się go na żywo. Moje nogi dla przykładu, po dwóch kawałkach zyskały świadomość i słuch i poprowadziły mnie przed mur ludzi trzymających ręce w kieszeniach. Nawet śpiewałam sobie refren utworu „Na Na Na”, nie było to co prawda trudne bo brzmi on tak samo jak tytuł, ale pozwolę sobie pochwalić się swoim zaściankowym występem, a co!

Oprócz utworów z „Three Days EP”, chłopcy zagrali kilka nowych kawałków, które już niebawem ukażą się na najnowszej płycie Cinemon. Dwa z nich można odnaleźć już w sieci, a mowa o „Remember Me” oraz „Nobody`s Gonna Put Out The Fire”. Przyznaję, że jestem psychofanką tego ostatniego i ze zniecierpliwieniem czekałam na te dźwięki podczas niedzielnego koncertu w Gdyni. I to jest w sumie jedyny kawałek, który zarówno słuchany w audio jak i na żywo, wprowadza słuchacza w trans.

fot. Dominika Filipowicz
Pojawiły się też dwa covery norweskiej formacji Big Bang oraz cinemonowa wersja „Smooth” z repertuaru L.Stadt. Michał przywiózł ze sobą aż pięć gitar, które co jakiś czas zmieniał na potrzeby poszczególnych kawałków. Jednak robił to tak sprawnie, że nawet się tego nie odczuwało. Całe szczęście, że Kuba Pałka nie zabrał ze sobą kilku zestawów perkusyjnych bo wówczas koncert mógłby się nieco wydłużyć. A jeśli o długość chodzi to było zdecydowanie za krótko!

W przeciwieństwie do Pretty Scumbags, Cinemon pokazał co to znaczy być zgranym zespołem. Niby tam przy każdej okazji o tym wspominają ale co może być lepszym testem niż wspólny koncert? W dodatku cała trójka jest niezwykle energiczna. Zwykle mówi się w przypadku tej grupy o charyzmatycznym wokaliście, i rzeczywiście jest to prawda, natomiast również Kuba P. oraz Kuba T. pokazują, że drzemie w nich bezkompromisowa rock`n`rollowa dusza.

Ci, którzy mieli okazję a się nie wybrali, mogą bardzo mocno żałować,a do pozostałych którzy byli mam tylko jeden apel: ruszajcie się więcej na takich koncertach bo to nie recital! A poza tym na Facebook`owym fanpage`u Michał napisał, że kiedyś przeprowadzą się do Gdyni i będą grali często koncerty w Desdemonie, także trzymamy za słowo! [Agnieszka Hirt]

19 maja 2013


LANA DEL REY Paradise EP, [2012] Interscope || Biedna Lana. Emocje wokół jej osoby oraz ubiegłorocznego debiutu-nie-debiutu już zdecydowanie opadły. Status quo na dziś wygląda tak, że Lanę się uwielbia albo się jej nie znosi. Niewątpliwym sukcesem jest zebranie sporej i oddanej bazy fanów, bazy jednak zamkniętej. W tej chwili ciężko wyobrazić sobie artystyczny bądź marketingowy ruch, który nagle przekonałby rzeszę przeciwników kreacji jaką jest Lana Del Rey.

Zwłaszcza w obliczu kolejnych nieprzemyślanych ruchów. Do wykazu „wpadek” doliczyć można kolejne, choć już nie tak efektowne jak sztuczne usta, lecz po ludzku denerwujące. Polscy fani z pewnością wiedzą, że 2 czerwca Lana Del Rey wystąpi w Warszawie. Oczywiście, że wiedzą, w końcu bilety na ten koncert (najtańsze za 120 zł) są już dawno wyprzedane. Nigdy nie byłem na Torwarze, mogę się zatem mylić, ale zakładam, że jest to hala zdolna pomieścić kilka tysięcy osób.

