10 grudnia 2014


PINK FLOYD The Endless River, [2014] Parlophone || Są płyty, których nie byłem nigdy w stanie w pełni docenić, chociaż wiem, że na to zasługują. Nie należę na przykład do zwolenników Budgie (dzięki Piotrowi Kaczkowskiemu niezwykle licznych w Polsce) i „Never Turn Back on a Friend”. Nie mogę w całości zaakceptować „Hemispheres” zespołu Rush, chociaż jest to skądinąd doskonała płyta. Nie przepadam za „Elisium” Fields of the Nephilim, chociaż uwielbiam ich wcześniejsze albumy. Z kolei, być może z przekory, cenię płyty o których najwierniejsi fani wypowiadają się najczęściej negatywnie. I tak bardzo lubię „Wild Mood Swings” The Cure, uwielbiam „Pale Communion” Opeth a za najlepszy album Led Zeppelin uważam "Physical Graffiti". Cóż, być może taka moja przypadłość.

Z "The Endless River" mam podobny problem. Muzyczna, opiniotwórcza prasa ("Metal Hammer", "Teraz Rock") zdaje się nie dostrzegać żadnych problemów związanych z powyższym dziełem. Co więcej, z uporem godnym lepszej sprawy foruje ona opinię, jakoby Floydzi w doskonały sposób podsumowali całą swą dotychczasową karierę tym jednym, rewolucyjnym krążkiem. Niestety, poglądy te są mi całkowicie obce. Pierwszym i w moim odczuciu decydującym powodem, dla którego nie mogę cieszyć się albumem Floydów jest ten, że to nie jest wcale album. Są to jedynie zalążki ciekawych pomysłów (tu kłócić się nie będę, chociaż wydaje mi się, że znalazłyby się w historii zespołu dziesiątki, jak nie setki ciekawszych) nie opracowanych w pełni i nigdy nie zrealizowanych w formie na jaką zasługują. Nie rozumiem, jak można myśleć inaczej, skoro nie ukrywa tego sam David Gilmour jasno wskazując na rolę producentów i „składaczy” płyty. „The Endless River” jest dziełem Phila Manzanery, Youtha i Andy Jacksona. I to dziełem twórczo ograniczonym, bo nie wykraczającym poza luźne i logicznie z sobą nie związane pasaże muzyczne.

Pisałem już, że nie miałbym z tym bynajmniej problemu, gdyby nowe wydawnictwo uzupełniało kolekcjonerskie wydanie „The Division Bell”. Ta płyta bowiem, czego by o niej nie mówić, składa się z myśli przewodniej oraz ukończonych utworów będących zamkniętą całością, no, jest albumem muzycznym po prostu. "The Endless River" albumem nie jest. Już długość poszczególnych ścieżek daje do myślenia. Nie jest to tradycyjna metoda tworzenia utworów przez Pink Floyd, którzy lubowali się jednak w rozbudowanych pasażach. Sytuacja, w której dokładnie połowa utworów nie przekracza dwóch minut wskazuje, że z tych zapisów sesyjnych nie dało się nic więcej wycisnąć.

Ktoś powie „trzeba wziąć pod uwagę kontekst”, „toż to pierwsza płyta ambientowa”, bo „utwory powstały 20 lat temu, a wtedy nikt tak nie grał”. Odpowiem tak: nie wszystko co nudne, zaraz musi być ambientem. Nie każdy utwór pozbawiony melodii od razu należy uznać za ambitny. Proponuję porównać Vangelisa i jego ścieżkę dźwiękową do „Blade Runnera” z „The Endless River”. Naprawdę, są to nieporównywalne poziomy muzycznej ekspresji. Ponadto, ambientowego „szlifu” albumowi dodali „tu i teraz” (a nie dwadzieścia lat temu) producenci. Nie Richard Wright, nie Nick Mason, ani nie David Gilmour, tylko ludzie doskonale znający obecne trendy muzyczne. Profesjonaliści zdający sobie sprawę, że innego niż „ambitowy” charakteru tym improwizacjom nadać się nie da.

Nie rozumiem również, w jaki sposób (a tak to widzą recenzenci np. Teraz Rocka) dość łopatologiczne nawiązania do poprzednich albumów („Wish You Are Here” czy „High Hopes” z „The Division Bell”) mają budować wartość płyty? Dzwony wsamplować może każdy. Nie potrzeba do tego geniuszu. Również ostatni na płycie, jedyny, moim zdaniem, ukończony utwór, ”Louder Than Words”, nie jest niczym niezwykłym. Chociaż, co muszę przyznać, bardzo go lubię. Kolejny argument który do mnie nie przemawia: „Pink Floyd to nie tylko "Dark Side Of The Moon", "Wish You Were Here" czy "The Wall". Tylko pseudo-fani będą najnowsze dzieło do nich porównywać, bo tylko te trzy znają”. Cóż, ja znam ich więcej i nadal uważam „The Endless River” za najgorszą, bo nieuczciwą, nieszczerą i wyrachowaną. Płytę będącą próbą zarobienia na sentymencie. Naprawdę, chciałbym, żeby było inaczej ale, przynajmniej moim zdaniem, tak nie jest. 3/10 [Jakub Kozłowski]

9 grudnia 2014


RÖYKSOPP The Inevitable End, [2014] Dog Triumph || “Powrót do formuły pierwszych albumów wydaje się konieczny, ale też bardzo trudny. Wymaga bowiem bezbłędnych kompozycji (na minialbum starczyło), pomysłów i starannie dobranych oraz różnorodnych gości. Sfeminizowanie "Junior" zabiło ten album, ale jasno zadeklarowana dzisiejsza współpraca z Robyn okazała się naprawdę dobrym pomysłem, mimo że fanem jej dziewczęcego, czasem wręcz infantylnego wokalu nie jestem. Kto wie, może właśnie droga mniejszych wydawnictw z jednym wokalistą byłaby dla Röyksopp ciekawsza niż niebezpieczny powrót do albumowych form. Niemniej dzięki "Do It Again" na kolejny ruch duetu znów czekam z niecierpliwością.”

Przyznaję, jestem dumny ze swojego epizodu jasnowidzenia. Powyższym akapitem zakończyłem tekst o wydanym w maju minialbumie, który dla Röyksopp oznaczał pierwsze oficjalne wydawnictwo od sceptycznie przyjętego "Junior/Senior". Tymczasem, zaskakująco szybko po wydaniu "Do It Again" pojawiła się ze strony duetu zapowiedź pełnoprawnego i "ostatniego" albumu.

Röyksopp bynajmniej nie kończą działalności. Symptomatycznie zatytułowane "The Inevitable End" ma być jedynie ich pożegnaniem z tradycyjnym formatem albumu i choć zamierzają nadal tworzyć muzykę, to w temacie płyty długogrającej mieli powiedzieć już wszystko do czego byli zdolni. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być buńczuczną deklaracją w typie LP is dead! Być może jednak sami zdają sobie sprawę z tego, że pomysłów wystarczyło im na wypełnienie jedynie "Melody A.M." i "The Understanding", i że to nie formuła albumu uległa wyczerpaniu, ale ich własna inwencja.


Można było jedynie mieć nadzieję, że na ten ostatni zryw wykrzeszą z siebie resztki sił, lecz niestety, "Do It Again" było dowodem, że Röyksopp stale potrafią komponować dobre piosenki, "The Inevitable End" potwierdza, że nie potrafią już, a być może nigdy nie potrafili, nagrać albumu.

Kompozycje są tu w najlepszym razie są kalkami wczesnego brzmienia Röyksopp ("Sordid Affair". "Thank You") lub recyklowaniem wykorzystanych już utworów (nowe, słabsze wersje "Do It Again" i "Monument" czy stary singiel z Susanne Sundfør "Running To The Sea"). Brakuje polotu, energii, pomysłów na rozwinięcie kompozycji, innych niż rozciąganie ich do usypiających rozmiarów. Mało bowiem, że w większości z nich nie dzieje się absolutnie nic, to trwają po sześć, siedem minut. Mało, że jest ich na płycie dwanaście, to na dodatkowym dysku znajdziemy kolejne pięć.

Przyczyną takiego stanu miał być "ciemniejszy" i "melancholijny" charakter "ostatniego" albumu oraz nacisk położony na teksty. "Melancholijny" dla Röyksopp najwidoczniej tożsamy jest z "nudnawy", ale jest to akurat najmniejszy problem z ich słownikiem. Nacisk położony na teksty? To ktokolwiek, kiedykolwiek słuchał Röyksopp dla tekstów? Na "The Inevitable End" mamy albo mało wyrafinowane nawiązania do "ostatniego" albumu, albo poezje Susanne Sundfør, których podstawą jest natchniony ciąg słów runnig, falling, ocean, night etc., układający się w pozbawioną treści papkę.

Nowe wersje "Do It Again" i "Monument" podobać się mogą tylko dlatego, że te piosenki już znamy, wykastrowane bowiem zostały z minialbumowej energii. Pierwszy w kolejności "Skulls" energii ma stosunkowo najwięcej, ale i tak brzmi przyciężko. Próbą powrotu do szybszych temp jest "I Had This Thing", ale nawet jak na Röyksopp wyjątkowo infantylne i ocierające się o Eurowizję. Grozą napawa zaś "Rong" z Robyn śpiewającą What the fuck is wrong with you / You're just so fucking wrong. I znów wracamy do rzekomo kluczowej dla "The Inevitable End" warstwy lirycznej.

