27 marca 2014


COM TRUISE Wave 1 EP, [2014] Ghostly International || Seth Haley jest tak zamknięty w swym muzycznym retro-mikroświecie, że ciężko oczekiwać po kolejnych jego wydawnictwach większego progresu lub dramatycznych zmian. Naprawdę, nie potrafię sobie wyobrazić, w jaką inną stronę mógłby udać się Com Truise od początku odbijający się od kolejnych dźwiękowych pikseli. Zarazem jednak czuje się w swej niszy tak zręcznie i komfortowo, że każda kolejna porcja elektroniki w jego podaniu jest całkowicie satysfakcjonująca.

Jasne, "Cyanide Sisters EP" miało za sobą siłę debiutu, album "Galactic Melt" przyniósł rozszerzenie formuły wyłącznie o ramy czasowe, zbiór "In Decay" brzmiał pełnoprawnie świeżo, a i kolejna epka "Fairlight" udanie pobawiła. Niemal zatem dwa lata nie słyszeliśmy ze strony Haley'a żadnej nowej produkcji. Zdążyliśmy już trochę o Com Truise zapomnieć, ale jednocześnie podświadomie zapragnąć kolejnych neonowych rozbłysków.


Oto mamy, "Wave 1" może okazać się wkrótce częścią większej całości lub serii epek, z siedmioma kompozycjami mieści się idealnie między krótką a albumową formą. Długość "Wave 1" pozostawia perfekcyjnie skalibrowany niedosyt, ale nie jest to jedyny powód dla którego automatycznie wracamy do tego wydawnictwa raz za razem.

Dzięki kompozycyjnej homogeniczności, zabójczej produkcji oraz niemal identycznym 4-minutowym ramom wszystkich utworów, obcujemy z "Wave 1" jak z miniaturową tabliczką czekolady z bakaliami. Chcemy kolejną, żeby przekonać się, co tak naprawdę nam w niej smakuje. A smakuje wybornie. Seth Haley już choćby na "In Decay" ukazał, że jest mistrzem opener'ów. "Wasat" to świetne intro, niespełna dwuminutowe i może dlatego tak skutecznie rozgrzewa. "Mind" natomiast jest intrygującym przykładem na to, że instrumentalna elektronika naprawdę czasem zdaje się coś opowiadać.

Dosłowną opowieść dostajemy w "Declination", pierwszym utworem Com Truise z wokalem. Jasne, brzmi to jak ograna klisza instrumentalistów, wrzućmy wokal żeby było oj-tak-świeżo. Ha, problem w tym, że wokal jest tu tak nieinwazyjny, że wydaje się być naturalnym elementem portfolio Com Truise. Wreszcie, te parę minut to o niebo lepszy kawałek muzyki tanecznej niż ten cały okropny ostatni album Daft Punk.

Com Truise wraca jednak potem na swoje utarte new-age'owe szlaki, choć czasem mocniej niż do tej pory połamane. Kończące całość tytułowe "Wave 1" nie tylko zachęca do kolejnego repeatu, ale i stawia pytanie co dalej. Prawdopodobnie kolejna porcja może i przewidywalnej, ale mistrzowsko skonstruowanej muzyki. I tyle wystarczy. 7/10 [Wojciech Nowacki]

17 marca 2014


BATHS Obsidian, [2013] Anticon || Will Wiesenfeld to świetny materiał na kumpla. Sympatyczny, zabawny, bezpretensjonalny nerd, fan anime i gier komputerowych, czemu daje codziennie świadectwo na swoim Twitterze i Instagramie. Być może dręczony w szkole przez cheerleaderki i drużynę futbolową, zdaje się spełniać niemal wszystkie warunki do syndromu forever alone. Z tym, że Will już jako nastolatek zaczął tworzyć muzykę, najpierw pod szyldem Post-foetus, następnie Geotic (który to szyld okazjonalnie wskrzesza upubliczniając za darmo swoje ambientowo-gitarowe oblicze) i wreszcie Baths, którego albumowy debiut "Cerulean" wydał w wieku zaledwie 21 lat w legendarnym labelu Anticon.

Trochę nieudolnie podpinany przez niektórych pod ówczesną falę chill-wave'u album uznany został dość powszechnie za jedno z najciekawszych wydawnictw 2010 roku. Muzycznie znalazł miejsce gdzieś pomiędzy Four Tet, Nosaj Thing i Golda Pandą oraz faktycznie resztkami piosenkowego chill-wave'u. Choć na płycie najbardziej wyróżniały się świetne instrumentalne "Maximalist" i "Aminals", to w swych nieśmiałych wokalnych próbach Will uchylił rąbka swej nie-tak-oczywistej osobowości.

W następnych latach Baths koncertował, komponował, tweetował i nadal pozostawał tym samym kumplem z sąsiedztwa. Ale fasada beztroskiego nerda runęła wraz z zakażeniem E. coli, które na długie tygodnie uwięziło pozbawionego sił Willa we własnej sypialni. Śmiertelność, apatia i ułomność własnego ciała to pierwszy dominujący motyw albumu, który wyłonił się z tych bolesnych doświadczeń. W cielesności znalazł jednak również doraźne pocieszenie, wyraźnie zaznaczając to, co na debiucie ledwie pobrzmiewało w tle, skryte pod kolejnymi wokalnymi filtrami.


"Obsidian" jest bowiem płytą, mimo wyjątkowo depresyjnego klimatu, zdecydowanie piosenkową. Nie tylko niemal wszystkie kompozycje posiadają wokale wpisane w tradycyjne piosenkowe struktury, ale i sam Will zrezygnował ze sporej części efektów stając się w równym stopniu wokalistą-songwriterem, co utalentowanym producentem elektroniki. Rozdźwięk między dźwiękiem a słowem na "Obsidian" jest jednak dramatyczny. Przy przygodnym zetknięciu się z tym albumem słyszymy przyjemną elektronikę. dopiero wsłuchanie się w słowa (lub wczytanie, kolejnym krokiem Willa w przesuwaniu akcentów względem debiutu jest bowiem udostępnienie tekstów we wkładce płyty) gwarantuje nam naprawdę ciężką emocjonalną pralnię.

I might walk upright / But then again / I might still try to die słyszymy jako refren już w pierwszym utworze "Worsening". I zgodnie z tytułem potem jest tylko gorzej. "Phaedra" rozpędza się wokół zdania The thought of mortality dormant in me. W "Earth Death" słyszymy mocną żywą perkusję i słowa Come kill me / I seem so little. Słowa klucze dla opartego na szybkim perkusyjnym bicie i czystym wokalu "Ossuary" to sick i death, dla "No Past Lives" są to hell i agony, ale i dość zaskakująco I love you. Zaskakująco, bo słowa te wydają się być bardziej wołaniem po doraźnej bliskości niż głębszym wyznaniem.

Swojemu pierwszemu chłopakowi (Boże, nie znoszę tego określenia, taka uwaga na marginesie) poświęcił piosenkę "Incompatible" ze słowami Scared of how little I care about you. A skoro w życiowej potrzebie zawodzi związek, często upada się do granic samoupodlenia. But it's only a matter of / Come and fuck me śpiewa Will w synth-popowym "No Eyes", w swoją wartość ironicznie wątpi w "Ironworks" (I am sweet swine / And no man is ever mine). Will jest niezaprzeczalnie słodki i znów jest tym samym wesołym chłopakiem z sąsiedztwa. Choć nie do końca. Ma na koncie dwa bardzo udane albumy, które dzieli okres mroku, ale i ewolucji. Miejmy nadzieję, że przed kolejną płytą Baths mroku zabraknie a jego ewolucja nabierze jeszcze większego tempa. 7/10 [Wojciech Nowacki]

16 marca 2014


I BREAK HORSES Chiaroscuro, [2014] Bella Union || O fenomenie skandynawskiej muzyki nie trzeba nikogo przekonywać. Pomijając zamknięty islandzki mikroświat, Dania, Norwegia i Szwecja przynoszą każdego roku coraz więcej wartościowej muzyki, która z jednej strony zdaje się czerpać przecież więcej niż wyraźne inspiracje z anglosaskich wzorców, ale podawana jest w tak zajmujący sposób, że sama tworzy fale własnych naśladowców (nawet, jak zwykle z opóźnieniem, w Polsce, vide Bokka). Mamy zatem już uznane nazwy jak Röyksopp, The Knife czy Lykke Li, zjawiskowe duńskie formacje Efterklang i When Saints Go Machine, ale I Break Horses jeszcze szerszej publiczności nie jest jeszcze w wystarczającym stopniu znane.