13 kwietnia Lana wystąpiła w Pradze w ramach… Electronic Beats Festival. Znamy formułę tego objazdowego, jednodniowego mini-festiwalu muzyki elektronicznej, niedawno gościliśmy w jego ramach w Poznaniu Modeselektor i Dizzee’go Rascala. Na praskie ogłoszenie soczystym WTF zareagowali wszyscy. Fani elektroniki i stali bywalcy EBF w oczekiwaniu na innych wykonawców poradzić sobie musieli z gwiazdą zupełnie nie pasującą do tradycyjnego line-upu oraz dzikim tłumem jej fanów. Tłum ten bowiem wykupił bilety bodaj w ciągu jednego dnia, a dodajmy, że ich cena wynosiła 350 Kč, czyli niecałe, uwaga, 60 zł! Dodajmy jeszcze, że Divadlo Archa goszczące to wydarzenie, jest miejscem bardzo przyjemnym i uznanym na praskiej mapie koncertowej, ale zdolnym pomieścić kilkaset osób.

Sytuacja ta, a zwłaszcza porównanie polskich i czeskich warunków, nie wymaga większego komentarza. Na marginesie zaznaczyć jednak trzeba, że o doborze wykonawców na poszczególne edycje EBF we wszystkich krajach nie decydują lokalne oddziały T-mobile, lecz niemiecka centrala głównego sponsora. Dziwni ci Niemcy. W każdym razie wiem z pierwszej ręki, że koncert był udany, choć dziewczęta piszczały a Lana zaśpiewała ledwie 8 piosenek. Ale śpiewać umie.


Marketingowo jednak należy uznać to wydarzenie za porażkę, które tylko umocniło fanów i przeciwników Lany Del Rey na swych wrogich pozycjach. Mnie osobiście bardziej wkurzyła totalnie przeze mnie znienawidzona praktyka wytwórni płytowych p.t. „Wydajmy jeszcze raz to samo, tylko z bajerami”. „Born To Die” ukazało się u nas w pożal-się-boże polskim wydaniu, wersji tradycyjnej, choć już słabiej dostępnej, oraz digipakowej edycji deluxe z dodatkowymi trzema utworami. I ok, dla każdego coś miłego. Wydanie parę miesięcy później „Born To Die: Paradise Edition”, czyli podstawowej wersji albumu plus dodatkowego dysku z nowymi utworami, było grubą, grubą przesadą i klasycznie bezczelnym wyciąganiem pieniędzy.

Ok, wydaję na płyty kosmiczne czasem sumy pieniędzy, ale nie jestem (aż tak) szalony i Rajskiej Edycji powiedziałem nie. Tym bardziej, że było to działanie wytwórni a nie samego artysty, o czym świadczy fakt wydania epki „Paradise” jako samodzielnego wydawnictwa, ale tylko w Stanach Zjednoczonych (czyli casus Lady Gagi i jej „The Fame Monster”). Niech zatem Trzeci Świat wydaje bez sensu pieniądze.

Ale, o radości, pewnego dnia w jednym z moich ulubionych praskich sklepów z używanymi płytami wzrok mój padł na „Paradise” właśnie. Oryginalne, amerykańskie, samodzielne wydanie, w idealnym stanie i za śmieszną cenę. Jak zwykle w takim momencie oblałem się rumieńcem ekscytacji niczym hiszpański król polujący na słonie, w efekcie zatem mogę z czystym sumieniem napisać parę słów o płycie, która nie ma prawa istnieć na naszym kontynencie.


„Paradise” to w praktyce minialbum, 8 utworów z którymi zdążyliśmy się już osłuchać. Stylistyka identyczna jak na „Born To Die”, ale jako całość brzmi to… lepiej. Pseudo-nowoczesne i irytujące zabiegi produkcyjne zostały ograniczone do minimum, uwypuklone zostały piękne smyczki i łkająca gitara. Wszystkie kompozycje pozostają zasadniczo na tym samym poziomie, nie ma na „Paradise” takiego dystansu między singlami a resztą. Treściwa, spójna całość, która pozostawia słuchacza w przyjemnym niedosycie.