Smutkiem właściwie napawa mnie fakt jak bardzo niepotrzebnym jest ten album. Cieszy jednak to, że w głowach Norwegów jakaś refleksja musiała nastąpić i przy okazji uświadamiają nam, że wykonawca może współcześnie egzystować bez nagrywania długogrających płyt. 4/10 [Wojciech Nowacki]

5 grudnia 2014


THE FLAMING LIPS With A Little Help From My Fwends, [2014] Bella Union || Miley Cyrus zadziwiająco skutecznie strollowała celebrycko-plotkarski serwis Entertainment Weekly swym nowym tatuażem z "Love Yer Brain". Serwis radośnie i z gorliwością grammar nazi poinformował o błędzie w napisie i zatroskał się nad głupiutką Miley. Zarówno artykuł, jak i post, ledwie pół godziny później zostały edytowane i wzbogacone o konkluzję, że przecież oczywiście, że chodzi o tytuł piosenki The Flaming Lips.

Kumpelski związek, który Wayne Coyne zawarł z Cyrus, zdaje się zatem przynosić efekty dla obu stron. The Flaming Lips, od zawsze skrywając pod swoją narkotyczną psychodelią popowy potencjał, znaleźli się w świetle reflektorów celebryckich i, jak widać, nie zawsze kompetentnych mediów. Miley Cyrus zaś, być może okazuje się czymś więcej niż nadnaturalnej długości językiem i, jak sugerowała Sinéad O'Connor, bezwolnie sterowaną gwiazdeczką. A może i za tym stoją upiorni marketingowcy, kto wie.

Ważne, że współpraca ta, to już nie tylko wspólne występy i tatuaże, ale i oficjalne wydawnictwo w postaci kolejnego cover-albumu The Flaming Lips i zarazem kolejnej kolaboracji z plejadą ich fwends. Przerobienie w całości "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd okazało się zaskakująco sensownym posunięciem w kontekście wcześniej wydanego opus magnum The Flaming Lips "Embryonic". Kompilacja "The Flaming Lips And Heady Fwends", choć nierówna, to przyniosła szereg intrygujących kolaboracji, od Nicka Cave'a i Yoko Ono poprzez Bon Iver, Tame Impala i Neon Indian po Ke$hę.


"With A Little Help From My Fwends" na szczęście muzycznie nie nawiązuje do miernego "The Terror", tak jak do "Embryonic" nawiązywał cover-album Pink Floyd. Choć może przerobienie The Beatles na modłę chłodnej, apokaliptycznej nudy było by ciekawszym posunięciem. "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" w podaniu The Flaming Lips okazuje się bowiem przedsięwzięciem zaskakująco zachowawczym. Owszem, podobnie jak wcześniej na Pink Floyd nałożono na The Beatles warstwę brudu i hałasu, ale to w dalszym ciągu, te same klasyczne, zabójczo chwytliwe piosenki. Paradoksalnie, tak kalejdoskopowy i różnorodny materiał wyjściowy jak "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", skutkuje dość jednorodną całością, będącą muzycznym ekwiwalentem cyrkowego i powierzchownego "American Horror Story: Freak Show".

Ba, nawet większość wokali skutecznie imituje tutaj klasyczne beatlesowskie harmonie, wśród gości ciężko zresztą znaleźć równie charakterystyczne imiona, co na "The Flaming Lips And Heady Fwends". Stąd natychmiast rozpoznajemy wyłącznie Maynarda Jamesa Keenana a udział Miley Cyrus w "Lucy In The Sky With Diamonds" okazuje się faktycznie najciekawszym elementem płyty. Choć popsutym przez Moby'ego.

Wayne Coyne pewnie byłby dumny z tego, że mój pierwszy uważny kontakt z "With A Little Help From My Fwends" miał miejsce w wannie pełnej piany i gorącej wody, zmęczony pracą i zimową, popołudniową ciemnością. Kombinacja radosnej psychodelii The Flaming Lips z piosenkami, których nie sposób nie znać, skutecznie podnosi nastrój. Tylko i aż tyle. Poza tym część dochodu ze sprzedaży płyty przeznaczona jest na fundację zajmującą się opieką weterynaryjną i adopcjami zwierząt domowych, więc czemu by nie wesprzeć naszych czworonożnych fwends. 5/10 [Wojciech Nowacki]

3 grudnia 2014


MOGWAI Music Industry 3. Fitness Industry 3. EP, [2014] Rock Action || Mogwai nie skończyli się na "Kill 'Em All", ale ich debiut ma w dziejach rocka takie samo znaczenie, co debiut Metalliki. Kontrowersja związana z tegorocznym Glastonbury była po prostu głupia i tak naprawdę nie popisały się obie strony. Utarcie nosa komuś takiemu jak Lars Ulrich zawsze cieszy, ale gusta zwolenników alternatywy niby takie szerokie, niby takie eklektyczne, niby takie ponad podziałami a XXI wiek taki post- i meta-, więc skoro na Glasto wystąpić mogła Lady Gaga, to dlaczego nie Metallica? Z drugiej strony wesoło było, choćby na fejsbukowym profilu naszego jedynego rockowego czasopisma, bo "co to jest za śmieszny zespół, o którym nikt nie słyszał, hehe \m/".

Mimo wszystko upierał się będę, że prędzej fan Mogwai doceni znaczenie Metalliki, niż na odwrót. Oba zespoły są na swój sposób rockowymi gigantami a jedyna różnica w ich statusie wydaje się być czysto pokoleniowa. Metallica dotarła już do etapu "powrotu do korzeni" i wszyscy wiemy jaka jest jej obecna częstotliwość nagrywania nowych płyt. Mogwai nie dość, że nadal inspirują kolejne szeregi epigonów post-rocka, to kolejne wydawnictwa publikują praktycznie co roku.

"Do korzeni" jeszcze nie wracają, ale w ciągłym strumieniu regularnych albumów, remiksów, epek, progres Mogwai nie jest łatwy do uchwycenia i wydaje się dość umowny. Zależy przede wszystkim na ilości dobrych pomysłów na kompozycje, których niestety brakowało na "Rave Tapes". Ale tradycyjnie dla Mogwai po albumie przychodzi dodatek, tym razem znów w postaci epki. Po "Hardcore Will Never Die, But You Will" otrzymaliśmy i cały remiksowy album, i epkę, która stanowiła jednak w pełni samodzielne i przy okazji bardzo dobre dzieło. "Music Industry 3. Fitness Industry 1." takim nie jest, choć po raz kolejny pokazuje potencjał formatu epki, przynosi bowiem trzy premierowe utwory i trzy remiksy z "Rave Tapes".


Nowe kompozycje nie przynoszą, z jednym wyjątkiem, aż takiej różnicy jaką było "Earth Division" w stosunku do "Hardcore Will Never Die, But You Will". "History Day" to typowe późne Mogwai, melodyjne i ujęte w pięciominutowe ramy, które spokojnie mogło by się znaleźć na "Happy Songs For Happy People", "The Hawk Is Howling" czy na ścieżce dźwiękowej do "Les Revenants". "HMP Shaun William Ryder" to już jednak powrót do Mogwai wczesnego, choć nadal w pięciominutowym formacie. Utwór zatem większy nacisk kładzie na niepokój niż na melancholię i w starym dobrym stylu eskaluje oraz gra zestawieniem gitarowych ścian z nagłymi wyciszeniami. Największą niespodzianką jest oczywiście "Teenage Exorcist", autentyczna, krótka i intensywna piosenka z refrenem tak chwytliwym, że ocierać się może wręcz o, za przeproszeniem, pop-punkowy przebój. Lecz nie powinna dziwić nikogo, kto pamięta, że i Mogwai na wczesnej kompilacji "Ten Rapid", i Hood sprzed czasów Domino Records, zbliżali się do późniejszego post-rocka właśnie od strony surowych, noise'owych piosenek.

Remiksy, przynajmniej te, po których można było obiecywać sobie najwięcej, rozczarowują. "Re-Remurdered" w wersji Blanck Mass, czyli połowy Fuck Buttons, brzmi przyciężko niczym techno-industrial z końca lat 90-tych i może odnalazło by się wtedy na soundtracku do "Matrixa". Nils Frahm przerobił "The Lord Is Out Of Control" na typowe dla siebie kruche pianino z lekko tylko przybrudzonym oryginalnym motywem. Najbardziej udany remiks pochodzi zatem od twórcy najmniej znanego. Pye Corner Audio rozpoczyna "No Medicine For Regret" od poligonalnego krajobrazu rodem z ostatniego albumu Thoma Yorke'a, by po pojawieniu się bitu zawędrować regiony, w których blisko dwadzieścia lat temu królować mógł Jean Michel Jarre.