Duet debiutował w 2011 roku i to od razu pod szyldem znakomitego Bella Union. Płyta „Hearts” znów przefiltrowała znane wcześniej motywy, sięgnęła jednak znacznie głębiej w poszukiwaniu inspiracji, niejako antycypując to, co w muzyce alternatywnej zaczęło dziać się w ostatnim czasie a czego oficjalnym ukoronowaniem był powrót My Bloody Valentine. Już w pierwszym utworze „Winter Beats” usłyszeliśmy pełen zestaw. Syntezatory, noise’owa gitara, popowy potencjał. O ile piosenki takie piosenki jak „Pulse” i „Cancer” nawiązywały do dream-popu spod znaku Beach House, o tyle tytułowe „Hearts” to czystej wody shoegaze na nowe stulecie. Dodajmy do tego jeszcze zaskakujące skojarzenie z klasycznym avant-popem Stereolab w „Wired” i bezczelną przebojowość „Load Your Eyes” a otrzymaliśmy wykonawcę godnego obserwowania.


Krok w bok w stronę synth-popu na „Chiarosuro” okazał się jednak dla I Break Horses lekkim krokiem w tył. Znów pierwsza kompozycja, „You Burn”, odkrywa przed nami większość kart. Zdecydowanie ciemniejsza niż na rozmarzonym „Hearts” atmosfera, większa jednolitość materiału, kosztem stylistycznej różnorodności i wyraźna inspiracja elektroniką lat 80-tych to znaki rozpoznawcze I Break Horses na świeżo wydanym albumie. Nawet wokal Marii Lindén nabrał większej głębi, ale ponury klimat odbił się na popowym potencjale materiału. Ten czai się w „Denial” oraz w dwóch utworach z końca płyty. „Disclosure” może nie posiada oczywistej melodii, ale wreszcie pojawia się tu kompozycyjny i emocjonalny progres. Podobnie „Weigh True Words”, koniecznie odważniejsze i bardziej dynamiczne.


Po kroczącym, minorowym „You Burn” słyszymy mechaniczne i rozpędzone „Faith”, pełne analogowych pseudo-fałszów. Prawdziwa ejtisowa pikseloza pojawia się zaś w „Ascention”, mocno przypominającym retro-elektronikę a’la Com Truise. W samym centrum album rozmywa się jednak w nieinwazyjnej nijakości i trochę rozczarowuje, bynajmniej nie pod względem jakości, ale lekko zmarnowanego potencjału.

Fajnie, że I Break Horses potrafili nagrać dwa różne albumy, nie pomaga to jednak w odpowiedzi na pytanie, jakie jest właściwie brzmienie duetu. Szkoda wreszcie cofnięcia się o kolejną dekadę, synth-pop z lat 80-tych usłyszeć dziś można niemal wszędzie, avant-pop i shoegaze z pierwszej połowy lat 90-tych był znacznie ciekawszym tropem do śledzenia. „Chiaroscuro” wcale nie jest płytą słabą, ale w przebiciu się I Break Horses ku większej uwadze zdecydowanie nie pomoże. 5/10 [Wojciech Nowacki]

12 marca 2014


Sezon wiosenny w pełni. Nie tylko dlatego, ze temperatury w Pradze sięgają 15°C, ale wybór koncertów jest znów szeroki, premier płytowych pełno, a po podsumowaniach muzycznych ubiegłego roku rozdano pierwsze nagrody.


Nagrodę Apollo uzyskała grupa Bratři Orffové za album "Šero", wydany aż po 8 latach od ich legendarnego już debiutu "Bingriwingri" z 2005 roku. Zespół ze śląskiego Krnova snuł na nim opowieści mocno osadzone w tamtejszej surowej rzeczywistości gór i małych miasteczek, stawiając ten koncept ponad typową działalnością zespołu muzycznego. "Šero" jest jeszcze bardziej melancholijną kontynuacją historii z debiutu, łączy melodyjnego rocka z folkiem i subtelną elektroniką w oryginalny, lokalny sposób, bez oglądania się na zachodnie wzorce. Świetnie wyprodukowana i pełna aranżacyjnych ozdobników płyta ma też być ostatnim albumem formacji. Historia została dopowiedziana.


Wyniki trzeciej edycji nagród Vinyla ogłoszono w Brnie, w formie lekkiej kontry do muzycznego pragocentryzmu. Płytą roku został album "Seat" grupy Vložte kočku, naprawdę ciężko definiowalnego, i zarazem wyjątkowego, projektu. Autorski miks elektro, noise'u i emo hip-hopu nie tylko brzmi intrygująco, ale i świetnie wypada na żywo. Zarówno "Seat", jak i debiutancki album "Táta" pobrać możecie za darmo.


Wreszcie coroczna lista najlepszych albumów portalu musicserver.cz, równie opiniotwórcza, co wyżej wymienione nagrody. Płytą roku 2013 została "Ve tvý skříni" grupy Ille, będąca przykładem tego, jak czeska alternatywa wnika w ostatnich latach do lokalnego mainstremu. Pomijam już fakt istnienia aż dwóch dedykowanych specjalnie muzyce alternatywnej nagród, których wyniki relacjonowane są przez największe czeskie media. Polsko, I'm looking at you.


O oficjalnej albumowej premierze Prodavača mogliście już przeczytać w recenzji tej nadzwyczaj udanej płyty. 28 lutego w praskim klubie Pilot odbył się koncertowy chrzest albumu. Choć sam Šampon nie jest wybitnym wokalistą, to na żywo prezentuje bardzo dobrze, szczególnie, że jego niemal popowe piosenki zyskują na wręcz noise'owej drapieżności. Tego samego wieczora na scenie wystąpił z zespołem również Autumnist, słowacki producent muzyki elektronicznej, który ujmował przede wszystkim oryginalnymi wizualizacjami do niepokojących kompozycji z płyty "Sound of Unrest" i mocnymi avant-jazzowymi aranżacjami. Choć silny "syndrom Bonobo" nie pozwalał jasno zidentyfikować jaka część muzyki jest żywa a jaka z laptopa Autumnista.


Drugą po Prodavaču lutową premierą labelu Starcastic był piąty już album Ohm Square, "A Curious Place Between Souls and Atoms". Ta kultowa już formacja, obecnie duet, to typowy przedstawiciel praskiej elektroniki lat 90-tych, zasłużony przede wszystkim udziałem w ścieżce dźwiękowej do popularnego i w Polsce filmu "Samotáři". Muzyka to zdecydowanie bardziej uniwersalna niż Prodavač, w wyjściu poza czeskie granice przeszkadzać może jednak jej zdecydowana staromodność. Nie ma jednak lepszego sposobu jeśli byście chcieli dowiedzieć się jak brzmiała klubowa Praga niemal dwie dekady temu.


Do najbardziej rozpoznawalnych w Polsce czeskich alternatywnych wykonawców, obok Please the Trees, należy szalone małżeństwo DVA. W tym miesiącu powrócili z trzecim regularnym albumem "Nipomo", nie liczymy bowiem ich aktywności teatralnej czy niezwykle popularnego soundtracku do gry "Botanicula". Tym razem, po folku nieistniejących narodów i popie nieistniejących stacji radiowych, proponują muzykę mającą pomóc w przeżyciu zimy. Ta jednak była w tym roku ledwie symboliczna i wkrótce oficjalnie się kończy. Czy "Nipomo" jest nam zatem potrzebne a duet jest w stanie zaprezentować coś nowego w swej szalonej stylistyce? Sprawdzimy.


Działalność artystów skupionych wokół Jaromíra 99 z pewnością zasługuje na szersze potraktowanie. Wspominaliśmy już tutaj o ścieżce dźwiękowej do filmu "Alois Nebel", będącego ekranizacją komiksu Jaromíra 99 vel Jaromíra Švejdíka, czy o albumowym powrocie jednego z jego zespołów, Umakart. Parę miesięcy temu ukazała się najnowsza komiksowa adaptacja "Zamku" Franza Kafki autorstwa Švejdíka, teraz przyszedł czas na towarzyszący mu album zarejestrowany przez efemeryczną grupę Kafka Band. Na tle typowo umakartowo-priessnitzowej gitarowej melancholii fragmenty "Zamku" recytuje w oryginale jeden z najpopularniejszych współczesnych czeskich powieściopisarzy Jaroslav Rudiš, autor wydanych również w Polsce książek "Grandhotel" czy "Koniec punku w Helsinkach" oraz scenariusza do "Aloisa Nebela". Eksperyment co najmniej intrygujący. [Wojciech Nowacki]

11 marca 2014


GEORGE DORN SCREAMS Ostatni dzień, [2014] self-released || Niedawno na rynku pojawiło się nowe wydawnictwo polskiej formacji sceny alternatywnej, George Dorn Screams. Najnowsza EPka „Ostatni Dzień” zawiera sześć premierowych utworów. Tym razem, formacja po raz pierwszy nagrała cały materiał po polsku.

