28 sierpnia 2014


MICHAŁ BIELA Michał Biela, [2014] self-released || Niewiele trzeba, by w świecie tak gęstym i nieustannie wrzącym jak muzyka, znaleźć się poza nurtem. Parę subtelnych różnic, ledwie zauważalnych przesunięć i już wypada się na obrzeża kontekstu geograficzno-kulturowego. Polska alternatywa nadal szuka swojego sensu. Z jednej strony, mamy rzeczywistość juwenaliowo-woodstockową, gdzie "alternatywnym" pozostaje wszystko, co nie jest "popowe", przy czym kategorie te pozostają równie zwietrzałe, co oferowana muzyka, przaśna, ale swojska. Z drugiej strony, pojawiają się ekstatyczne skoki na Zachód w poszukiwaniu nowoczesności, lecz te najczęściej kończą się zachłyśnięciem się już wzorcem i skopiowaniem go w skali 1:1. Oczywiście, możemy się świetnie bawić przy singlach Kamp!, ale ich znaczenie eksportowe zanika jeśli pamiętamy o, nota bene, Cut Copy.

Może dlatego preferuję rynek czeski niż polski. Tutejszym muzykom udaje się lokalne ze światowym, bez zatracania własnej tożsamości, ale i bez ślepego powtarzania, pozostając świeżym i zdolnym do konkurowania z Zachodem, gdyby oczywiście pozwalały na to warunki. Jednocześnie jednak, gdy ktoś sięga nawet nie kopiuje, ale bez oglądania się na miejscowe tradycje nawiązuje do innych wzorców, pozostaje na uboczu, choćby nawet efekt artystyczny nie był znowu tak odmienny od tego, do czego przyzwyczajony jest słuchacz. Vašek Havelka może koncertować z Please The Trees zagranicą, ale krajowa nieufność pozostaje.


Naprawdę niewiele trzeba. Słysząc gitarę i głos z drobnymi tylko dodatkami łatwo otworzyć, zasadniczo skazaną za sukces, szufladę "singer-songwriter" i nalepić etykietę "indie-folku". Etykieta ta została jednak przynajmniej na kilka lat pomięta wraz z wprowadzeniem przez Bon Iver do nurtu saksofonu i porno-klawiszy. Michał Biela to nie "singer-songwriter", ale element najważniejszej muzycznej konstelacji w Polsce, jeśli na swym solowym debiucie oferuje osiem przepięknych piosenek, to nie dlatego, że ma takich pełen zeszyt, ale dlatego, że są to pieczołowicie konstruowane melodie.

Piosenki są skromne, ale nie proste. Użyte środki są tradycyjne i dobrze znane, ale drobne wahnięcia z warsztatu Bieli wyłączają je z kontekstu smutnych piosenek z gitarą. Smutek oczywiście unosi się nad materiałem za sprawą snutych tutaj pastelowym głosem drobnych opowieści, emocjonalną intensywność słów tylko wzmacnia bezbłędna produkcja i głębokie brzmienie. Choć to ledwie 23 i pół minuty muzyki to mamy dojmujące wrażenie przesłuchania pełnowartościowego albumu i tylko na taką klasyfikację ten materiał zasługuje.

Ale to subtelne i proste przesunięcia w gitarowym warsztacie, umieszczają album na zupełnie innej ścieżce. Charakterystyczne frazownie, repetycje, konstrukcje motywów, sprawiają, że to, co wydaje się być współczesnym folkowym songwritingiem, w istocie nawiązuje do najlepszych i nigdy tak naprawdę nie zadomowionych w Polsce tradycji lat 90-tych. Post-rock stał się kolejną wyświechtaną etykietą, która dziś zatraciła pierwotne znaczenie, ale nieoczywista niebanalność kompozycji Bieli i zachowujący melodyjność minimalizm tych kompozycji musi odwoływać do czasów, gdy The Sea & Cake czy Gastr Del Sol potrafili nadać nowy wymiar rockowemu instrumentarium.