Zarówno remiksy, jak i epki, mogą być pełnowartościowymi i niezależnymi wydawnictwami. "Music Industry 3. Fitness Industry 1." nie ma jednak aż takiego ładunku wartości dodanej, by być czymś więcej niż tytułem wyłącznie dla fanów. A może się mylę. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

2 grudnia 2014


TONY BENNETT & LADY GAGA Cheek To Cheek, [2014] Interscope || Do "Cheek To Cheek" podejść można trojako. Ten pozornie niezobowiązujący album potraktować można jako kolejny dowód niebywałej witalności i aktualności Tony'ego Bennetta, intrygujący skok w bok w działalności Lady Gagi, czy wreszcie jako lekką i przyjemną płytę, gładko odnajdującą się jako perfekcyjna ścieżka dźwiękowa w przedświątecznym okresie. By w pełni docenić ten zestaw klasycznych kompozycji należy umieścić go we właściwym kontekście, nie zawsze zrozumiałym dla europejskiego słuchacza.

Bo oczywiście, Lady Gadze dostać się może za to, że jest sztuczną, popową, plastikową (plus szereg dowolnych epitetów rodem ze słownika słuchających autentycznej i prawdziwej muzyki, zatrzymanych w czasie gdzieś w latach 90-tych terazrockowców) gwiazdką, Tony'emu Bennettowi zaś za bycie pazernym, zmumifikowanym i niemodnym starcem. Prawda jest taka, że niezależnie czy słuchacie death metalu, jazzu, dark ambientu, elektroakustycznych dronów czy podwórkowego hip-hopu, cała współczesna muzyka jest elementem kultury popularnej.

Pop-kultura, jak większość kluczowych dla XX wieku zjawisk, jest wynalazkiem amerykańskim. Zaczyn współczesnej, masowej kultury zaczął się kształtować w kulturowym, narodowym i rasowym tyglu Stanów Zjednoczonych końcówki XIX wieku. Przełamanie dawnych barier stanowych, pojawienie się zarówno miejskiej inteligencji, jak i klasy robotniczej, czy później klasy średniej, nowe środki komunikacji, rozwój mediów, najpierw prasy, potem radia i wreszcie telewizji, to wszystko wymusiło powstanie nowej kulturowej pożywki dla mas, co tylko nabrało tempa z niesamowitym rozwojem ekonomicznym Stanów w początkach wieku XX. Nawet więc gdy Ameryka pogrążyła się w Wielkim Kryzysie, jej globalny kulturowy wpływ tylko nabierał tempa.


Swing stał się antidotum na pokryzysową rzeczywistość lat 30-tych i 40-tych, do swej złotej ery nawiązał powtórnie już w warunkach powojennych na przełomie lat 50-tych i 60-tych. Stąd było już bardzo blisko do pierwszych singli, sukcesów Franka Sinatry, nowego formatu albumu, rock'n'rolla i prawdziwej eksplozji popu jako muzyki popularnej, najważniejszego zjawiska w kulturze XX wieku.

Irving Berlin, bracia Gershwin, Cole Porter, Duke Ellington są więc nie tylko bohaterami pop-kultury, ale i historycznymi ikonami, świadectwem czasów, w których twórcy piosenek byli nadal zwani kompozytorami. "Cheek To Cheek" jest zatem w pewien sposób dokumentem, do tego dokumentem najwyższej jakości. Piosenki są perfekcyjnie zaaranżowane i wyprodukowane, w zależności od potrzeb pełne są broadway'owskiego rozmachu lub barowej atmosfery. Bennett już w "Anything Goes" pełen jest werwy i energii, by w "Sophisticated Lady" zabrzmieć wręcz rozdzierająco.


Zabawne, ale i satysfakcjonujące mnie są reakcje spod znaku "O mój Boże, nigdy bym nie przypuszczał, że z przyjemnością będę słuchać płyty Lady Gagi". Parokrotnie słyszałem je osobiście, lecz zdarzają się też krytykom rodem z największych mediów. Jeśli autor The Daily Best, czyli zasadniczo internetowej wersji Newsweeka, z niedowierzaniem przyznaje, że Gaga jest znakomitą jazzową wokalistką i prędzej w jej miejscu spodziewałby się... Beyoncé, to nie pozostaje nic innego niż uśmiechnąć się z pobłażaniem.

Gaga flirtowała już z jazzem na wydanej parę lat temu świątecznej epce. Kto jednak zajrzał pod popowo-eurodance'ową warstwę klasycznych singli Lady Gagi, musiał przekonać się jak znakomitą jest wokalistką. Wraz z "Cheek To Cheek" nie trzeba już wyszukiwać klipów na YT, ma się tutaj wreszcie pełen i oficjalny dowód jej możliwości wokalnych. "ARTPOP" okazał się niewypałem, towarzyszące mu single, jak i cała promocja albumu porażką. Gaga szybko zrezygnowała z promocji płyty i podbiła średnią swej dyskografii współpracą z Bennettem. Gdyby na jej miejscu faktycznie stała gwiazda kalibru Beyoncé, "Cheek To Cheek" nabrałoby zapewne więc nieznośnego blichtru na kosmiczną skalę. Lady Gaga zaś, być może po doświadczeniach z "ARTPOP" spokorniała, dając nam płytę wyważoną, stylową, potencjalnie najlepszą w jej karierze. Może jednak odrobinę więcej gwiazdorstwa by się przydało, bo "Cheek To Cheek" zasługują na zdecydowanie większą uwagę, niż ta którą obecnie się cieszy. 8/10 [Wojciech Nowacki]

1 grudnia 2014


LEONARD COHEN Popular Problems, [2014] Columbia || W książeczce do jego trzynastego studyjnego albumu znajdziemy szereg zdjęć Cohena zajętego czyszczeniem butów. Prozaiczna, pozbawiona większej głębi czynność zilustrowana została krok po kroku. Emanuje z niej jednak absolutny spokój, który Leonard Cohen osiągnął bynajmniej nie z racji swojego wieku. I live the life / I left behind / I live it full / I live it wide / Through layers of time / You can't divide śpiewa w symptomatycznie zatytułowanym "Nevermind". Choć najbardziej dla nas czytelne będą starotestamentowe odniesienia w "Samson In New Orleans" czy "Born In Chains", to filozofia buddyzmu sączy się z jego słów, będąc zapomnianym kluczem do fenomenu 80-letniego Kanadyjczyka.

Pamięć o żydowskim pochodzeniu Cohena jeszcze pobrzmiewa w świadomości słuchaczy. Uświadomienie sobie, że jeden z czołowych "amerykańskich bardów" jest w istocie Kanadyjczykiem, zdaje się być za każdym razem zaskakujące, choć nie ma większego znaczenia dla jego twórczości. Na pierwszy plan wysuwa się natomiast jego wiek. Poprzedni, znakomity album "Old Ideas" w doskonale autoironiczny sposób tą kwestię komentował, zarówno lirycznie, jak i muzycznie. Nareszcie żywe aranżacje były wyczekiwanym powiewem świeżości, choćby po okropnym, syntetycznym brzmieniu "Ten New Songs". Podczas gdy cały świat uległ fascynacji wiekiem Cohena, ten, po najkrótszej w karierze przerwie, ze spokojem przygotował kolejny album.


Źródło ciepła i witalności Cohena staje się całkiem oczywiste, jeśli jego przejścia na buddyzm szkoły rinzai zen w latach 90-tych nie potraktujemy jako płytki, new-age'owy kaprys celebryty. Ego i inteligencja Stinga pozwoliły mu na odkrycie w buddyzmie co najwyżej uroków tantrycznego seksu, Cohen natomiast udał się na tradycyjne dla zenu rinzai paroletnie odosobnienie a filozofię tą zaprzągł nie tylko do swego życia, ale i muzyki oraz poezji. "Almost Like The Blues" okazuje się prawie-bluesem, bo tej spowiedzi grzesznika przemyca słowa There's no G-d in Heaven / And there is no Hell below / So says the great professor / Of all there is to know. Najpełniej ciężko pojmowalną buddyjską "obojętność" oddaje Cohen we wspomnianym już "Nevermind" słowami And all of this / Expressions of / The Sweet Indifference / Some call Love.

Za postawą tą skrywa się jednak głębokie współczucie i życzliwe poczucie humoru. Tragedię "Almost Like The Blues" oddaje wersami There's torture and there's killing / There's all my bad reviews. Otwierające album "Slow" tylko pozornie wydaje się być komentarzem do wieku Cohena, ze słów It's not because I'm old / It's not the life I led / I always liked it slow / That's what my momma said / ... / You want to get there soon / I want to get there last przebija wręcz lekko frywolna afirmacja spokojnego życia.

Muzycznie płyta intryguje o tyle, że nigdy nie jesteśmy do końca pewni, czy kolejne, tradycyjne stylistyki Cohen traktuje na serio, czy z przymrużeniem oka. Choć nadal ma ewidentną słabość do żeńskich chórków, to na "Popular Problems" usłyszymy i country w "Did I Ever Love You", i południowy blues-rock w "My Oh My", i późne The Doors w "A Street" i "Nevermind", tu i ówdzie pojawią się ciepłe klawisze, pianino, dęciaki, całość jednak brzmi skromnie i niewymuszenie.