Płytę otwiera utwór „Sam Pośród Miasta” rozpoczynający się długim intrem przywodzącym na myśl polskie zespoły rockowe z lat 90-tych. Melodia jest zapętlona i słuchając utworu aż oczekuje się jakiegoś rozwinięcia, mocnego akcentu, który uwypukliłby tę piosenkę. Niestety długi instrumental to jedyne co usłyszymy.

Na płycie znajdziemy rockowe w klimacie kompozycje jak „Koniec Nocy” czy „8 Dzień Tygodnia”, jak i bardziej melancholijne jak „Miejsce Na Ziemi” i „Ostatni Dzień Lata”. Ten ostatni to chyba najmocniejszy punkt tej EPki. Klasyczna kompozycja zwrotek, refrenów i przejścia daje nam wrażenie zamkniętej i w pełni skończonej kompozycji.



Mam wrażenie jakbym słuchał demówki, bardzo roboczego zarysu materiału mającego dać słuchaczowi impresję na temat końcowego dzieła nad którym formacja pracuje. Napisanie wszystkich tekstów w języku polskim dla zespołu, który zazwyczaj tworzy po angielsku jest bardzo odważnym krokiem, jednakże w tym przypadku niekoniecznie udanym. Przepoetyzowane, najeżone metaforami teksty nie skłaniają do refleksji, a wręcz przeciwnie lekko śmieszą i kojarzą mi się z licealnym kółkiem poetyckim.

Muzycznie płyta pozostawia również wiele do życzenia. Jest dość płaska. Mnóstwo zapętlonych riffów i utwory które się nie rozwijają. Nie rozumiem koncepcji nie do końca harmonicznego dwugłosu, który jest obecny w każdej kompozycji. Słuchając całości nie mogę pozbyć się z głowy ikony polskiej sceny rockowej z mojej młodości, zespołu Closterkeller.

Płyta zapewne będzie miała swoich wiernych fanów, do których cała koncepcja trafia, jednakże nie sądzę, że wydawnictwo to zmieni cokolwiek na polskiej scenie alternatywnej. Niestety, dla George Dorn Screams to duży krok do tyłu w porównaniu do dotychczasowej twórczości.

Album można nabyć w wersji elektronicznej za pomocą serwisu Bandcamp, a 18 marca można zespół usłyszeć w poznańskim klubie Blue Note. 3/10 [Grzegorz Skorupiński]

7 marca 2014


ANNA CALVI + KITTCHEN [6.03.2014], Lucerna Music Bar, Praha || Po raz pierwszy od dawna zazdroszczę Polsce. Anna Calvi zagra w najbliższych dniach trzy koncerty, w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, a po jej praskim występie, gdybym tylko mógł, chciałbym zobaczyć ją i usłyszeć nawet jeszcze więcej razy. Anna jest ikoną, wybitną gitarzystką, wyśmienitą wokalistką i przede wszystkim niesamowicie utalentowaną artystką. W praskiej Lucernie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta, ani jeden sztuczny dźwięk, obcowanie z żywą i "prawdziwą" muzyką jest nadzwyczaj świeżym doznaniem, zwłaszcza w podaniu takiej postaci jak Anna Calvi.

Nie uwierzycie jak kruchą i maleńką osobą jest Anna, mimo 4-calowych obcasów i firmowej czerwonej pomadki. Gdy tylko pojawi się na scenie od razu zapragniecie zabrać ją ze sobą do domu. Możecie być nieco rozczarowani brakiem równie charakterystycznej drapieżnej fryzury, ale niemal usłyszeć możecie jak rano po przebudzeniu powiedziała sobie "Oh fuck, nie ma mowy, nie będę dziś prostować włosów." Choć jakoś nie umiem sobie jej wyobrazić przeklinającej.

Wieńczące właściwy set "Love Won't Be Leaving" było tak silnym emocjonalnym przeżyciem, że aż nie chciałem, by Anna z zespołem wrócili na scenę bisować. Zjawiskowe granie ciszą i natężeniem dźwięku, hymniczny refren, ponadczasowe gitarowe solo byłoby perfekcyjnym zakończeniem koncertu, ale otrzymaliśmy jeszcze przebój "Desire" oraz "Jezebel" na sam koniec, jej pierwszy, niealbumowy singiel. Zaskakująco długi koncert (nie spodziewałem się, że będzie trwać aż półtorej godziny) wypełniony wszystkim, co najlepsze z obu albumów Anny Calvi (choć brakowało mi tylko "Tristan" z "One Breath"), jeszcze bardziej uwypuklił, dla niektórych być może subtelne, różnice między obiema płytami.


Na mnie większe, piorunujące wrażenie robią kompozycje z debiutu, kiedy do czynienia mamy praktycznie z głosem Anny i jej gitarą, artystka znajduje się w absolutnym centrum uwagi a towarzyszący jej zespół sprowadzany zostaje najwyżej do roli tła. Jej talent i charyzma całkowicie wystarczają, jak w rozpoczynającym koncert "Suzanne & I", przedostatnim "Blackout", rozerotyzowanym "First We Kiss", czy obezwładniającym instrumentalnym "Rider to the Sea". Nie wspominając o "I'll Be Your Man", podczas którego publikum obojga płci wilgotniało za każdym razem, gdy Anna cedziła tytułową frazę. Wreszcie ten namacalny niemal klimat obskurnego baru gdzieś w Alabamie, gdzie kawa zawsze jest za mocna a steki za surowe.

W przypadku piosenek z "One Breath" wykonania nabierała zdecydowanie zespołowego charakteru, Anna starała się nawet chwilami wchodzić w interakcje nie tylko z własną gitarą (a właściwie gitarami) ale i z towarzyszącymi jej muzykami. Rozkrzyczanego potencjału singlowej "Elizy" nie osiąga chyba żaden inny utwór z "One Breath" a niemal punkowe "Love of My Life" w repertuarze Anny prezentuje się zdecydowanie za ciężko i mało wiarygodnie. Ale otrzymaliśmy też niespodziankę, nowy utwór, wg zapowiedzi zagrany po raz pierwszy, bazujący na... elektronicznym bicie rodem z "Born Free" M.I.A. i finiszujący jako czystej krwi noise w stylu Sonic Youth. Wow.


Był to jeden z najlepszych i najbardziej autentycznych koncertów w jakich miałem przyjemno uczestniczyć. Jeśli macie mozliwość udać się na jeden z trzech polskich koncertów Anny - nie wahajcie się ani chwili. Choć żałować możecie, że w roli supportu nie wystąpi Kittchen. Tajemniczy artysta występujący w masce kucharza, będący jednym z najistotniejszych czeskich odkryć ostatnich paru lat, ze swoim "kuchennym industrialem" zaskakująco dobrze poradził sobie w roli Anny Calvi. Podstawą jego najczęściej niewiarygodnie smutnych piosenek (tak, piosenek) jest bowiem prosty gitarowy songwriting a żeby wpasować się w klimat wieczoru użył i czerwonej pomadki. Groteskowo i intrygująco. Niezapomniany wieczór. [Wojciech Nowacki]

3 marca 2014


EFTERKLANG with COPENHAGEN PHIL The Piramida Concert¸ [2013] 4AD || W tym samym czasie, kiedy zasłuchiwałem się w „Shields”, kolejne odtworzenia tego albumu Grizzly Bear przeplatałem „Piramidą” Efterklang. Obie te płyty sięgały szczytów jakości udowadniając, że w swobodnie pojmowanej muzyce rockowej współcześni wykonawcy mają nadal wiele emocji do przekazania. „Piramida” należała do tych tytułów, których opisanie było dla mnie na tyle ważne, że właściwy ku temu moment ciągle nie nadchodził a aktualny kontekst powoli się zacierał.