Na czoło wysuwa się jednak rozdzierające „Body Electric” oraz „Cola” (nie, nie z powodu słynnego już wersu). „Blue Velvet” to ledwie ciekawostka, „Yayo” zaś to piosenka jeszcze z repertuaru „zapomnianej” Lizzy Grant, tutaj w szurającej, jazzowej aranżacji. Lirycznie nadal mamy do czynienia z lekko gerontofilską lolitką, submisywnie wzdychającą do starszych panów, pod patronatem Springsteena, Marylin i Morrisona. Grzesznie, ale stylowo. 8/10 [Wojciech Nowacki]

18 maja 2013


Jeszcze nie skończył się maj a już ukazało się kilka ważnych wydawnictw. O nich rzecz jasna następnym razem, tymczasem przypominając sobie ubiegły miesiąc okazuje się, że w czesko-słowackiej alternatywie był on niemniej interesujący.



Ponadto dostarczył nam pełne spektrum emocji. Na początek wyciszyła nas Rucola, kolejny projekt z quasi-labelu Temný síly¸ skupiającego artystów działających wokół nieistniejącego już, kultowego zespołu Sporto. Najaktywniejszy pozostaje wielokrotnie już tu wspominany Martin Tvrdý vel Bonus, ostatnio publikujący ambientowe miniatury pod nazwą aMinor. Jeśli jednak nie przekonują was nagrania terenowe z udziałem praskich ruchomych schodów, to z ukojeniem przyjdzie Rucola, oferująca na albumie „Kompasy” pięć długich kompozycji z pogranicza ambientu i IDM.


Surf-rock z Pragi? Zanim zaczniecie śmichy-chichy na temat „Republika Czeska a dostęp do morza” pomyślcie, czyż surfing na dzikich falach Wełtawy nie wpisuje się doskonale w wizerunek czeskiego absurdu? Lub raczej beztroskiej zabawy, bo to właśnie proponują nam Wild Tides, których epka „Hearts On Fire” była jednym z najbardziej wychwalanych wydawnictw zeszłego roku. Singiel „Watching Grlz Talk”, który twarzą Kevina-Samego-W-Domu zapowiada pełnowymiarowy album Wild Tides, w ciągu nawet nie dwóch minut składa obietnicę radosnej mieszaniny rock’n’rolla, punku, country i skoku na główkę w kolorowych kąpielówkach z jednego z dwudziestu praskich mostów.


Kto zamiast orzeźwiających fal woli skondensowany pot na czole i czarnej koszulce niech zapozna się z grupą Esazlesa. Łącząc brutalne screamo z melodyjnym post-rockiem pojawiała się na koncertach również na polskich squatach, ostatni rok przyniósł jednak przerwę w działalności, którą dość czarnymi barwami kreślił w rozmowie ze mną jednen z członków kapeli. Tymczasem udało się, Esazlesa znów koncertuje a rok 2013 zainaugurowała dwoma nowymi utworami.


Największa niespodzianka przyszła jednak ze świata hip-hopu, bynajmniej nie złoto-łańcuchowego, lecz niepokojąco alternatywnego. Wydanie trzeciego albumu „Atomová včela” na koniec maja zapowiedziała zjawiskowa formacja WWW. Będzie na co się cieszyć i o czym pisać, ale jeśli ktoś woli hip-hop nieco bardziej tradycyjny sięgnąć może po epkę „Pár listov z roku 2009”, którą pod pseudonimem René Gát wydał słowacki raper Bene. A skoro już zahaczyliśmy o Słowację, to warto wspomnieć, że singiel „Krakow”, inspirowany koncertami w Polsce, opublikował Stroon, czyli hiperaktywny słowacki dubstepowiec.