Większość zagadek Cohen rozwiązuje w finałowym "You Got Me Singing", muzycznie najbliższym dzisiejszego indie-folku/country. Śpiewając Even tho' the news is bad / Even tho' it all looks grim / You got me singing / The Hallelujah hymn nie tylko, w podobnie autoironiczny sposób co Sinead O'Connor, dekonstruuje swój największy muzyczny sukces, ale i podpowiada zrozumiałe dla każdego rozwiązanie. "Popular Problems" z tytułu albumu popularne są dlatego, ponieważ są naturalną częścią życia. Będący praktycznie w wieku mojego dziadka Cohen może przemycać nam najbardziej wyrafinowane koncepcje, ale w ostateczności podpowiada, że czasem wystarczy po prostu zaśpiewać. 8/10 [Wojciech Nowacki]

25 listopada 2014


CARIBOU Our Love, [2014] City Slang || “Can’t Do Without You” to najlepszy tegoroczny kandydat to niemal wymarłej już kategorii letniego przeboju. Wydany w lipcu singiel niesamowicie podgrzał atmosferę przed zapowiedzianym na październik albumem. I nic dziwnego, kontynuował taneczną, deep-house’ową stylistykę doskonale przyjętego „Swim”, ale jeszcze bardziej uwypuklał jej przebojowy potencjał, tutaj wręcz bezwstydnie popowy.

„Our Love” miało być zatem po raz pierwszy w przypadku Caribou wyraźną kontynuacją i poszerzeniem brzmienia poprzedniego albumu. Dan Snaith zawsze był twórcą rozpoznawalnym, ale każda z wcześniejszych płyt, choć poruszających się w szerokich granicach muzyki tanecznej, niosła ze sobą swój własny charakterystyczny sznyt. Na „The Milk Of Human Kindness” był to kraut/math/post-rock, na „Andorra” hippisowska psychodelia i pop lat 60-tych, wreszcie “Swim” zawędrowało w najbardziej oczywiste regiony współczesnej elektroniki, proponując jednak wyrafinowane i przystępne zarazem podejście znane choćby z płyt Four Tet.


Jeśli Snaith zdecydował się pozostać na drodze, która przyniosła mu największy i zasłużony sukces, należy tylko przyklasnąć, kto jak kto, ale Caribou może ją eksploatować nadal w ciekawy sposób. „Our Love”, owszem, kontynuuje elektroniczne podejście „Swim”, jest jeszcze przystępniejsze, ale zakłada bardziej „osobistą” i „emocjonalną” wymowę. W efekcie, zamiast „Swim” jeszcze bardziej tanecznego, otrzymujemy „Swim” spokojniejsze, ugładzone i pozbawione jakiegokolwiek intrygującego pierwiastka. „Can’t Do Without You”, pierwszy singiel i pierwszy utwór na płycie, okazuje się być zatem zmyłką.

Dotrzymywać mu kroku może jedynie kompozycja tytułowa, nabiera nagle zdecydowanie najwyraźniej house’owego charakteru. Jest też chyba jedyna, która w jakikolwiek sposób się rozwija i zaskakuje. Nie ma oczywiście nic złego w monotonni czy braku wewnętrznego progresu poszczególnych kompozycji, jeśli jednak oparte są na dostatecznie interesujących motywach. Tymczasem większość „Our Love” przemija lekko, łatwo i niezauważalnie. Utwory miewają niemal szkicowy charakter („All I Ever Need”) albo brzmią jak przerywniki wycięte z większej całości („Julia Brightly”), w większości jednak są równie ładne, co niezapamiętywalne (piosenkowe „Silver” czy „Back Home”, ten drugi niebezpiecznie bliski ostatnim poczynaniom Röyksopp, co dla Caribou nie jest bynajmniej komplementem).


„Mars” wyróżnia się jedynie afrobitowym brzmieniem, charakterystycznym dla Daphni, drugiego wcielenia Snaitha. „Second Chance” zaś tym, że jest wyjątkowo miałką kompozycją, niemającą nic wspólnego z dorobkiem Caribou. Dobieranie sobie nudnawych wokalistek to objaw starzenia się w stylu Bonobo, efekty mogą być jednak lepsze lub gorsze. Miałka Jessy Lanza jest bardzo słabym wyborem, co tylko potwierdziła swym wymęczonym występem na koncercie Caribou.

Nie twierdzę bynajmniej, że „Our Love” to zła płyta, zważywszy jednak na talent i dotychczasowe działania Caribou jest niezmiernie rozczarowująca. Nie ma też nic złego w łagodzeniu brzmienia i poszerzaniu przystępności. Jeśli jednak „Swim” było albumem niezwykle ciekawym i przy okazji przyjemnym, to na „Our Love” jest już tylko przyjemnie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]

21 listopada 2014


HOW TO DRESS WELL [19.11.2014], Futurum, Praha || Obcowanie z muzyką na żywo i z płyty to całkowicie odmienne doświadczenia. Ta banalna prawda czasem jednak spada na nas jak grom z jasnego nieba i takim właśnie był dla mnie koncert How To Dress Well. Widziałem w tym sezonie Caribou, widziałem Swans, ale to Tom Krell, do którego poprzedniej płyty "Total Loss" wracałem jedynie okazjonalnie, stoi za bodaj najbardziej udanym i angażującym koncertem tego roku.

Zawsze uważałem How to Dress Well za jednego z najsmutniejszych przedstawicieli alternatywnego popu/r'n'b, które nie jest bynajmniej stylistyką jakoś specjalnie przeze mnie cenioną i potrafię w niej znaleźć ciekawszych wykonawców. Po wstępnych przesłuchaniach kupionej wreszcie na koncercie najnowszej płyty "What Is This Heart?" widać, że bogatsza stała się zarówno nie tylko muzyka, ale i spektrum emocji. Jednak to kontrast między czasem rozdzierająco smutną (w najlepszym razie melancholijnie romantyczną) muzyką a absolutnie naturalnym a niewymuszonym poczuciem humoru Krella i jego zespołu był największym motorem tego niezwykle udanego wieczoru.


Czego, że zatem dowiedzieliśmy? Że Kanada nie jest fajna, że Tom lubi Prince'a z The Revolution, Fleetwood Mac, The War On Drugs oraz zdjęcia nagich mężczyzn na koniach, przede wszystkim zaś, że za swobodna i wyjątkową atmosferą występu stał fakt, że był to praktycznie ostatni koncert trasy. Dzień później How To Dress Well zagrać mieli w Wiedniu, ale na festiwalu, więc klubowe warunki użyli sobie po raz ostatni w Pradze.

Nie użyli ich sobie jednak w... Poznaniu. Komplementując praską publiczność Tom wspomniał, że dzień wcześniej czuł się jakby grał przed "grupą zakonnic", koncert był prawdziwie shitty a w połowie chciał zejść ze sceny. Ups. W rozmowie po koncercie nie pamiętał nawet nazwy klubu w którym w Poznaniu występował (Eskulap, cóż), na osłodę jednak bardzo dobrze wspomina wcześniejszy występ w maleńkim Spocie.


Praska lokalizacja nie należała do typowych, smíchovski klub Futurum znany był do tej pory z przaśnych dyskotek w stylu lat 80-tych i 90-tych a jego retrofuturystyczny wygląd prezentuje się jak wyjęty prosto z BioShocka. Początkowo miałem wrażenie, że być może w innym miejscu koncert tego kalibru przyciągnąłby większą publiczność a pod "innym miejscem" na myśli miałem naczelną praską hipsternię MeetFactory. Gdy w połowie zdałem sobie jednak sprawę z niezwykłej ciszy i panującego skupienia, wiedziałem, że podobne warunki nie byłyby do osiągnięcia w klubie do którego niektórzy chodzą się głównie po to, by otagować się na późniejszych zdjęciach.

Rozśpiewany Krell był w znakomitej formie, szczególnie zwracała uwagę precyzja i zręczność z jaką posługiwał się dwoma mikrofonami i szeregiem pogłosów. Służyły zresztą jedynie jako dodatkowy, zwiększający napięcie akcent, Tom radzi sobie bowiem doskonale bez żadnych wspomagaczy co tylko udowodniła zaśpiewana na sam koniec piosenka a capella. Zespół natomiast nie tylko dotrzymuje mu kroku w dowcipach, ale i nadaje prawdziwej głębi kompozycjom na płytach zdominowanych głównie przez wokal. How To Dress Well na żywo to wyjątkowa kombinacja muzyki, komunikacji i bezpośredniości, z potencjałem zainteresowania i utrzymania uwagi niemal każdego. Może poza grupą zakonnic. [Wojciech Nowacki]

14 listopada 2014


BLONDE REDHEAD Barragán, [2014] Kobalt Music || O ile albumem "23" Blonde Redhead sięgnęli wierzchołka popularności, o tyle "Penny Sparkle" spotkało się z chłodnym przyjęciem a grupa niemal z miejsca spadła do pobłażliwej kategorii dawnych legend z przeciętnymi nowymi płytami. "23" było największym sukcesem komercyjnym zespołu regularnie odmieniającego swoje brzmienie. Wydane przez 4AD nie tylko przyniosło autentyczne przeboje, ale i wpisało się we wznoszącą się wtedy falę dream-popu. Zwrot w stronę chłodnej elektroniki i syntezatorów na "Penny Sparkle" niezasłużenie pogrzebał album wśród krytyków, na poziomie melodii i kompozycje niewiele ustępował poprzednikowi.