Krzywdą, która może spotkać solowy debiut Bieli jest pryzmat wspomnianej konstelacji do której należy. Ścianka i Kristen należą do najlepszych rzeczy, które przydarzyły się w polskiej muzyce, ich odbiór był jednak zawsze ograniczony, zważywszy na powyższe realia. Grono odbiorców wydaje się też niestety kurczyć. Kristen na szczęście powrócili z "Western Lands", ale do kogo nie przemawiał miks tego albumu, musiał przyznać, że późniejsze, surowe "An Accident!" jest jednym z najlepszych tytułów gitarowej alternatywny w Polsce. W wydanie jednak nowej płyty Ścianki przestają wierzyć nawet najwierniejsi, tytuł "Come November" rodzi na razie tylko przykre skojarzenia. Szkoda więc, by Michał Biela potraktowany był przez malejące grono potencjalnych adresatów tylko jako namiastka i chwilowe pocieszenie po rozczarowaniu Cieślakiem. Ten album, sprzedawany tylko na koncertach i udostępniony na Bandcampie, to najlepszy krajowy tytuł roku. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]

24 sierpnia 2014


ANNA CALVI Strange Weather EP, [2014] Domino || Lato sprzyja konsumpcji muzyki, ale niekoniecznie w oczywisty i charakterystyczny dla reszty roku sposób. Większą część roku spędzamy na poszukiwaniach nowej muzyki, oczekiwaniu na nowe wydawnictwa i kolejne koncerty, szczególnie w tradycyjnych sezonach jesiennym i wiosennym. Zupełnie jakby muzyka, słusznie zresztą, stanowiła ucieczkę od powszedniości. Ale podczas letnich miesięcy muzyka, choć nadal obecna, schodzi poniekąd na dalszy plan, towarzyszy nam, ale nie dominuje i w większości jedynie trawimy całoroczne doświadczenia, czego kwintesencją są letnie festiwale.

Mówiąc wprost, lato nie sprzyja nowościom i skąpi premierami. Jedynie wyjątkowe tytuły mają szansę zakotwiczyć się w pamięci skupionej na wakacyjnych rozrywkach. I nawet podczas najbardziej niecodziennych podróży i aktywności nie możemy się już obejść bez Internetu, stąd też praktycznie nie mogła umknąć nam bodajże najważniejsza premiera tego lata, czyli długogrający debiut FKA twigs. Okładka „LP1” pojawia się niemal wszędzie, ba, parę tygodni po premierze album trafił już na listę najbardziej istotnych albumu połowy dekady Pitchforka.

Anna Calvi, moja mała, niesamowita Anna, również podjęła się wakacyjnego recyclingu, podsumowując zarazem całą dobę wokół jej drugiego albumu „One Breath”. Epka „Strange Weather” to ni mniej, ni więcej niż pięć coverów, po części znanych już z koncertów Anny, będących więc już integralną częścią jej działalności. „Strange Weather” można więc potraktować nie tylko jako mały prezent na lato, ale i dopełnienie „One Breath” i dodatek do trasy koncertowej. Sięganie po cudzą twórczość nie jest więc ze strony Calvi żadnym nadużyciem, zwłaszcza, że cała jej kariera rozpoczęła się od coveru.

Przypadkiem zatem, gdy hype na FKA twigs zatacza coraz szersze kręgi, Anna Calvi rozpoczyna swoją epkę przeróbką „Papi Pacify” z zeszłorocznej „EP1” FKA twigs. Fantastycznie wyprodukowany, wciągający i wielowarstwowy oryginał skrywa w sobie mocną melodię, ale odkryła to właśnie Anna Calvi w swojej sprowadzonej do najprostszych elementów wersji. Od pierwszego dźwięku słyszymy charakterystyczną gitarę, Calvi zyskuje pole do poszerzania możliwości swego wokalu i piosenka stopniowo zyskuje na emocjonalności. W tle pojawiają się smyczki, ale zadziorny gitarowy mostek nie pozostawia wątpliwości co do tego, czyje to terytorium.