Pojawiła się jednak okazja, by poniekąd powrócić do tego zjawiskowego albumu. Duńczycy zakończyli ten, chyba najważniejszy, moment w swojej karierze, wydając limitowaną płytę koncertową, będąca rejestracją specjalnych występów, podczas których zagrali całą „Piramidę” z towarzyszeniem orkiestry. Nie odtworzyli, ale właśnie zagrali, bowiem orkiestrowe aranżacje utworów z czwartej płyty Efterklang powstawały jako autonomiczne tworami jeszcze na etapie komponowania i nagrywania „Piramidy”.

Pełne przeżycie tego albumu możliwe było tylko za pośrednictwem jego fizycznego wydania. Oczywiście, muzyka broni się sama, zwłaszcza tak znakomita, jak w tym wypadku. Ale dopiero posiadając płytę z okładką i książeczką, wypełnianą zjawiskowymi zdjęciami z tytułowego miejsca, dysponuje się dziełem Efterklang w całości. Miejsca? Owszem. Historia powstania „Piramidy” sięga bowiem 2011 roku, gdy Duńczycy wybrali się na Spitsbergen, tajemniczą wyspę na Morzu Arktycznym, konkretnie zaś do opuszczonego w 1998 roku miasta Пирамида, będącego wcześniej w posiadaniu rosyjskiej kompanii kopalnianej a od górującego nad nim charakterystycznego wzniesienia nazwanego Pyramiden.


Dziś Pyramiden staje się powoli niezwykłym obiektem turystycznym, gdzie pośród surowej polarnej przyrody zobaczyć można opustoszałe domy, sklepy, szpital, nawet basen i salę koncertową, w której do dziś znajduje się najbardziej na Północ położone pianino. Zespół spędził tam 9 dni, dokonując praktycznie field recording w poszukiwaniu inspiracji na planowaną płytę. Nagrania odbyć miały się w Berlinie bez ciśnienia i żadnego deadline’u, dopóki nie padła propozycja z Sydney zagrania koncertu z tamtejszą orkiestrą. Zamiast tradycyjnego występu okraszonego orkiestrowymi aranżacjami trio postanowiło połączyć to wydarzenia z przygotowywaną właśnie płytą. W ciągu pół roku zatem powstały równolegle utwory na „Piramidę”, jak i ich niezależne wersje zaaranżowane z myślą o australijskim koncercie.

Zespół odbył ostatecznie całą trasę koncertową z orkiestrami na trzech kontynentach a z fragmentów dwóch występów w Kopenhadze w październiku 2012 roku wydał koncertowy album. „The Piramida Concert” to praktycznie cała płyta z jedną dodatkową kompozycją, instrumentalnym „Vælv” skomponowanym wyłącznie z myślą o koncertach. Od „Hollow Mountain” po „Monument” nagranie brzmi organicznie, czasem zaskakująco wręcz intymnie, zarazem majestatycznie, ale nie pompatycznie. To faktycznie nie są tak popularne i najczęściej nieudane aranżacje spod znaku „zagrajmy z orkiestrą i wydajmy album najlepiej dwupłytowy”. „Piramida” i „The Piramida Concert” to ten sam poziom emocjonalny, ale dwie odmienne jakości.

Wyjątkowość tego albumu podkreśla, dla niektórych niestety, wydanie go tylko i wyłącznie na winylu (z dołączonym co prawda kompaktem) w postaci dwóch płyt, tradycyjnej czarnej i przepięknej białej. Nie jest to zatem rzecz łatwo dostępna, na szczęścia obecna choćby na Spotify. 8/10 [Wojciech Nowacki]

28 lutego 2014


PRODAVAČ Malý ráje, [2014] Starcastic / Deadred Records || Trzy lata. Tyle minęło w tym miesiącu od mojego przyjazdu do Pragi. Może się Wam wydawać, że wiem już niemal wszystko o tutejszej muzyce. Niestety, znam fakty, zbieram wiedzę, rejestruję emocje, ale nadal nie rozumiem, dlaczego właśnie tutaj i w taki właśnie sposób dzieją się takie a nie inne rzeczy. Trzy lata, tyle czasu minęło też od ukazania się małej, niepozornej i darmowej epki "Duchové" pod którą podpisał się teoretycznie nieznany wtedy nikomu Prodavač. Czystym przypadkiem były to zatem moje początki intensywnego rozpoznawania tutejszej sceny, jednocześnie zaś dość istotny moment w jej historii związany z debiutem Prince of Tennis.

Był to pierwszy przypadek, kiedy osoby o uznanej, niemal kultowej przeszłości rodem z lat 90-tych, nagrały nową muzykę, jednocześnie współczesną i odwołującą się do czeskiej sceny sprzed lat, i w bezpretensjonalny sposób upubliczniły ją za darmo pod nowym szyldem. Od paru lat najciekawsze i najbardziej wartościowe rzeczy dzieją się tutaj zgodnie z tym modelem. Artyści kojarzeni teoretycznie ze sceną alternatywną wydają epki i całe albumy, bardzo często udostępniają je za darmo lub za symboliczną koronę i zamiast spadać do kategorii "kolejnego zespołu z Bandcampu" przykuwają z miejsca uwagę lokalnych mediów. W ten sam sposób działają zupełni debiutanci (post-hudba, Wild Tides), ale też osoby o uznanym już dorobku (przypadek Prince of Tennis czy całej rodziny wykonawców wywodzących się z niegdysiejszego Sporto).

Trzy najważniejsze nagrody muzyczne, Apollo, Vinyla i Anďel, zdominowane zostały przez szeroko rozumianą "alternatywę", na tyle szeroko, że niemal zaczyna zastępować pojęcie popu. Ewidentnie zjawisko przykuło uwagę również wielkich wytwórni płytowych, które zaczynają pod własną marką wydawać płyty alternatywnych wykonawców. Płyty oczywiście kompaktowe, niezależne labele bowiem niemal całkowicie przestawiają się na model zasadniczo jeszcze niewyobrażalny w Polsce, mianowicie ograniczanie wydawnictw na fizycznych nośnikach wyłącznie do winyli. Co jest też przypadkiem albumu "Malý ráje".

Jeszcze jednak uwaga na temat lokalnej specyfiki, parokrotnie już przeze mnie wspominana w recenzjach czy moich czesko-słowackich artykułach. Ważna, bo uwypukla niezwykle istotną różnicę między polską a czeską sceną, również mainstreamową. Pokażcie mi proszę w Polsce powszechnie uznawanego wykonawcę "muzyki elektronicznej", którego kariera nie tylko sięgałaby lat 90-tych, ale właśnie z tą dekadą byłaby najbardziej związana. O ile w Polsce "tylko-rockowy" pogląd na muzykę był przez dziesięciolecia jedynym słusznym a próby wprowadzenia elektroniki na nasz rynek to ledwie parę ostatnich lat i to głównie w postaci kopiowania (często spóźnionego) zachodnich trendów, o tyle w Czechach taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Praska scena klubowa z połowy lat 90-tych wpłynęła na tutejsze pojmowanie muzyki i efekt ten po latach tylko nabiera siły.


Prodavač to również "debiutant-niedebiutant". Jednym z najważniejszych czeskich albumów ostatnich lat było "More" grupy Sporto, jednocześnie ich ostatnie wydawnictwo. Dawni członkowie grupy do dziś utrzymują wyraźny wpływ na tutejszą scenę. Przoduje w tym hiperaktywny Martin Hůla vel Martin Tvrdý vel Bourek vel dziesiątki rozmaitych projektów z alternatywno-hiphopowym Bonusem na czele. Za Prodavačem stał drugi głos Sporta, czyli Pavel Kabelík (vel Šampon). EP "Duchové" przyniosło miks elektroniki z akustycznymi brzmieniami, "Zbejvá mi ještě chvíle" jeszcze kojarzyć mogło się z "emotroniką" w stylu Hood czy The Notwist, ale już "Jaká je barva tvojí noci" było po prostu bezczelnie popową piosenką. Ale co to za pop, który to beznadziejnie krąży wśród hernpaneláků i pustych ulic?

Siłą Prodavača były teksty w niezwykle inteligentny sposób definiujące statystycznego trzydziestoparolatka, dorastającego w latach 90-tych, którego życie w najlepszym przypadku zatrzymało się na blokowiskach na przedmieściach Pragi, w niewiele gorszym - w rodzinnym małym miasteczku. Być może ta emocjonalna eksklamacja była na tyle wyczerpująca, że na kontynuację musieliśmy czekać aż trzy lata. Otrzymaliśmy jednak nie tylko dalszy ciąg pytań, ale i, co zaskakujące, odpowiedź. Czasem bowiem jedyne co potrzebujemy to małe raje wokół nas.