"Barragán" zatem nie należało do wyczekiwanych albumów. Spośród tych, którzy zarejestrowali jego wydanie, część automatycznie uznała go za podążający ścieżką "Penny Sparkle". Tymczasem ścieżka ta nie była wcale błędną a muzycznie "Barragán" zdecydowanie różni się od poprzednika i jawi się jako całość co najmniej intrygująca. Podobnie jak okłada, która bije popartowo-modernistycznym chłodem, ale jednocześnie skupia się na zdjęciu embriona, tak samo muzyka w zaskakujący sposób miesza elektroniczny minimalizm z niemal folkową naturalnością.

Tytułowe dwuminutowe intro jest miniaturą w starym folkowym stylu, z akustyczną gitarą, fletem, wsamplowanymi dźwiękami ptaków i ogrodu. Sample te przewijają się przez album ujmując go w zaskakująco ciepłą klamrę. Powtarzają się też motywy, szczególnie jeden, grany na klawesynie, pojawia się po raz pierwszy w niby typowej dla Blonde Redhead piosence "The One I Love" i dodaje płycie barokowego posmaku. Bynajmniej nie w sensie aranżacyjnego bogactwa, ale detali łamiących utarte przyzwyczajenia.


Charakterystyczne brzmienie Blond Redhead usłyszymy w surowym "Lady M" czy "Cat On The Roof", zbliżającym się dźwiękowych zabaw a'la Deerhoof czy wręcz Gorillaz. W "No More Honey" mamy już kanciasty, zniekształcony refren, "Penultimo" zaś, choć również wychodzi z tradycyjnego dla Blonde Redhead warsztatu, okazuje się bardzo mocną piosenką, daleką od sennego chłodu, inkorporując jednocześnie w praktycznie finałową kompozycję wszystkie niemal wyróżniki "Barragán".

Jednym z nich jest też położenie większego nacisku na męskie wokale. Choć Kazu Makino dzieliła się obowiązkami wokalistki z jednym z braci Pace już na wcześniejszych płytach, tutaj jednak wydaje się dominować mniej niż na "23", kiedy to dream-popowa stylistyka automatycznie spajała się z jej leniwym głosem. Tutaj nie usłyszymy jej choćby w dziewięciominutowym, syntezatorowym "Mind To Be Had", rozpoczynającego się niemal od cytatu z Forest Swords, choć nie rozwijającego się w żadnym określonym kierunku.

Do elektroniki początku stulecia odwołuje się sześciominutowe "Defeatist Anthem (Harry And I)", w którym po karuzelowym początku pojawia się zniekształcona gitara akustyczna i subtelny elektroniczny bit a my musimy odświeżyć ówczesne pojęcie "emotroniki". I wreszcie "Dripping", utwór w karierze Blonde Redhead chyba w najbardziej oczywisty sposób przebojowy, czysty synth-pop jakby wyjęty z ostatniej płyty Little Dragon.

"Barragán" miało być jeszcze chłodniejsze, bardziej minimalistyczne i elektroniczne od "Penny Sparkle". Tymczasem nic nie jest tutaj oczywiste, są tu elementy typowe dla tria w warstwie kompozycyjnej, ale pozostałe zadziwiają i intrygują. W pewien sposób jest nawet concept-album a jeśli jego tytuł jest faktycznie nawiązaniem do meksykańskiego architekta-modernisty, twierdzącego, że budynki nie są tylko "maszynami do mieszkania", to Blond Readhead zdaje się pokazywać, że nawet w pozornie odhumanizowanej muzyce znajaduje się zaskakująco dużo naturalnego elementu ludzkiego. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

5 listopada 2014


JAZZPOSPOLITA Jazzpo!, [2014] Postpost || Przysiągłbym, że od ostatniego albumu Jazzpospolitej minęło znacznie więcej czasu niż regularne dwa lata. Świadczy to tylko o tym, że brakuje równie ekscytującej muzyki. A ekscytację pamiętać musi każdy, kto miał przyjemność uczestniczyć w jednym z koncertów po wydaniu pierwszego albumu. Porywające występy kwartetu nie znały ograniczeń, Jazzpospolita grała z taką samą werwą w małych klubach, jak i supportując największych, żeby wspomnieć choćby Bonobo, którego zespołowe koncerty nie mogą marzyć o porównywalnej skali energii i zaangażowania co Jazzpospolita.

W tym roku otrzymaliśmy już solowy debiut Michała Przerwy-Tetmajera, gitarzysty zespołu, mierzący do zbliżonej grupy słuchaczy, ale jazzowe odniesienia i konstrukcje pojmujące w bardziej intelektualny sposób. Wyróżnikiem jednak trzeciej płyty jego macierzystego zespołu jest właśnie większa niż dotychczas rola gitary elektrycznej. Jazzowe pasaże znalazły swe ujście w „Doktorze filozofii”, „Jazzpo!” tymczasem jest płytą o bodajże najbardziej rockowym charakterze w karierze grupy.


Choć wzajemnie jazzowe nawoływania gitary i klawiszy rozpoczynają album w kompozycji „Balkony”, to w tym samym gęstym utworze, elektryczna gitara pokazuje mocniejszy, rockowy pazur. Podobnie w krótki, intensywnym i rozpędzonym „Motor motor motor”, czy w rytmicznej „Istocie” o mniej niż dotychczas skomplikowanej strukturze. Na poziomie elementarnej energii można zatem tym razem mówić po prostu o rocku, zamiast o często wcześniej w przypadku Jazzpospolitej stosowanej etykiecie post-rocka. Choć i ta stylistyka na „Jazzpo!” się pojawia, choćby stopniowo nabierającym przestrzeni, niemal 9-minutowym „Locie”, echa Tortoise odnaleźć można z kolei w „Dobrze jest mieć odznakę”.

Nie da się zapomnieć, że jest to prawdzie zespołowe dokonanie i każdy z instrumentalistów ma tutaj wyraźną rolę do odegrania. Nie chodzi jednak o solowe popisy, ale o wzajemnie przeplatanie się instrumentów, często o odmiennym charakterze, co tylko poszerza paletę barw albumu. Jeśli zadziorna gitara brzmi tu miejscami wręcz agresywnie, to klawisze z kolei wprowadzają do gry najbardziej klasyczny element. Na pracy klawiszy opiera się w znacznej mierze ponad ośmiominutowy „Topniejący śnieg”, ale równocześnie w „Widzieliśmy ich trzy dni temu” okazują się wręcz rockowo-psychodelizujące, co świetnie wzbogaca ten gnany funkową linią basu utwór. Sekcja rytmiczna zawsze była jednym ze znaków rozpoznawczych grupy, mocniejszego akcentu dostarcza tym razem w szeregu kompozycji rytmiczna perkusja.

Nie tylko jednak poszczególne instrumenty, ale wymowa całych utworów świadczy o talencie Jazzpospolitej. „Pogadanka” naprawdę ma rozgadany „charakter”, „Opary” są powolne, mocne i kroczące, podczas gdy delikatne, ilustracyjne „Jedno jabłko mniej” wprowadza bajkową atmosferę. Wszystkich tych niuansów można nie zauważyć od razu przy pierwszym, pobieżnym przesłuchaniu, „Jazzpo!” potrzebuje zarówno odrobiny czasu, jak i skupienia. Podobnie jak nowy Skalpel nie dostarcza nam oczywistych i z miejsca chwytliwych melodii, ale o ile wrocławianie stawiają na przystępność, o tyle Jazzpospolita okazuje się nieco bardziej wymagająca. Ale przez to i bardziej ekscytująca. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

4 listopada 2014


SKALPEL Transit, [2014] PlugAudio || Skalpel najwyraźniej nie ma powodu, by cokolwiek komukolwiek udowadniać. Duet wydał po blisko dekadzie nowy album praktycznie na własną rękę, bez podpierania się legendarnym szyldem wiadomej wytwórni, bez specjalnego rozgłosu, na który z pewnością zasługuje, ale też bez zbytecznego ciśnienia. Bo najwidoczniej Skalpel nie ma też żadnego powodu, by nie tworzyć nowej muzyki.

Długa przerwa nie oznaczała bynajmniej dla obu wrocławian braku aktywności. Wkrótce po fali ostatnich sukcesów Skalpela Igor Pudło wystartował z Igorem Boxxem, multimedialnym projektem, mocno jednak zakorzenionym w lokalnych warunkach. Marcin Cichy głównie poświęcił się pracy producenta, ale jego projekt Meeting By Chance od pewnego czasu przynosi regularnie nowe kompozycje i współpracuje z szeregiem artystów, od Japonii po Europę Środkową (żeby wspomnieć choćby obiecującą czeską wokalistkę Never Sol).

Oczekiwania względem trzeciego albumu Skalpela były zatem z pewnego punktu widzenia uzasadnione. Przyznajmy szczerze, że mieliśmy nadzieję, na powrót z gatunku rewolucyjnych. Tymczasem, co sugerowała już epka „Simple”, mamy do czynienia z klasycznym Skalpelem i albumem, który spokojnie mógłby ukazać się rok po poprzednim. Trzeba zatem zmienić punkt widzenia. Skalpel nie musi niczego udowadniać, nie musi niczego rewolucjonizować, ale z prostej potrzeby tworzenia muzyki może z dumą prezentować swoją największą zaletę – godną podziwu nadzwyczajną stylowość.