Na koniec zapowiedź równie ważna co tajemnicza. Na początek maja wydanie drugiego albumu zapowiedział Kittchen. „Radio” rzecz jasna już się ukazało i z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych czeskich albumów tego roku. Więcej jednak na ten temat za miesiąc, a kto wie, może skuszę się poświęcić Kittchnowi recenzję. [Wojciech Nowacki]

22 kwietnia 2013


BLOODGROUP Tracing Echoes, [2013] AdP Records || Minęły już dwa tygodnie od kolejnej wizyty Bloodgroup w Polsce i nadal pozostaje otwarte pytanie, czy aby nie są przykładem typowego polskiego fenomenu. Zagraniczne media muzyczne zasadniczo o nich milczą, u nas przyciągnęli swego czasu spore tłumy na koncerty, tym razem w ramach trasy koncertowej promującej ich najnowszy album zagrali u nas aż trzykrotnie. I zarówno koncerty Bloodgroup, jak i ich płyty spokojnie zaliczyć można do doznań jak najbardziej przyjemnych.

Popularność sympatycznego kwartetu w naszym kraju można najpewniej wyjaśnić naszym ogólnym uwielbieniem, graniczącym z fanatyczną ekstazą, wobec muzyki z Wiadomo-Jakiego-Kraju. Stosowanie kategorii geograficznych często niezasłużenie krzywdzi wielu wykonawców, niesłusznie wrzucanych do jednego wora i bezustannie porównywanych do tych, którzy znajdują się na jego wierzchu. Chyba mniejszą rolę w przypadku Bloodgroup odgrywa name-checking rodem z notek prasowych, choć pewnie niektórzy złapali się na porównania do The Knife czy The xx. Tymczasem Bloodgroup ani nie pretendują do wydumanego artyzmu tych pierwszych, ani nie są tak rozdzierająco nudni jak ci drudzy.


Na bezpretensjonalną elektronikę zawsze można liczyć. Debiutancki album „Sticky Situation” brzmi jak dzieło gromady przyjaciół chcących się po prostu trochę rozerwać, ale przynosi niewątpliwe sporą porcję zabawy. „Dry Land” jest już płytą dojrzalszą, lepiej wyprodukowaną, oferuje też materiał nieco bardziej zróżnicowany. „Tracing Echoes” zdecydowanie podtrzymuje ewolucję ku większej dojrzałości, jest jednak materiałem mniej różnorodnym i stawiającym na spójny klimat.

Można to było też zaobserwować w trakcie koncertów Bloodgroup. Ci, którzy mieli przyjemność uczestniczyć w ich poprzednich, niezwykle energetycznych występach, ewidentnie spodziewali się powtórki z ostrych bitów i morderczego tańca w strugach potu. Tymczasem najnowszy materiał, choć nadal przynosi chwytliwą elektronikę, zdecydowanie większy nacisk niż na zadziorny rytm kładzie na przestrzenne pełzające basy, zbliżając nieco Bloodgroup do deep-house’u w wykonaniu ich krajan z GusGus.


I jest to zmiana zdecydowanie w dobrą stronę. Choć na żywo więcej jest obecnie kołysania niż szaleńczych skoków, to „Tracing Echoes” jest albumem do którego chce się wracać, mimo balansowania na granicy muzyki tła i większego zaangażowania. Spójności materiału wreszcie nie rozbijają quasi-hiphopowe inspiracje wokalne, głosy Sunny Þórisdóttir i Janusa Rasmussena miło się dopełniają, nie tłumiąc zbytecznie muzycznego tła. Co ciekawe, w bardziej nastrojowych fragmentach wokal Sunny zaczął przypominać Lanę Del Rey, Rasmussen zaś zrezygnował na szczęście ze średnio udanych agresywniejszych okrzyków.