Lekko industrialny początek niemal dosłownie cytuje Kittchena, innego bohatera czeskiej alternatywy. Ale po paru sekundach piosenki "Tichá pošta" pojawia się przepiękna syntezatorowa ściana, a po tym jak w swych lirykach Šampon przesuwa się z paru metrów kwadratowych w bloku do rodzinnego domu, dzięki pojawieniu się żywej perkusji i lekko schowanej gitary całość nabiera zespołowego charakteru. I natychmiast kojarzy z Radiohead u szczytu formy, czyli sprzed odkrycia przez Thoma Yorke'a istnienia automatów perkusyjnych.

Również początek "Šetřim slova" sugeruje mocno elektroniczny charakter utworu, ale nie, ten szybko przeradza się w niesamowicie mądrą popową/rockową piosenkę. Owszem, muzycznie unosi się tu lekki duch lat 80-tych, ale w sporej części, jak w antytelewizyjnym "Lepší než sny", odpowiada za to gitara a nie syntezatory. Te służą głównie perfekcyjnemu oplataniu zespołowych i świetnie wyprodukowanych  kompozycji (vide "Zdrojový kód").

Šampon nie jest wyjątkowym wokalista, brzmi jak chłopak z sąsiedztwa przypadkowo obdarzony przyjemnym głosem. Jednak jego teksty, praski dialekt i talent do tworzenia bezbłędnych melodii sprawiają, że nie sposób się zdecydować, czy śpiewać razem z nim, czy słuchać jego słów. A przecież w "Šetřim slova" śpiewa właśnie o tym, że oszczędza swoje słowa na lepsze czasy. Które wcale nie muszą nadejść, prodavačowe tu i teraz jest bowiem więcej niż znośne. "Malý ráje" to nie bez powodu utwór tytułowy. Może być źle, może być przeciętnie, możesz nadal nie wiedzieć czego chcesz od życia, ale sztuką jest potrafić znaleźć małe raje wokół siebie. Oh, jakie to czeskie. Všechno co potřebuju jsou malý ráje / Všechno co potřebuju jsi ty. Nie znajduję lepszych słów na opisanie mojego życia w Pradze. 9/10 [Wojciech Nowacki]

26 lutego 2014


ANNA CALVI One Breath, [2013] Domino || Anna pojawiła się ze swoimi ustami i gitarą w 2011 roku i większość słuchaczy zetknęła się najpierw z jej wizerunkiem, potem dopiero z muzyką. Wtedy 31-latka nosiła swoje czerwone usta, często wykrzywione w twórczym grymasie, niczym tarczę ochronną i znak firmowy zarazem. Eksponowane na okładkach, zdjęciach, w teledyskach, były w takim samym stopniu elementem kreacji artystycznej, jak "sztuczne-czy-nie-sztuczne" wargi Lany del Rey.

Choć określana mianem następczyni PJ Harvey to właśnie z retro-popem Lany del Ray miała Anna Calvi zaskakująco więcej wspólnego. Polly Jean zaszyła się w okopach I wojny światowej a zapach gazu musztardowego i zwłok brytyjskich żołnierzy jest jednak niespecjalnie seksowny. Anna zatem, ze swym lekko wampirycznym retro wizerunkiem, wypełniła lukę po dusznych piosenkach o diable i miłości. Później dopiero, po kolejnych wywiadach i występach, okazać się miało, jak cichą i delikatną jest w istocie osobą.


Piosenki rodem z barów ze striptizem gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, tarantinowska atmosfera, surowość, ale nie prostota, czający się wszędzie diabeł i czerwień żarząca się każdego dźwięku gitary Calvi. Klimat jej debiutanckiej płyty jest unikalny, ale melodie dopiero dziś brzmią absolutnie klasycznie. Typowy grower, do tego niepowstrzymany, jestem powien, że status tego albumu będzie dalej rosnąć i rosnąć. W przypadku drugiej płyty poszła Anna Calvi znaną i utartą ścieżką "wzbogacenia brzmiania", tracąc jednak nieco na swojej wyjątkowości.

W otwierającym całość "Suddenly", można się jeszcze zastanawiać, co, poza większym rockowo-zespołowym charakterem, jest tu takiego nowego. Jest też odrobinę pozytywniej, ale nadal majestatycznie. Bogatsze aranżancje na "One Breath" to przede wszystkim smyczki, jakby płyta wywodziła się bezpośrednio z finałowego na "Anna Calvi" niesamowitego "Love Won't Be Leaving". Tytułowy utwór nie wznosi się jednak na porównywalny poziom emocjonalny. Ciekawie wypada "Carry Me Over" prowadzony ślicznym wibrafonem, ale z instrumentami smyczkowymi potraktowanymi tu w surowy, dramatyczny sposób rodem z debiutu. Jeszcze bardziej zaskakuje "Sing to Me" rodem z "Felt Mountain" czy "Tales of Us" Goldfrapp!


Na równi z orkiestracjami drugim charakterystycznym elementem nowej Anny Calvi jest wyraźniejsza rola perkusji, słyszalna już w singlu "Eliza" i eskalująca w "Suddenly" czy "Cry". Agresywnie robi się w "Love of my Life", znów surowym, ale w brudny, punkowy sposób, na razie niezbyt przekonywujący w wykonaniu Calvi. Jeszcze mniej natomiast przekonuje "Piece by Piece", dziwny, połamany, współczesny pop z elektroniką w tle, niczym z albumu Architecture in Helsinki. Ale poza "Elizą", drugim najmocniejszym punktem "One Breath" jest "Tristan", zgodnie z tytułem faktycznie brzmiący jak chwytliwy, średniowieczny, wojowniczy pop.

"Anna Calvi" to zasadniczo tylko wokal i gitara, pomiędzy nimi zaś mnóstwo przestrzeni na pełzający dym z papierosa. "One Breath" natomiast wypełnione zostało dźwiękami, niepozostawiając żadnych niedomówień. Jednocześnie Anna znacznie odważniej i jeszcze bardziej ekspresyjnie poczynia ze swoim głosem, co nie zmienia faktu, że "One Breath" jest w istocie płytą popową. Co bynajmniej nie jest żadnym zarzutem, szkoda jednak, że próba poszerzenia brzmienia poszerzyła również katalog możliwych porównań i odniesień (poza wspomnianymi wyżej dodajmy jeszcze pustynne "Bleed into Me" a'la Bat for Lashes i "The Bridge" w stylu chóralnych eksperymentów Björk). Niepotrzebnie. Calvi już na debiucie udowodniła, że jest silną osobowością i w pełni ukształtowaną artystką. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

25 lutego 2014


GOLD PANDA Half of Where You Live, [2013] Notown || "You", praktycznie najpopularniejszy utwór Gold Pandy, który spinał klamrą jego debiutancki album, definiował jego styl i do dziś entuzjastycznie przyjmowany na żywo, jest tak naprawdę nieznośnie irytujący. Może nie w jakiś wyjątkowo nieprzyjęty sposób, ale "tytułowy" sampel wokalny brzmi po prostu infantylnie. Jednak "Lucky Shiner", choć albumowy debiut, był wyjątkowo dojrzałą i stosunkowo nietypową wypowiedzą na polu elektroniki. Zarejestrowany w domu wujków, poświęcony pamięci rodziny, zatytułowany na cześć swojej babki a zarazem celebrujący orientalne korzenie i doświadczenia, ukazał oblicze elektroniki ludzkiej, intymnej i osobistej.


Kto jednak potrzebował tanecznych bitów, znalazł tam wyśmienite "Vanilla Minus", ale też niemal równie chwytliwe "Marriage" i "India Lately". Późniejszy singiel "Mountain / Financial District" kontynuował brzmienie albumu, dopiero na EP "Trust" Gold Panda lekko zaskoczył poważniejszą atmosferą i niemal jazzowymi odniesieniami. Najważniejsze jednak, że po tym "kryzysie zaufania" i wcześniejszej celebracji rodziny, Panda znów wyruszył w drogę.