„Transit” jest oczywiście albumem świetnie brzmiącym. Płyta dosłownie przepływa, napięcie buduje powoli i ledwie zauważalnie. Trudno tym razem wyróżnić kompozycje, które zdecydowanie by się wyróżniały. Nie ma wspomnianej rewolucji, ale jednak Skalpel w 2014 roku przynosi subtelne różnice. Pierwszą jest właśnie postawienie bardziej na klimat całości albumu niż na melodyczną chwytliwość poszczególnych utworów. Ale są też różnice zdecydowanie ciekawsze. Z jednej strony, choć zasadniczo nie ma na „Transit” oczywistych i natychmiastowych przebojów to jako całość wydaje się przystępniejsza i miejscami wydaje się podążać podobnym kierunkiem do Bonobo („Surround”, „Sound Garden” czy otwierająca całość firmowa „Siesta”).

Z drugiej strony, nowością się nawiązania do avant-popu, na tyle silne, że chwilami ma się wrażenie słuchania Stereolab na zwolnionych obrotach (znów „Siesta” i urokliwe „Sea). Pojawiają się i dość wyraźne elementy afrobeatu, ale jeśli po epce „Simple”, ktoś miał nadzieje na bardziej taneczny charakter nowego materiału, to może poczuć się rozczarowany. „Transit” polega na charakterze i stylowości, choć jest tu i odrobina napięcia („Snow”). Parę dni temu miałem przyjemność słyszeć "Sea" w praskim Radio 1, więc z ulgą odnotowuję, że duet nadal ma markę, potencjał i świetnie brzmienie. Póki co, mogę sobie wyobrażać jedynie jak znakomicie „Transit” brzmi z płyty winylowej. Skalpel powrócił i mam wielką nadzieję, że nie jest to tylko podróż sentymentalna, ale i zapowiedź nowego etapu kariery. 7/10 [Wojciech Nowacki]

21 października 2014


SWANS + PHARMAKON [20.10.2014], Lucerna Music Bar, Praha || Grają najdłuższe koncerty! Są najgłośniejszym zespołem na świecie! Mają w składzie faceta o imieniu Thor, który półnagi gra na gongu! To tylko pierwsze z brzegu slogany, którymi uzasadnić można konieczność udania się na koncert Swans. Jest to wydarzenie ekstremalne i nie dla każdego, ale z drugiej strony jest obowiązkowe i każdy zobaczyć je powinien.

Zgodnie z przypuszczeniami, pierwszy utwór koncertu trwał dokładnie 45 minut. Dopiero po czasie, który niektórym zespołom starczyłby na odegranie całego setu, pojawił się pierwszy w miarę rozpoznawalny fragment "To Be Kind": rozciągnięte do 20 minut "A Little God In My Hands". Pierwsza kompozycja z "The Seer" pojawiła się po półtorej godziny, ale z "The Apostate" wybrzmiało zaledwie ok. 10 minut, wtedy bowiem basista Christopher Pravdica wysadził jeden ze wzmacniaczy. Taśmowo produkowany przez niego basowy groove był zresztą tym elementem, dzięki któremu robił na mnie największe wrażenie spośród instrumentalistów Swans. Thor Harris robi oczywiście największe wrażenie wizualnie, ale sprawiał wrażenie nieco schowanego w tle, ale części potencjalnie najciekawszych tworzonych przez niego dźwięków po prostu nie było słychać.

Michael Gira pełnił rolę bardziej dyrygenta utrzymującego kontrolę nad zespołem, dającego  ciągłe instrukcje celem osiągnięcia dźwięku zgodnego z własnymi oczekiwaniami. A propos oczekiwań, w swych kaznodziejskich zapędach zmierzył wzrokiem publiczność i patrząc przypadkiem akurat w stronę gdzie się znajdowałem sapnął do mikrofonu grandmas.


Zamierzeniem Swans jest wprowadzenie słuchaczy w rodzaj totalnego sonicznego transu. Rozciąganie zatem jednego motywu do 20 minut nie służy zatem budowaniu napięcia, jest już celem samym w sobie. Swans ma aspiracje do bycia czymś więcej niż zwykły zespół rockowy, niebezzasadnie zresztą. Jeśli jednak wykracza poza standardowe ramy gatunku, to czy nie zasługuje też na warunki wykraczające poza typowy rockowy koncert? Bardzo chciałem dać się porwać ogłuszającej monotonii Swans, udawało mi się to zaledwie momentami, co przy koncercie zapowiadanym na 2 godziny i 40 minut jest zdecydowanie za mało.

Być może pewną rolę odgrywa tu specyfika twórczości Swans, nie ma bowiem czegoś takiego jak ustalone i skończone kompozycje. Albumy grupy to zaledwie uchwycone w czasie momenty twórczego procesu, muzyka pod czujnym okiem Giry stale się zmienia, rozrasta, modyfikuje, nie ma więc mowy o typowym koncercie zestawionym z utworów znanych z płyt. Co jest oczywiście fascynujące, ale nie w tych warunkach. Jestem przekonany, że Swans potrzebują więcej przestrzeni, wymagają totalnej koncentracji, nie mówiąc o wytrzymałości czysto fizycznej. Ba, sądzę nawet, że koncerty Swans powinny być siedzącymi.

Nie da się nawiązać więzi z zespołem i zsynchronizować się z tworzonymi przez nich dźwiękami w ciasnym klubie znanym z nienajlepszego nagłośnienia, pośród ciągłych wędrówek do baru po kolejne piwo, czy w otoczeniu plagi fotografów wciskających się wszędzie ze swoimi aparatami większymi od przeciętnego praskiego mieszkania. W tym warunkach zaczyna się kwestionować sens tak ekstremalnej muzycznej formuły. A wiedząc, że poza obezwładnieniem ciągłymi repetycjami nie oferuje ona żadnych niespodzianek, po dwóch godzinach można mieć dosyć i wyjść. Choć Swans zdecydowanie polecam to mam wątpliwości jak sprawdzą się podczas nadchodzących trzech koncertów w Polsce.

Niespodzianką za to okazał się support. Pharmakon, czyli niepozorna, drobna blondynka Margaret Chardiet, na bazie potężnych loopów generowanych przy pomocy płachty blachy prowokuje swym przesterowanym krzykiem, wychodzi do publiczności, konfrontuje się z nią bezpośrednio, chętniej nawet z jej żeńską częścią. Występ równie intensywny jak Swans, ale krótki i zaskakujący. [Wojciech Nowacki]

19 października 2014


CARIBOU + JESSY LANZA [16.10.2014], MeetFactory, Praha || “Swim” należy do najczęściej słuchanych przeze mnie płyt a Caribou do mych najbardziej ulubionych wykonawców szeroko rozumianej muzyki elektronicznej. Samodzielnymi koncertami Polski nie rozpieszcza, tym większa moja radość, że przy okazji promocji nowego albumu „Our Love” Dan Snaith odskoczył na jeden wieczór do Pragi.

W koncertowym podaniu Caribou przyjmuje niemal klasyczny kształt zespołowy. Jeśli ktoś spodziewa artysty nad Sammlerami, to zapewne zaznajomiony jest jedynie z tanecznymi przebojami ze „Swim”, czy z nowym singlem „Can’t Do Without You”. Kto jednak pamięta słonecznie-psychodelizującą „Andorrę” i niemal kraut-rockowę „The Milk Of Human Kindness”, wie, że Caribou dalekie jest od związanych z elektroniką stereotypów a koncertowy potencjał tej muzyki jest spory.

Niewątpliwie jednak sukces „Swim” i, co już dziś wydaje się nieuniknione, jego przebycie jeszcze przystępniejszym i bliższym powszechnemu słuchaczowi „Our Love”, był przyczyną całkowitego wyprzedania praskiego koncertu i wypełnienia MeetFactory do granic możliwości. Publiczność może nie była zupełnie przypadkowa, ale po reakcjach najsilniejszych na „Can’t Do Without You” i niewiele słabszych na najbardziej chwytliwe kompozycje ze „Swim”, widać, że Caribou zyskuje na odbiorze, co może tylko cieszyć, o ile odbije się to na jakości proponowanej muzyki.

„Our Love” wydaje się być elektronicznym ekwiwalentem muzyki wieku średniego, najnowsze utwory są delikatniejsze, łagodne, często oparte na niemal piosenkowej strukturze. Zaistniało niebezpieczeństwo, że Caribou może pójść drogą Bonobo, który oferuje przyjemną, ale podwieczorkową muzykę, bez większych emocji i zdecydowanie rozczarowującą w koncertowym, zespołowym podaniu. Snaithowi towarzyszą jednak znakomici muzycy, szczególnie (drugi) perkusista, udowadnia jak niesamowitej precyzji potrzeba, by żywymi instrumentami akompaniować elektronice i wzbogacać ją o nowe wymiary.