O tym, że terytorium Calvi leżeć musi gdzieś na głębokim Południu, pośród zadymionych barów serwujących mocną, zimną kawę, przekonuje znów „I’m The Man That Will Find You”, lekko dansingowa i jakby dobiegająca z szafy grającej wariacja na temat popowej psychodelii Nowozelandczyka Connana Mockasina. Anna Calvi nie tylko całkowicie zmieniła kontekst muzyczno-geograficzny kompozycji, ale i zyskała utwór praktycznie bliźniaczy w stosunku do własnego „I’ll Be Your Man”.

Ghost Rider” to niezamierzenie cover lekko zabawny (ale na szczęście też zabawowy). We wszechinternetowej dobie nie mogę widząc ten tytuł pozbyć się z głowy obrazu twarzy Nicolasa Cage’a, ale przede wszystkim, gdy usłyszałem ten utwór na koncercie Anny Calvi moim pierwszym skojarzeniem była… M.I.A., która na samplu z oryginału Suicide zbudowała cały swój kontrowersyjny singiel „Born Free”. Calvi tymczasem sięgnęła do pierwotnej nerwowości, zyskując jeden ze swych koncertowych highlightów.


Ze „Strange Weather” Keren Ann mam natomiast lekki problem. Prawdopodobnie piosenka ta niewyróżniana by się tak bardzo, gdyby nie duet Calvi z Davidem Byrnem. Współpraca z legendą musi cieszyć, ale Byrne’owi chyba jednak bardziej do twarzy z przereklamowaną St. Vincent. „Strange Weather” to zachowawcza piosenka, jakby od początku stworzona do bycia ładną, i faktycznie urzeka, ale powoli i po kolejnych przesłuchaniach.

Bowie zawsze w modzie, choć akurat „Lady Grinning Soul” w wersji Calvi to ledwie skromnie zaaranżowany na pianino jam, bez barokowo-glamowego posmaku oryginału. Nie zmienia to jednak obrazu epki jako naturalnej części twórczości Anny Calvi. Na „One Breath” mniej lub bardziej śmiało zaczęła wchodzić na nowe terytoria, „Strange Weather” pokazuje, że bynajmniej nie są jej nieznane. 8/10 [Wojciech Nowacki]

5 sierpnia 2014


BEN FROST Aurora, [2014] Bedroom Community || Ben Frost wydaje się mieć wszystko by obezwładniać dokładnie namierzoną grupę docelową słuchaczy. Szerokie portfolio projektów przy których się udziela, od sztuk wizualnych po teatr, chętnie i głęboko nakreślane intelektualne i naukowe inspiracje, ba, nawet fakt mieszkania na Islandii i noszenie monumentalnej brody. Wyjątkowo nie jestem tutaj ironiczny, ale byłem naocznym świadkiem reakcji na koncert Frosta, zarówno przed, po i w trakcie. Michaelem Girą elektroniki się nie stał, ale hipster-bóstwem z pewnością.

Nazwisko Frosta od lat krąży po świecie alternatywnej, czy wręcz awangardowej elektroniki, ale mimo wszystko pozostawało na jego obrzeżach, głównie ze względu na częstotliwość kolejnych wydawnictw. Ostatni regularny album, "By The Throat", które całkiem zasłużenie ściągnął na Frosta większą uwagę, ukazał się przecież w 2009 roku. Całkiem zrozumiałe jest zatem wyczekiwanie następcy. Frost w trasę promującą "Aurorę" ruszył jeszcze przed oficjalnym wydaniem albumu, promotorzy praskiego koncertu wykonali świetną robotę wmawiając lokalnej śmietance, że mają do czynienia z najważniejszym wydarzeniem muzycznym 2014 roku.