Słuchanie "Half of Where You Live" faktycznie odpowiada doświadczeniu podróży i kolejnych krajobrazów, zasadniczo miejskich, za oknem. Wyznacznikiem tego był już zapowiadający album "Brazil", który spokojnie mógłby być singlem Bonobo (ale z gatunku tych udanych, vide "Cirrus"). Ciekawie wypada naturalne i bardzo organiczne stosowanie egzotycznych instrumentów. O ile na "Lucky Shiner" może też nie dominowały, ale stały się najbardziej charakterystycznym patentem Gold Pandy jako producenta i aranżera, o tyle na "Half of Where You Live", choć nadal obecne i nadal bogate, to są już tylko jednym z integralnych elementów jego kompozycji. "Half of Where You Live" w znacznie bowiem większym stopniu niż debiut bazuje na tanecznym bicie.


Szczególnie pierwsza połowa płyty. Otwierający "Junk City II", bazuje na zaskakująco mechanicznym, później wręcz house'owym bicie. "An English House" brzmi lekko-chillwave'owo, ale Gold Panda nie z tych co podpinają się pod cudze nurty, więc utwór ten oparł na szybkim bicie i bogato przyozdobił. Album traci na tempie w drugiej połowie, zbliżając się do intymności debiutu. A o tym, że miejska turystyka w wykonaniu Gold Pandy to nie klubowanie do nieprzytomności w egzotycznych miejscach, ale ciągłe poszukiwanie swojego miejsca z obrazem domu i rodziny z tyłu głowy. Are you getting depressed? słyszymy zatem w "The Most Liveable City". Nie, zdecydowanie nie, odpowiadamy. 7/10 [Wojciech Nowacki]

23 lutego 2014


Czołem! To jest kolejny, piąty już, odcinek "Pocztówek z Obozu". Do tej pory starałam się dobierać albumy otagowane podobnymi nazwami gatunków muzycznych, ale ten odcinek będzie wolny od szufladkowania.

Rozpocznie wiśniowy punko-indie-rock z Miasta Aniołów, czyli Cherry Glazerr, w skład którego wchodzą: Clementine Creevy (frontwoman - tworzy teksty i gra na gitarze), Sean Redman (basista) oraz Hannah Uribe (odpowiedzialna za perkusję). Początki grupy sięgają 2012 roku kiedy to Clementine w domowym zaciszu zaczęła komponować pierwsze utwory. Długogrający album "Haxel Princess" ukazał się 14 stycznia tego roku i zawiera dziesięć numerów, których warstwy liryczne nierzadko ociekają absurdem. Moim faworytem w tej kategorii jest utwór zatytułowany "Grilled Cheese" znajdujący się na pozycji trzeciej. Grilled cheese in my mouth / Get on your knees if you wanna bite wyśpiewane delikatnym, eterycznym kobiecym wokalem nadaje utworowi groteskowego charakteru. Brzmienie tego tria przypomina nieco dokonania Pixies, za to sposób śpiewania Clementine przywodzi mi na myśl wcześniejsze produkcje Cat Power.

Wśród najlepiej sprzedających się krążków na Bandcampie znalazłam jeden należący do znanego francuskiego DJ'a i producenta. Minimatic, założyciel wytwórni Tour Eiffel, ma na swoim koncie wiele dobrze przyjętych przez publiczność remixów i coverów (m.in remixy utworów Janko Nilovica) a jego muzykę charakteryzuje ciepłe, organiczne brzmienie. "Get Swingy EP" rozpoczyna aranżacja znanego wszystkim (za to nie przez wszystkich lubianego) hitu duetu Daft Punk "Get Lucky". Następny w kolejce czeka niezwykle energetyczny kawałek "Gonna Swing You", który rozbudzi największych śpiochów i postawi na nogi maksymalnie skacowanych imprezowiczów. Trochę przywodzi mi on na myśl dokonania Parow Stelara. Jako trzeci i zarazem ostatni żegna nas utwór "Betty Was Here", zdecydowanie najbardziej oryginalny i klimatyczny z całego wydawnictwa. Jest to idealny album na przywitanie przedwiośnia, które powoli wkrada się na nasze podwórka.

Na koniec coś polskiego. Mam przyjemność zaprezentować Wam minialbum poznańskiego duetu Folga, za którego brzmienie odpowiada Michał Wierzbicki z grupy Admiration Is For Poets (była już o nich mowa tutaj). Artur i Iga pracują aktualnie nad kolejnym krążkiem, który ma się ukazać jeszcze w tym roku. Jeśli macie ochotę na odrobinę przyjemnego dla zmysłów synth-popu to... klik! Album zatytułowany jest po prostu "Folga", czekają tam na Was cztery utwory o łącznej długości około szesnastu minut, w sam raz na przerwę w pracy. Życzę miłego odsłuchu! [Agnieszka Hirt]

14 lutego 2014


MOGWAI Rave Tapes, [2014] Rock Action || Nie wiem jakim cudem dopiero teraz po raz pierwszy recenzuję regularny, studyjny album Mogwai, jednego z kilku esencjonalnych dla mnie przecież zespołów. Nie żeby nie można było na nich liczyć, płyty wydają regularnie, równie regularnie przeplatając je epkami, zbiorami remiksów czy soundtrackami. A może szkoda, może dłuższa przerwa by im nie zaszkodziła, w końcu "Rave Tapes" to jeden ze słabszych ich albumów. Nie, nie musicie się zatem obawiać. Owszem, mógłbym zrobić sobie Mogwai-tematyczny tatuaż, na ich koncercie pewnie płakałbym jak mała dziewczynka, "Rave Tapes" kupiłem na płycie, tylko po to by dwa dni później kupić również winyl a zdjęcie TEGO podnieca mnie bardziej niż niejeden hipsterski porno-blog na Tumblru. Miłość miłością, ale może właśnie dlatego zasłużonej chłosty nie odmówię.

Bo Mogwai to już trochę takie Iron Maiden post-rocka. Będąc ledwie jednym z odgałęzień arcyciekawego i metagatunkowego nurtu w muzyce wygenerowali masę epigonów, która nie tylko zjadła sens pierwotnego pojęcia, ale złapała same Mogwai w pętlę kopiowania kopistów. Wierzcie lub nie, ale post-rock to nie ugrzeczniony instrumentalny metal z długimi i smutnymi tytułami kompozycji oraz zdjęciami zachmurzeń w różnych stadiach na okładkach. Czyli plus minus to, co serwują fanpejdże w stylu Post-rock PL itp. Pierwotnie post-rock to i to, i to, i to, ale i faktycznie nurt a'la GY!BE czy Mogwai właśnie. Niestety, plejada mniej lub bardziej udanych kopii w stylu God Is An Astronaut czy Russian Circles mocno zawęziła percepcję pojęcia post-rocka, tak, że dzisiejszy miłośnik "gatunku" może poczuć się zaniepokojony widząc różową okładkę i słowo "rave" w tytule płyty.

Mój pogląd na albumy Mogwai? Debiut tak istotny i kultowy, że niemal nie mam potrzeby go słuchać (chyba, że "Like Herod" w kolejnych koncertowych wersjach, im dłuższa, głośniejsza i rzężąca, tym lepiej). Album nr 2 po prostu lepszy, spójniejszy i obezwładniający atmosferą. Tendencja zwyżkowa kulminowała moim zdaniem na "Rock Action", płycie na której Szkoci pokazali, że zdolni są zmian, wzbogacania brzemienia i poszukiwań, przy jednoczesnym zachowaniu swej tożsamości, a wszystko to na albumie niewiele dłuższym od niektórych ich wcześniejszych utworów. Płyta "Happy Songs For Happy People" tylko to potwierdziła, przy okazji uwypuklając zmysł Mogwai do pisania znakomitych melodii. A potem zaczęły się schody.


"Mr. Beast" to najsłabsza płyta z najfajniejszą okładką. Kilka bardzo dobrych pomysłów, skumulowanych głównie na początku, parę świetnych melodii, ale poza tym mnóstwo dziwnie "zwyczajnej" gitarowej nudy i zejścia do poziomu własnych epigonów. Trochę zapomniany "The Hawk Is Howling" na szczęście udanie powrócił do brzmienia rodem z pierwszych albumów i zjawiskowego zbioru "EP+6", a "Hardcore Will Never Die, But You Will" przyniosło znów odrobinę świeżości i zasłużonego sukcesu. I tak oto dotarliśmy do "Rave Tapes".

Kompaktowy tytuł może rodzić skojarzenia z "Rock Action", ironia w nim zawarta z "Happy Songs Happy People", niestety, równie fajna okładka odsyła zdecydowanie w stronę "Mr. Beast". Różnica między tymi albumami polega głównie na tym, że na "Mr. Beast" było klika świetnych pomysłów i kilka bardzo słabych. "Rave Tapes" jest znacznie bardziej spójna jako całość, nie ma tu złych utworów, ale nie ma też bardzo dobrych. A przede wszystkim zapamiętywalnych, nawet te trzy najlepsze (znów skumulowane na samym początku), "zaskakują" dopiero na zasadzie wielokrotnych przesłuchań albumu.