Nie wiem, czy przyczyną miękkiego brzmienia koncertu było nagłośnienie czy charakter nowych kompozycji i aranżacji, ale oczywiście najbardziej satysfakcjonujące były przejścia między częściami piosenkowymi a house’owo-tanecznymi. Kulminacją koncertu było zdecydowanie „Bowls”. Mimo, że podobnie jak w innych utworach brakowało tu najbardziej charakterystycznych elementów, i wydawało się, że utwór wybrzmi jako rytmiczny, krautowy instrumental, to mocny, dwuperkusyjny finał pokazał drapieżność bliską niemal „Aurory” Bena Frosta.

Dla przeciwwagi „Second Chance” ukazało niebezpieczną drogę bezbarwnych piosenek z nudnymi wokalistkami w czym zaczyna się specjalizować ostatnio Bonobo. Zaproszona na scenę Jessy Lanza obdarzona jest słabym, ledwie słyszalnym głosem, pozbawiona jest zaś jakiejkolwiek charyzmy i sama swoim występem wydawała się znudzona i śmiertelnie zmęczona. Jako support zaś brzmiała jako FKA twigs bez odpicowanych przez plejadę producentów podkładów, co nie wiem czy świadczy gorzej o Jessy, czy o twigs.

Ważne jednak, że sam Dan Snaith, o aparycji nudnego nauczyciela akademickiego (doktor matematyki, przypominam) ze słabością do sztruksowych marynarek, okazał się bardzo sympatycznym wykonawcą, a i towarzyszący mu muzycy wyraźnie radowali się reakcjami publiczności, zwłaszcza na najnowsze, liczące ledwie dwa tygodnie kompozycje. Wieczór był zdecydowanie udany, jeśli Snaith, sam lub z zespołem, pojawi się w Polsce, nie powinniście mieć wątpliwości go zobaczyć. Warto jednak obserwować, w jaką stronę podąży w przyszłości, wraz z „Our Love” Caribou zdecydowanie znalazło się w zwrotnym punkcie kariery. [Wojciech Nowacki]

16 października 2014


THOM YORKE Tomorrow's Modern Boxes, [2014] self-released || Drugi solowy album Thoma Yorke'a zapewne nie zapisze się w historii jako pamiętne czy przełomowe dzieło. Wystarczy kolejny tweet, zdjęcie ze studia, tajemniczy obrazek zapowiadający ukończenie lub nagłe wydanie nowego tytułu Radiohead i "Tomorrow's Modern Boxes" spadnie znów do znanej kategorii "projektu pobocznego" czy "tymczasowego substytutu". Przypadłość ta, typowa dla solowych działań członków uznanych zespołów, często jest głęboko niesprawiedliwą. Tym razem jednak nie da się rozgraniczyć między solową, zespołową czy poboczną działalnością, "Tomorrow's Modern Boxes" jest bowiem najbardziej satysfakcjonującym dokonaniem Yorke'a od półtora dekady. Co ważne, po raz pierwszy od dawna satysfakcjonującym muzycznie.

Fascynacja Yorke'a własnym głosem objawiła się na "Hail To The Thief", albumie zawierającym jeszcze kilka zjawiskowych kompozycji, ale jako całość zapadającym się pod własnym ciężarem, za długim, nierównym i wypełnionym falsetowym wokalem. Na "The Eraser" Yorke zaczął dawać upust swojej drugiej fascynacji, płaskimi bitami i rytmem, które zdominowały też brzmienie Radiohead. "In Rainbows" i "The King Of Limbs" były na szczęście krótsze i spójniejsze od "Hail To The Thief", ale brzmieniowo i kompozycyjnie umacniały tylko obraz "jęków Yorke'a na perkusyjnym automacie" jako dominującego wyznacznika jego stylu. Poprawę przyniósł "AMOK", ale po czasie muszę przyznać, że z płyty Atoms For Peace niewiele zostaje w pamięci.

Nie BitTorrent, ale Polyfauna powinna być kluczem do "Tomorrow's Modern Boxes". Tajemnicza aplikacja, przygotowana przez Yorke'a, jego naczelnego producenta Nigela Godricha i naczelnego grafika Stanleya Donwooda, oferuje hipnotyczną wędrówkę po niepokojących krajobrazach, ilustrowaną fragmentami muzyki. Pierwotnie były to sample z "The King Of Limbs", ale po wrześniowej aktualizacji aplikacja została de facto zastąpiona całkowicie nową, z zupełnie nowymi obszarami do zbadania i przede wszystkim z nową, nieznaną wtedy jeszcze muzyką.

Yorke podgrzewał atmosferę publikacją kolejnych obrazów z, jak się miało okazać, nowej wersji Polyfauny. Muzyka, od początku brzmiąca jako jego najciekawsza muzyczna propozycja od dawna, w powiązaniu z wieściami o wejściu Radiohead do studia, rozbudziła nadzieję na nagłe wydanie nowego albumu, tudzież hipotetycznej drugiej części "The King Of Limbs". Wreszcie publikacja zdjęcia białego winyla doprowadziła niemal do histerii p.t. "nowe Radiohead w drodze", jakby nikt nie zauważył grafiki w tle, charakterystycznej dla obu "nieradioheadowych" płyt Yorke'a.

Swój głos zawsze w ostatnich latach traktował w kategoriach instrumentu, najczęściej jednak dominującego. Na "Tomorrow's Modern Boxes" nie ma mowy o powrocie do bardziej piosenkowych form ekspresji, ale z drugiej strony eksperymentujący wokal wreszcie wycofuje się i stapia się z tłem w jedną kojącą całość. Mogę się w pewien sposób zgodzić z twierdzeniem, że te osiem utworów brzmi jak jedna nierozróżnialna kompozycja, protestować jednak będę stanowczo przeciw głosom mówiącym, że jest to kolejna taka sama propozycja z ciągu wymienionych wyżej albumów.

Wreszcie otrzymujemy spójny, komplementarny projekt, w którym żaden z elementów nie wybija się, nie irytuje, nie dominuje, ale wszystkie zapadają się do siebie, do konceptu, który po zetknięciu się z Polyfauną musi kojarzyć się ze ścieżką dźwiękową po sennych krajobrazach. Rozpikselowane wzgórza, wielokątne konstrukcje, unoszące się w powietrzu barwne formy, uczucie dojmującej pustki, ale i czyjejś obecności zarazem. Idealnie ilustruje to ponadczasowy głos Thoma Yorke'a w pełnej harmonii z niepokojącą, ale zaskakującą ciepłą i bogatą elektroniką. Niezależnie od tego, czy Yorke zbliża się do Radiohead w "Guess Again!", czy do techno w "There Is No Ice (For My Drink)", po raz pierwszy od dawna w głowie zostają przede wszystkim dźwięki.

"The Eraser" doceniłem dopiero po latach, bynajmniej nie dzięki ówczesnej płasko-terkoczącej produkcji, ale dzięki kilku klasycznym już dziś kompozycjom. Pierwszy solowy album Thoma Yorke'a uchodzić zatem może za przystępniejszy, ale nie znaczy to, że "Tomorrow's Modern Boxes" jest materiałem wymagającym. Wręcz przeciwnie. Ta muzyka nie zaskakuje, ale opływa słuchacza i jak krajobraz gotowy do odkrywania nie wymaga uzasadnień. 9/10

***

Celowo pomijałem w zasadniczej części tekstu sposób publikacji "Tomorrow's Modern Boxes". Po pierwsze, w większości przypadków rozważania na temat nowych dróg dystrybucji zaciemniają kwestie muzyczne. Po drugie, doszedłem do wniosku, że żadna rewolucja się nie dokonała. Thom Yorke udostępnił odpłatnie swój nowy album w postaci plików mp3, a czy zrobił to za pośrednictwem strony internetowej, BitTorrenta czy profilu na Bandcampie, nie ma większego znaczenia. [Wojciech Nowacki]

13 października 2014


KRISTEN The Secret Map, [2014] Endless Happiness || Kristen to jeden z nielicznych polskich zespołów, które naprawdę wysoko cenię. Jeśli po latach działalności i szeregu znakomitych albumów nową płytę wydaje praktycznie własnym sumptem i nadal gra koncerty w niewielkich klubach, to doskonale obrazuje to moje niewielkie zainteresowanie polską sceną. Tym chętniej wyłączam Kristen z lokalnych warunków i po prostu ustawiam w szeregu jednego z najlepszych przedstawicieli współczesnej gitarowej alternatywy.

Zaczęło się od debiutanckiego albumu „Kristen”, którego do dziś słucham na wydanej w 2000 roku przez Gusstaff Records kasecie. Choć nie do końca, wszak wczesnych i surowych wersji części zamieszczonych tam utworów posłuchać można na pochodzącym z zamierzchłego 1998 roku demo. „Kristen” przyniosło muzykę, która dziś może nie uchodziłaby za w pełni oryginalną, ale wtedy całkowicie autorską i nawiązującą do najciekawszych tradycji post-rocka lat 90-tych. Siłą albumu były dłuższe, precyzyjne i skupione formy, ale przede wszystkim inteligentne i emocjonujące melodie. To jednak wyprodukowane przez Macieja Cieślaka „Stiff Upper Worlds” należałoby dziś uznać za klasyk polskiej alternatywy, choć był to już materiał bardziej wymagający i wielowymiarowy, odrobinę mniej oddziałujący na emocje, z kompozycyjnymi nieregularnościami, ale i inkorporujący lekką, piosenkową odmianę post-rocka w stylu The Sea & Cake.