Byłem, widziałem, przeżyłem "brutalne białe stroboskopy" i "taką ilość sztucznego dymu, żeby każdy wyszedł z koncertu z rakiem płuc" (oficjalne wymagania Frosta z jego koncertowego ridera). Tak, było to ważne wydarzenie i intrygujące przeżycie, ale reakcje ejakulującej wręcz publiczności plus późniejsze relacje były grubo przesadzone. Siłą koncertu były bynajmniej nie sam Frost, ale dwa potężne zestawy perkusyjne które obsadzili zakapturzony Pakistańczyk Shahzad Ismaily oraz Greg Fox, były perkusista Liturgy. To dzięki nim, a nie plamom i bitom Frosta, koncert osiągnął emocjonalne wyżyny. Problem jednak w tym, że wyżyn tych nie opuszczał ani na chwilę. Bez zmian, żadnego progresu, wręcz odrobiny finezji, koncertowa "Aurora" zaczęła mnie nużyć.

Mówiąc wprost, sądzę, że praskie zachwyty Frostem były w znacznej mierze pozamuzyczne. Bo ważny koncert, bo ważni ludzie mówili, że to będzie ważny koncert, bo można błysnąć szerokimi horyzontami, bo zarazem elektronika, ale i "prawie-metal", bo intelektualna podbudowa to prostej chęci posłuchania głośnej muzyki. I wreszcie sam Frost, archetypowy obiekt westchnień każdego płciowo ambiwalentnego hipstera.


"Aurora" na płycie chce brzmieć ważnie, ale nie do końca się to jej udaje. Album podzielony jest na trzy części składające się z trzech kompozycji, w przypadku niektórych ciężko jednak mówić o kompozycjach. "Flex" to klasyczne intro, "Diphenyl Oxalate" - półtorej minuty hałasu, "The Teeth Behind Kisses" trudno określić nawet przerywnikiem. Kluczowe są jednak upublicznione wcześniej "Venter" i "Nolan", ale także "Secant" i finałowe "A Single Point Of Blinding Light".

"Venter" to popisowe perkusjonalia i rozdygotana elektronika, wyraźniej też słychać tutaj dzwony. Mocny "Secant" napędzany jest wręcz plemienno-industrialnym rytmem a "A Single Point Of Blinding Light", choć krótkie, to brzmi odświeżająco brutalnie. "Nolan" teoretycznie zawiera w sobie wszystkie te wspomniane elementy, ale całość psuje pojawiająca się w drugiej połowie lekko idiotyczna linia melodyczna. "Nolan" też najlepiej obrazuje produkcyjne słabości "Aurory", której słuchałem na różnym sprzęcie, ale zawsze miejscami brzmi nieprzyjemnie. Można powiedzieć, że teoretycznie taki był zamiar, jest jednak różnica między celowymi zniekształceniami, brutalizacją dźwięku i ekstremalną głośnością a produkcyjną nieumiejętnością. W najmocniejszych momentach "Aurora" dusi się i skrywa wewnętrzne bogactwo, zamiast powalać ścianą dźwięku irytująco bzyczy, brzmi rozczarowująco płasko zamiast pochłaniać głębią.

Ilustracyjny charakter albumu "Aurory" i tożsama mieszanina zniszczenia i próżni zbliża go miejscami do ścieżki dźwiękowej "Gravity" Stevena Price'a. Ale tym bardziej wygrywa starsze "By The Throat", może pozbawione tak wyróżniających się elementów, ale pełne przestrzeni i bardziej wyważone. "Aurora" okazuje się głównie dobrym pomysłem, którego realizacja może trafi do audiofili-masochistów. 6/10 [Wojciech Nowacki]

27 lipca 2014


RÖYKSOPP & ROBYN Do It Again, [2014] Dog Triumph || Przełom lat dziewięćdziesiątych i zerowych. Internet dla szczęśliwców był z Neostrady a podziały muzyczne były jasne, sztywne i czytelne. W atmosferze polskiego rockizmu "elektronika" była haniebną obelgą i przymiotem muzyki "sztucznej i plastikowej". Muzyka musiała mieć gitary, pola Woodstocku musiały być pełne błota a plecaki musiały być pełne naszywek. Z terenów elektroniki jedynie The Prodigy mogło być akceptowane przez fanów rocka, pop odrzucany był automatycznie.