Czemu akurat vocoderowo-piosenkowe "The Lord Is Out of Control" opatrzone zostało teledyskiem naprawdę nie rozumiem. Ot, zwyczajna, odrobinę bezpłciowa kompozycja, podobnie jak tradycyjnie melancholijna "Blues Hour", rodem z dawnych czasów Mogwai, ale nie dorastająca do ówczesnego poziomu. Ale jeszcze gorzej jest w krótkich, gitarowych  i instrumentalnych utworach, jak zmęczone "Deesh", absolutnie nijakie "Hexon Bogon" i naprawdę okropnie się zaczynające "Master Card". Zamiast ponadgatunkowych wizjonerów, mamy tutaj nastawienie We play rock music, dude! w wykonaniu panów w wieku andropauzalnym. Co z kolei myśleć o "Repelish", dialogu poświęconemu słynnej niegdyś sprawie "Stairway To Heaven" Led Zeppelin, również nie wiem. Wiadomo, żart, ale czy czasem aby trochę nieświeży?

Otwierająca album triada jest jednak znacznie zapowiedzią czegoś znacznie ciekawszego. Przy lepszym dopracowaniu mogła by to być podstawa do naprawdę udanej epki. Szczególnie "Remurdered", pierwszy znany utwór z "Rave Tapes", choć trochę poszatkowany i chaotyczny, wydaje się być punktem wyjściowym do znacznie dłuższej i złożonej kompozycji. Kończy się jednak plus minus w tym momencie, kiedy zaczyna naprawdę wciągać. Problemu z natychmiastowym zainteresowaniem nie ma natomiast "Simon Ferociuous", w którym Mogwai brzmią jak... The Chemical Brothers rodem z "Further"! I wreszcie medytacyjne "Heard About You Last Night", oparte na obezwładniającym pulsie, pokazuje, że Mogwai zdecydowanie zasłużyli sobie na dłuższą przerwę w poszukiwaniu nowych pomysłów. 5/10 [Wojciech Nowacki]

5 lutego 2014


Stosunkowo często niestety powraca w moich praskich opowieściach motyw Czeskiego Słowika. Pod koniec roku przy okazji tej jednej z najbardziej lamerskich nagród muzycznych wybuchł skandal i ogólnokrajowa debata na tematy kulturalne. Wszystko za sprawą stosunkowo niewinnej kategorii "Gwiazda Internetu", jedynej poddanej powszechnemu głosowaniu. Dwa dni po wręczeniu nagród, Mattoni, producent wody mineralnej i główny sponsor Słowika, wydał oświadczenie o uprzedniej dyskwalifikacji rapera występującego pod pseudonimem Řezník. Powodem miało być "posługiwanie się przez artystę wulgarnym językiem, obraźliwym dla niektórych grup obywateli, dosłownie opisującym gwałt i stosowanie substancji uzależniających."

Oświadczenie wydane zostało w odpowiedzi na słowa Řezníka, jakoby nagroda należała się jemu i została mu odebrana, głównie z obaw, że zwycięstwo rapera wiązało by się z jego występem na żywo podczas rozdania Słowików. I faktycznie na 10 dni przed oficjalnym zakończeniem głosowania, Řezník widniał na stronie internetowej jako zwycięzca tej konkurencji, co nie jest żadnym zaskoczeniem, ponieważ dysponuje ogromną bazą niezwykle oddanych fanów.

I rozpętała się burza. Najpierw w geście protestu otrzymanego w 2006 roku Słowika oddał Matěj Ruppert, lider i wokalista popularnej funkowej grupy Monkey Business. Piorunujące medialne wrażenie jednak uczyniła dopiero rezygnacja Tomáša Klusa z udziału w kolejnych edycjach Czeskiego Słowika. Ten młody debiutant należy do najpopularniejszych obecnie muzyków w Czechach a w zeszłym roku po raz pierwszy od lat zrzucił ze słowiczego tronu samego Karela Gotta. Głosy takie jak Richarda Krajčo, lidera starczo-rockowej grupy Křyštof, który powiedział, że "nie chciałby, żeby jego dzieci słuchały Řezníka", należały do zdecydowanej mniejszości.

Podobnie kontrowersyjnie potoczyła się sprawa występu zespołu Vanessa w czeskiej telewizji. Co prawda w późnych godzinach i na niszowym kanale tematycznym (a'la nasza TVP Kultura), ale wokalista grupy Samir Hauser (której członkiem jest Moimir Papalescu, jedna z ważniejszych postaci czeskiej elektroniki) w czasie przeprowadzanego na żywo wywiadu, nie tylko pił, palił i przeklinał, ale i symulował zwracanie oraz wciągał kokainę z Biblii. Tym razem jednak chodziło o przygotowaną z premedytacją prowokację artystyczną, która zaowocowała zwiększoną o 100 % sprzedażą najnowszej płyty Vanessy oraz kolejną ogólnomedialną dyskusją o swobodzie artystycznej, cenzurze, kształtowaniu gustu społeczeństwa czy próbie ograniczania wolności internetu. I to właśnie fascynujące jest w Republice Czeskiej, że tego typu problemy bardziej rozpalają zmysły niż polityka. No chyba, że prezydent Zeman znów się upije.

Za miesiąc więcej o bieżących nowościach, czeskich podsumowaniach roku i nagrodach bardziej wartościowych od Słowika. [Wojciech Nowacki]

3 lutego 2014


COLDAIR [1.02.2014], Café V Lese, Praha || Całe szczęście, że muzyka Tobiasza Bilińskiego wciąga praktycznie od pierwszych dźwięków, inaczej naprawdę ciężko byłoby się mi skupić, słysząc wciąż szeptane do lewego ucha obserwacje Look! Look at the girls! They all wanna sleep with him right now! Rzut okiem na ukrywające się pod ścianami dziewczęta potwierdził spostrzeżenie, bardziej jednak wolałem się skupić na dźwiękach, które Tobiasz grał, niż na feromonach, które ewidentnie wydzielał.

Co ciekawe, było to moje pierwsze koncertowe zetknięcie się z Coldair. Parokrotnie widziałem Kyst, w tym w dwuperkusyjnej odsłonie, każdy kolejny raz był niezaprzeczalnie lepszy i ciekawszy od poprzedniego. Ale w przypadku Coldair przyznaję, że musiałem ulec powszechnemu niemal złudzeniu, że jak zespół, to na bogato, a jak solo, to smutny chłopiec z gitarą. Na szczęście już drugi album Coldair, "Far South", pokazał, że to nie gitarowy szkicownik z szuflady, ale przy utrzymaniu stałego tempa zmian/rozwoju, pełnoprawny projekt, którego kolejne kroki mogą być potencjalnie ciekawsze niż Kyst. I płyta "Whose Blood" tylko te przypuszczenia potwierdziła.

Na chłopca z gitarą dali się nabrać i Czesi. Wydawało się, że w odpowiedzi na pierwsze dźwięki Coldair, niemal słyszeć było można odgłos zdziwienia dobiegający ze skromnego publikum. Odbiór ten tylko umacniał się w trakcie stosunkowo krótkiego koncertu. Ogromny talent, w pełni ukształtowania muzyczno-sceniczna osobowość, bezbłędny miks i przede wszystkim niebywale bogata, wręcz zaskakująco różnorodna przy pierwszym kontakcie muzyka.

Najlepsze momenty? Single z "Whose Blood", świetny i profesjonalny cover "Strawberry Bubblegum" Justina Timberlake'a, czy moje ulubione "What Is There To Know" na bis. Ale przede wszystkim nowy, po raz pierwszy zagrany utwór, z płyty nad którą Tobiasz właśnie pracuje. Nie, nie napiszę jak brzmi, poczekajcie na plus minus 2015 rok, bo zaskoczeń ze strony Coldair może być naprawdę sporo. Porzućcie też już wszelkie etykiety i porównania, Tobiasz Biliński gra po prostu jak Tobiasz Biliński a pomysłów na siebie ma co raz więcej.