Spójność „Tracing Echoes” skutkuje też brakiem ewidentnych przebojów, ale w piosenki takie jak „A Threat”, „Fall”, „The Water” czy „Lines” można się z przyjemnością zasłuchać, przy „Indefinite” zaś można też spokojnie zaangażować inne partie ciała. Bloodgroup nie mają wielkich ambicji i bardzo dobrze. Bez ciśnienia i wygórowanych oczekiwań mogą nam proponować lekką i sympatyczną rozrywkę. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

20 kwietnia 2013


Choć Czechy to najbardziej zlaicyzowany kraj Europy, to święta Bożego Narodzenia należą do najważniejszych w roku i związane są z szeregiem ciekawych tradycji. Smaży się kapra, kroi sałatkę ziemniaczaną, dostaje prezenty od Ježíška (tak, od małego Jezuska, czeski paradoks), ale kluczowym punktem programu jest wieczorna pohádka. Słówko to oznacza bajkę, Czechom jednak dodatkowo kojarzy się z wigilijnym wieczorem. Co roku bowiem czeska (i wcześniej czechosłowacka) telewizja emituje wtedy bajkę. W Polsce repertuar sprowadza się rzecz jasna do Kevina, świątecznego Shreka, Kevina, Szklanej Pułapki i Kevina. Czeskie pohádky to bajki zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, często sięgają do lokalnej tradycji, literatury i historii, przede wszystkim jednak bardzo ważny jest w nich element muzyczny.

Do najsłynniejszych należy „Šíleně smutná princezna” z 1968 roku, w której główne role zagrali Helena Vondráčková oraz Václav Neckář. Młoda Helena była jeszcze wtedy zwiewną, radosną istotą o pięknym głosie. Znacznie słabiej kojarzony w Polsce Neckář jest postacią równie znaczącą dla czeskiej muzyki co Vondráčková, do dziś darzony jest jednak powszechnym szacunkiem. W 2002 roku przeszedł ciężki wylew, po długotrwałej rehabilitacji powrócił triumfalnie piosenką „Půlnoční” nagraną z zespołem Umakart na potrzeby filmu „Alois Nebel”. Jako aktor zaś kojarzony być powinien przede wszystkim z ról w filmowych adaptacjach książek Hrabala w reżyserii Jiřího Menzla: „Ostře sledované vlaky” oraz „Skřivánci na niti”. Neckář wydał w zeszłym roku nowy solowy album, na początku marca zaś ogłoszono, że wznowiona zostanie ścieżka dźwiękowa do wspomnianej wyżej pohádky.


8 marca natomiast ukazał się nowy album grupy Monkey Business p.t. „Happiness Of Postmodern Age”. Zespół, na czele którego stoi Roman Holý, słynnie z charakterystycznego poczucia humoru i licznych prowokacji, muzycznie zaś prezentuje wesoły i bezpretensjonalny funk. Monkey Business słyną m.in. z radosnego przeboju poświęconego spaleniu Jana Husa, na najnowszym albumie w trzech piosenkach pojawia się wokal samej Joan Baez.


Prace nad nową płytą, mającą się ukazać na początku maja, kończy też Monika Načeva. Początkowo aktorka teatralna karierę muzyczną rozpoczęła we wczesnych latach dziewięćdziesiątych pop-rockowym albumem „Možnosti tu sou...“, w ostatniej dobie zwróciła się zdecydowanie w stronę elektroniki, czego efektem jest m.in. nagrany wspólnie z Timem Wrightem album „The Sick Rose“ oparty o teksty modernistycznych poetów. Środki na rejestrację nowego materiału, inspirowanego baśniami poetki Sylvy Fischerové, p.t. „Milosný slabiky“ Načeva zebrała za pośrednictwem portalu hithit.cz


Nie próżnuje również Lenka Dusilová, której „Baromantika” należy do najlepszych czeskich albumów ostatnich lat. Na koncertach prezentuje już nowe kompozycje, na jesień zaś obiecuje wydanie koncertowego DVD, którego pierwszym upublicznionym fragmentem jest video do utworu „Smiluje”. 


[Wojciech Nowacki]

19 kwietnia 2013


THE STROKES Comedown Machine, [2013] RCA || Mam pewien sentyment do The Strokes. Bynajmniej nie dlatego, że należę do miłośników ich legendarnego debiutu. Doceniam jego znaczenie dla historii muzyki, ale pierwsze albumy The Strokes muzycznie mnie nie porywały a leniwa maniera Juliana Casablancasa strasznie mnie męczyła. (Anegdota: pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem niezapowiedziane w radio „Take Me Out” Franz Ferdinand i pomyślałem, że, o, to chyba pierwsza fajna piosenka Strokes’ów. Ups.)