Zróżnicowane „Please Send Me A Card” jeszcze załapało się na chwilowo wzbierającą falę polskiej alternatywy początku XXI wieku. Jako całość był to album rozedrgany, ale przyniósł też kilka z najlepszych kompozycji Kristen, nieprzypadkowo tych najdłuższych. „Night Store”, wypełnione formami wręcz ekstremalnie krótkimi, ciążyło już bowiem patchworkowym, surowym i nieprzystępnym charakterem a obcowanie z tym wcieleniem Kristen było doświadczeniem lekko niepokojącym. Był to rok 2005 i zespół zamilkł na parę, zdecydowanie zbyt długich lat, przynajmniej jeśli chodzi o działalność wydawniczą.

Powrót albumem „Western Lands” ukazał Kristen w bardzo dobrej formie i choć nie jestem fanem potraktowania tego materiały przez Etamskiego, to doskonałe „We Want To Weave A Pattern” było dokładnie tym czego od zespołu można było oczekiwać. Tym lepiej, że niewiele później nastąpiło wyraziste, zadziorne i skupione „An Accident!”, teoretycznie epka, co nie ma większego znaczenia jeśli albumy Kristen oscylują wokół całkowicie satysfakcjonujących trzydziestu minut. Cztery zawarte tam utwory do dziś stanowią jeden z najlepszych tytułów jakie w polskiej muzyce można było usłyszeć w ciągu ostatniej dekady.


Oczywiście, można po raz kolejny narzekać, do jak umownie wąskiego grona trafia w Polsce muzyka Kristen, lecz zespół nie zasługuje na to, by być ciągle wykorzystywany jako podręcznikowy przykład problemów z tzw. polskim gustem i muzycznym obyciem. „The Secret Map” wydaje się być świadectwem tego, że bracia Rychliccy i Michał Biela po prostu znajdują się w swej strefie przynajmniej minimalnego komfortu i nieskończone szczęście zapewnia im tworzenie muzyki, która przy okazji okazuje się być wyśmienitą.

Po raz kolejny zmianie ulega struktura albumu. W przypadku Kristen praktycznie jedyną stałą rzeczą jest wspomniana już wyżej zwięzłość, całkowicie przekonywująca, choć akurat w przypadku „The Secret Map” mówić można o stosunkowo największym niedosycie.Płytę spina klamra dwóch niezwykle długich utworów, dziewięciominutowego „Upward, Beyond The Onstreaming, It Mooned” i jedenastominutowego „Endless Happiness”. Pierwszy, pełen dźwiękowych zniekształceń przypominających jeszcze „Western Lands”, ma kontemplacyjny charakter i wykonaniu Kristen stanowi niemal podejście do dark ambientu. Drugi, o pustynnym niemal charakterze, prowadzony jest przez syntezatorowy puls i kombinujące perkusjonalia.

Pomiędzy nimi znajdują się trzy kompozycje. Z atmosfery „Upward, Beyond The Onstreaming, It Mooned” zdaje się wypływać swobodne, rozstrojone “2 A.M.” z przygłuszoną niby-melorecytacją Bieli, niemal jazzowymi akcentami i finałową mantrą I don’t know, która rozwiązanie znajduje w „Music Will Soothe Me”, jednej z najlepszych piosenek, tak, piosenek, ostatnich lat. Taneczny wręcz funkowy groove, ciężkiego kalibru, ale lekko stąpający, rozwija najbardziej skupione pomysły i melodie z „An Accident!” i prowadzi je w bardziej chwytliwą i przystępną stronę. Wreszcie tekst I'm always broke, desperated, but I'm not breaking / I need a brake, but baby, I won't get a brake / … / and yet at home there's music to soothe me brzmi jak uniwersalny hymn zarówno zespołu, jak i introwertycznego słuchacza. Tytułowe “The Secret Map”, znów niesamowicie melodyjne i piosenkowe, najbliżej ma do znakomitego solowego materiału Michała Bieli, ale w zespołowym podaniu powoli buduje napięcie aż do intensywnego i dosłownie rozmarzonego finału.

Czy jest to najlepsza płyt Kristen? Na tak postawione pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Manipulowanie konwencją płyty w rękach Kristen przynosi za każdym inne efekty i choć sam zespół wydaje się być zainteresowany tylko „tu i teraz”, to dla słuchacza fascynujące jest właśnie to, że ich twórczość najlepiej pojmować jako całość, z kolejnymi, miejmy nadzieję, że regularnie pojawiającymi się odcinkami. Tymczasem „The Secret Map” jest najlepszym, co możecie dziś, w tym roku, w tym kraju usłyszeć. 8/10 [Wojciech Nowacki]

3 października 2014


KIESLOWSKI Mezi lopatky, [2014] Indies Scope || Formuła duetu jest jedną z najbardziej wdzięcznych, ale i najbardziej wymagających. Interakcja między dwoma muzykami, dwiema osobowościami, łatwo może zapaść do sztampowych klisz, ale przy niewymuszonej chemii i naturalnym talencie może odwdzięczyć się niezwykle intensywną i intymną zarazem twórczością. O tym, że Kieslowski potrafią w duecie dosięgnąć maestrii udowodnili już na znakomitym albumie "Na nože".

Jest to płyta z gatunku tych, które po odtworzeniu natychmiast chce się zapętlić. Co jest zasługą w podobnym stopniu jej idealne wyważonej długości, co bezbłędnych kompozycji. "Na nože" jest zadziorna, wyrazista i chwytliwa. Od pierwszego indeksu praktycznie każda piosenka niesie ze sobą intensywność przeboju. Współgra duetu w czystej formie oddana została w sposób niemal niemożliwy do polepszenia. Duetu, zaznaczmy raz jeszcze podstawowy warunek, prawdziwie i bezpretensjonalnie utalentowanego.

Nie mogą zatem dziwić spore oczekiwania wobec następcy, zaostrzone tylko remiksowym minialbumem "Na lože", udowadniającym mocne zakotwiczenie Kieslowski we współczesnych realiach muzycznych. Oczekiwania nie dotyczyły bynajmniej jakości kompozycji, piosenki z "Mezi lopatky" już od dawna są stałym elementem koncertów duetu. Uwagę najsilniej zwróciła osoba zapowiadanego producenta płyty.

Jan P. Muchow to już legenda, ale nadal filar czeskiej sceny muzycznej. Taki trochę Artur Rojek, ale bez festiwalu, za to z karierą uznanego producenta, autora muzyki filmowej a nawet aktora. W początku lat 90-tych, na fali shoegaze'u zespół The Ecstasy of Saint Theresa promowany był przez samego Johna Peela. Umakart, mając na koncie zaledwie dwa albumy, jest w czeskich warunkach nie mniejszą legedną. "Samotáři" z muzyką Muchowa to w Polsce film kultowy, w Czechach taki sam status ma "Šeptej", w którym zagrał jedną z głównych ról.


Osoba producenta o tak uznanym statusie i od lat wypracowanym warsztacie odznaczyła się na "Mezi lopatky" na tyle silnym piętnem, że czasami mam wrażenie jakbym słuchał płyty Jan P. Muchow feat. Kieslowski. Nie ma wątpliwości co do autorstwa kompozycji, to nadal pełna napięcia interakcja Marie i Davida. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że płyta jest przeprodukowana, zdecydowanie nie. Delikatniejsze niż na "Na nože" piosenki pozostawiają sporo miejsca do słusznego wypełnienia. Większość jednak produkcyjnych i aranżacyjnych zabiegów jest na tyle charakterystyczna dla Muchowa, że do muzycznego związku Kieslowski wniknął z zewnątrz ktoś trzeci naruszając kruchy ideał.

Pełno na "Mezi lopatky" ciepłych, miękkich klawiszy. Pojawia się i gitara elektryczna, ale tylko w roli akcentu, podobnie subtelna elektronika, czasem w postaci lekkiego syntezatorowego pulsu. Kieslowski swoją obecność wyraźniej zaznaczają w dynamiczniejszych utworach, których jest tu wyraźnie mniej niż na poprzedniku. Żywe "Postele" czy "Obrazy", bazujące gitarze akustycznej i linii z późniejszym towarzystwem klawiszy i rytmicznych oklasków, to jedne z najlepszych piosenek na płycie. Wizytówką albumu mogą być już otwierające całość "Doteky" a w "Sever" znajdziemy bardzo sympatyczne odniesienie do Kittchena, który na Północ chciał tylko wyjechać, ale David to faktycznie zrobił, tylko po to, żeby się przekonać, że jednak nie jest tam lepiej. Cóż, na Północy jest kraj Kieślowskiego.

"Mezi lopatky" to urocza płyta, słucha jej się bez wątpienia niezwykle przyjemnie. Po prostu bardziej ekscytuje mnie surowsza, mniej wygładzona i bardziej podstawowa odsłona tego zjawiskowego duetu. Dwa głosy, klawisze Marie, gitara Davida, wyraźne osobowości i talent to tworzenia bez wyjątku udanych piosenek zupełnie wystarczają. Miękkość nowego albumu jednak również znajduje zastosowanie a Kieslowski idealnie trafiają między łopatki jesieni. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]