Szkoda, wielka szkoda, że całkowicie zawiedli organizatorzy. Byłem niemal pewien, że jeśli udało sie zorganizować koncert w Café V Lese, jednym z najważniejszych miejsc na muzyczno-alternatywnej mapie Pragi, to nie należy się przejmować resztą. Zerowa promocja, event na Fejsie utworzony na trzy dni przed, brak choćby symbolicznej kartki w samym klubie, że tego dnia odbywa się w nim potencjalnie intrygujący koncert. Poczułem, że jeśli polscy wykonawcy chcą przyjeżdżać do Pragi (bo warto!) to skoro jestem na miejscu to naprawdę powinienem wziąć sprawy w swoje ręce.

Wreszcie uwaga dla fanów, miłośników, czy osób które zetknęły się muzyką Coldair dopiero na żywo. Dziewczęta, nie przygryzajcie nerwowo warg! Chłopcy, nie uciekajcie spłoszeni zaraz po koncercie! Nie musicie bać się Tobiasza, przynajmniej na razie, dopóki nie zostanie obrzydliwie bogatą gwiazdą światowego formatu. Za parę lat, czeska widownia i praskie kluby naprawdę mogą mieć powody by żałować, że nie poświęciły Coldair takiej uwagi na jaką zasługuje. [Wojciech Nowacki]

2 lutego 2014


NILS FRAHM [31.01.2014], Palác Akropolis, Praha || Pisząc o muzyce Nielsa Frahma ma się zasadniczo do wyboru dwie strategie. Emocjonalną, która niemal gwarantuje popadnięcie w bezlitosny banał, lub intelektualną, równie silnie grożącą bezdusznym i wydumanym żargonem. Sytuacji nie ułatwia pozycja Frahma na scenie muzycznej, kolejny to bowiem artysta, którego nie sposób jednoznacznie zakwalifikować. W zależności od własnego przygotowania i osłuchania, każdy może znaleźć swój punkt dostępu do jego po-prostu-muzyki.

Nie należę do słuchaczy, którzy na koncertach poświęcają się głównie barowi, piwu i wesołym konwersacjom ze znajomymi. Dawno już jednak nie zdarzyło się, żebym słuchał koncertu w aż takim skupieniu i w poczuciu totalnego bezczasu. Często jestem w stanie przewidzieć następne dźwięki czy ruchy artysty, nawet w przypadku nieznanych mi kompozycji. Frahm nie poddaje się temu, skupienia i uwagi wymaga zatem śledzenie jego pracy nad dźwiękiem i napięciem wykonania. Zwłaszcza, że większość koncertu zagrana została bez przerw, pod palcami pianisty kompozycje przekształcały się płynnie jedna w drugą, czasem diametralnie różne, ale połączone z niebywałym talentem.

Frahm wykonuje nad swym pianinem autentyczną pracę. Łatwo ulec złudzeniu, że słuchamy jednej ciągłej improwizacji, ale nawet jeśli fragmenty oparte są na luźniejszych strukturach, to bez przerwy i bezbłędnie kontrolowane są przez artystę. Nils Frahm, sympatyczny i bezpretensjonalny chłopak, podczas koncertu z każdym uderzeniem w klawisze nabiera dojrzałości i męskości. Jego gra momentami jest niesamowicie wysiłkowa, ramiona Frahma nieraz wydawały się być na granicy bólu, kapiący z jego czoła pot nie był pod koniec występu zatem żadną niespodzianką.

Zaskoczeniem było natomiast to, jak… seksowną jest jego muzyka. Pierwszy utwór, na rozgrzewkę mocno oparty na loopach i elektronice (oparty na nagranym wspólnie z Ólafurem Arnaldsem „Stare”), niewiarygodnie gradując w stronę ekstatycznego finału rodził całkiem oczywiste skojarzenie. Poczucie wielkiej sensualności kompozycji Frahma trwało do końca występu, był to też jeden z powodów, dla których jego klasyczna przecież muzyka nigdy nie zbliżała się choćby do granic banału. Z dwójki Frahm – Arnalds po piątkowym koncercie zdecydowanie wybieram Frahma, jego twórczość jest może bardziej wymagająca, ale też znacznie bardziej wciągająca, a jego technika i doskonały warsztat dają mu lekką przewagę nad niemniej przecież utalentowanym przyjacielem.

Nils Frahm jest wreszcie przeuroczą osobą. Chętnie konwersuje i wciąga publiczność do prawdziwego współuczestnictwa w koncercie. Dosłownie zresztą, bo napięcie w maksymalnie wypełnionej sali Palácu Akropolis rozładował zapraszając kilkanaście osób na scenę. Przed koncertem sprzedawał swoje wydawnictwa swobodnie, chętnie i naturalnie rozmawiając ze swoimi fanami, a przynajmniej z tymi, którzy rozpoznali w nim gwiazdę wieczoru. Sam też zaproponował „nielegalny”, bo już po godzinie 22, bis, grając delikatny utwór i prosząc o nie klaskanie. Ku memu zaskoczeniu publiczność posłuchała a wieczór oficjalnie zakończył się sympatycznym machaniem do siebie widowni i artysty. Burzę oklasków otrzymał już zresztą zasłużenie wcześniej. [Wojciech Nowacki]

31 stycznia 2014


NEW ORDER Lost Sirens, [2013] Rhino || Na początek mały eksperyment. Włączcie płytę "Waiting For The Sirens' Call". Pamiętajcie, że macie do czynienia z zespołem, który praktycznie jest Joy Division bez Iana Curtisa. Post-punk, depresja, czarno-białe fotografie, szare płaszcze. Na wysokości utworu (nomen omen) "Guilt Is A Useless Emotion" wyobraźcie sobie, że wszystkie wokale nie należą do Bernarda Sumnera, ale do Lady Gagi. Pasuje? I to jak.

To nie tylko dowód na mój ulubiony relatywizm muzyczny, ale i przyczyna sukcesu New Order. Ich bezbłędne, przebojowe i radosne kompozycje mają potencjał spodobać się niemal każdemu. Od ponurych miłośników żyletek czy podtatusiałych "koneserów starego rocka" po gwiazdeczki gej-klubów i słuchaczy komercyjnych stacji radiowych. New Order w XXI wieku to zaledwie dwa albumy, "Get Ready" i "Waiting For The Sirens' Call", ale ten drugi doczekał się wreszcie swoistego rozwinięcia.

Pozostałe utwory z tej samej sesji nagraniowej miały zostać pierwotnie wydane niedługo po właściwym albumie. Historia grupy, jak i planowanego materiały, trochę się jednak skomplikowała. New Order praktycznie rozpadli się w 2007 roku, by wkrótce powrócić, ale bez Petera Hooka, legendarnego basisty, będącego obok Sumnera jednym z filarów New Order / Joy Division. Stosunki między zespołem a Hookiem są obecnie bardzo napięte, basista odmawia im prawa do posługiwania się szyldem New Order czy wykonywania utworów Joy Division na koncertach. Grupa bowiem nadal koncertuje, Hook głównie syczy w wywiadach a "Lost Tapes" jest najprawdopodobniej ostatnim wydawnictwem oryginalnego składu New Order.

Niby samodzielna pozycja w dyskografii, niby mini-album, niby odrzuty, "Lost Sirens" formalnie bliżej mają do "Not Music" Stereolab niż "Amnesiaca". Fajnie jednak, że materiał sprzed niemal dekady ukazał się i w międzyczasie praktycznie się nie zestarzał. Pierwszego przeboju doczekał się zresztą już wcześniej, piosenka "Hellbent" trafiła bowiem na kompilację "Total: From Joy Division To New Order" robiąc tam za ostatnią, powtórnie gitarową kropkę w dziejach grupy.

Otwierające płytę "I'll Stay With You" to typowe, pogodne, energetyczne i emocjonujące New Order. Zgodnie z tytułem nieznośnie słodkie "Sugarcane" brzmi z kolei jak typowy singiel... Pet Shop Boys. Ale wspomniane "Hellbent" to z kolei najbardziej rockowa odsłona zespołu, mocno gitarowa i niemal zgrzytliwa. Gitara Sumnera zresztą ogólne zdaje się dominować na "Lost Sirens" nad równie charakterystycznym basem Hooka. Ale oprócz tego mamy tu akustyczno-egzotyczne "Recoil", pop-rockowe "I've Got A Feeling", orkiestracje w "Californian Grass", niemal rave'owy "Shake It Up" oraz remiks "I Told You So", na "Waiting For The Sirens' Call" elektro-dubowy, tutaj a'la pustynna psychodelia. 6/10 [Wojciech Nowacki]