To jednak „Angles” była pierwszą płytą którą w życiu zrecenzowałem, właśnie dlatego, że wydała mi się niezasłużenie niedoceniona. Zaskakująco często do niej wracam i ewidentnie zyskuje ona z czasem. Obezwładniające „Machu Picchu” nadal uważam za najlepszą i najbardziej przebojową kompozycję The Strokes. Ale i reszta piosenek z „Angles” tworzy lekką, bezpretensjonalną i barwną, niczym kontrowersyjna okładka, całość. Stylistyczne rozedrganie tego albumu nie wszystkim jednak przypadło do gustu, potraktowany został z lekkim pobłażaniem i przymrużeniem oka, jako rozgrzewka po paroletnim milczeniu zespołu.

Sami członkowie grupy niemal natychmiast po wydaniu „Angles” rozgłaszali, że dopiero teraz poprawie uległy więzi między nimi i przypływ sił twórczych napędza ich do szybkiej rejestracji i wydania nowego materiału. Do dziś mówią o złej atmosferze towarzyszącej nagrywaniu tego albumu. Zespół pracował samodzielnie nad kompozycjami, Casablancas zaś osobno dogrywał wokale, dosyłając je później drogą mailową. Dziś twierdzi, że jego dystans od reszty muzyków był celowym zabiegiem mającym wymusić na nich większy udział w tworzeniu muzyki The Strokes. Nawet jeśli faktycznie tak było, to w ich opinii był to nieudany eksperyment, po którym zgodnie ogłosili, że kolejny album będzie już w pełni zespołową kreacją.


Nikt nie powiedział tego wprost, ale zasugerowany został kryzys, po którym to The Strokes objawią się jak nowo narodzeni wraz z kolejnym albumem. Tymczasem to „Comedown Machine” właśnie brzmi jak powstała w ciężkiej atmosferze, wymuszona płyta zespołu na krawędzi rozpadu. Mniej więcej połowa piosenek daje się jakoś zapamiętać, choć żadna nie sięga pułapu, w którym mogłaby być zakwalifikowana jako przebój. Najlepiej wypada „Partners In Crime”, fajnie prezentuje się (ironicznie prorocze?) „Happy Ending” oraz krótkie i zadziorne „50/50”. Singlowe „All The Time” to utwór typowo dla The Strokes rozlazły, bliższy fanom debiutu niż kontrowersyjny „One Way Trigger”, którego ejtisowa energia ledwie przykrywa wyczuwalne zmęczenie. To jednak otwierający album „Tap Out” brzmi jakby spokojnie mógł być zaśpiewany w latach osiemdziesiątych przez Madonnę.

Reszty by mogło nie być. Nie rozumiem oskarżeń „Comedown Machine” o zbytnią eklektyczność w sytuacji, gdy ledwie udaje się wyróżnić jakikolwiek jego fragment. Eklektyczność właśnie była najlepsza stroną „Angles”, nad nowym albumem ciąży tylko jedno określenie – zmęczenie. Mieliśmy dobrą płytę powstałą w złej atmosferze, otrzymaliśmy płytę słabą mającą powstać w lepszej atmosferze. Jeśli zapowiedzi zespołu traktować poważnie, to ich oczekiwania chyba szybko okazały się niespełnialne. Płyta nie jest praktycznie w żaden sposób promowana, zespół zadeklarował, że nie będzie jej towarzyszyć trasa koncertowa. Wielkie logo RCA bije z okładki, jakby wydawca chciał podkreślić, że tak, to właśnie my wydaliśmy swego czasu słynne „Is This It”. Całość nabiera sensu dopiero gdy uświadomimy sobie, że „Comedown Machine” jest finalnym albumem The Strokes w ramach kontraktu z RCA. Zespół albo nabierze teraz nowych sił, albo ich piąty album okaże się ostatnim. 4/10 [Wojciech Nowacki]