Jednak takie piosenki jak "Eple" i "Poor Leno" podobały się wszystkim, stając się przyczyną niejednego kryzysu tożsamościowego. Trwożnym szeptem wypowiadane zdanie "On zaczął słuchać elektroniki i to popowej" stało się stygmatem, ale i publiczną przykrywką, bo pierwsze single Röyksopp nucił każdy. Pierwsza dekada XXI wieku przyniosła zasadniczą zmianę, bariery gatunkowe upadły a Internet zaczął pozwalać na wszystko. Termin guilty pleasure najpierw pojawił się jako asekuranctwo i równie szybko przestał potrzebny.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Röyksopp należy tytuł prekursorów, ale ich dwa pierwsze albumy, debiutanckie "Melody A.M." i jego bardziej rozbuchany następca "The Understanding" były niewątpliwym sukcesem a ich przebojowa różnorodność do dziś bywa niedoścignionym wzorem. Nie wspominając już o tym, że to one wprowadziły do naszej świadomości takie postaci jak Erlend Øye czy Karin Dreijer Andersson.

Formuła zaczęła się jednak wyczerpywać, dlatego rozdzielono ją na dwie podstawowe części składowe. "Junior" / "Senior" spotkały się z mieszanymi reakcjami. Osobiście przemawiał do mnie bardziej pomury, atmosferyczny i całkowicie instrumentalny "Senior", ale po czasie to popowy "Junior" z głosami Lykke Li czy Robyn zdaje się bardziej znosić próbę czasu. Niemniej już wtedy wydawało mi się, że lepszy byłby jeden album nadal łączący obie twarze Röyksopp, choć duet miał już za mało dobrych kompozycji na ciągnięcie tej samej formuły.


I znów minęło parę lat z okazjonalnymi singlami i utworami publikowanymi na stronie internetowej aż wreszcie pojawiło się wydawnictwo, ni to epka, ni to minialbum, sygnowane zarówno przez Röyksopp i Robyn. Okazało się, że Röyksopp nadal bawi a "Do It Again" to jedna z lepszych pozycji w ich dyskografii i jeden z lepszych tytułów lata 2014. Tytułowa piosenka to kolejny alternatywny wakacyjny przebój, obok "Do You Feel The Same?" Hercules & Love Affair i "Obnoxiuosly Sexual" Gus Gus, i sprawdza sie w tej roli doskonale.

Nie można zapominać jednak o reszcie kompozycji. Moim faworytem jest zdecydowanie "Sayit", robotyczne, z echami zarówno prostego techno, jak i Kraftwerk, ale także jakby kontynuacja "The Girl And The Robot" z "Junior", singla śpiewanego również przez Robyn. Mocny bit i ciągłe repetycje sięgają sześciu i pół minuty a Röyksopp potrafią nadal brzmieć świeżo. Mechaniczny, ale zarazem popowy "Monument" sięga minut niemal dziesięciu, nie ma w nim większego progresu, ale nie nuży a jeszcze ciekawiej niż saksofon brzmią w jego drugiej połowie perkusjonalia.


Piosenka "Every Little Thing" to taki typowy średni Röyksopp, spokojnie mogła by się pojawić na "Junior" i tam przepaść. Do "Senior" zaś odwołuje się zaś ostatni utwór, znów niemal dziesięciominutowy "Inside The Idle Club". Długi, zapętlony, bez wewnętrznego progresu, wydaje się być kolejnym znakiem tego, że cykliczność, repetycje i lekka monotonia (ale w pozytywnym sensie) są dominującą cechą zarówno lirycznej, jak i muzycznej warstwy "Do It Again".

Powrót do formuły pierwszych albumów wydaje się konieczny, ale też bardzo trudny. Wymaga bowiem bezbłędnych kompozycji (na minialbum starczyło), pomysłów i starannie dobranych oraz różnorodnych gości. Sfeminizowanie "Junior" zabiło ten album, ale jasno zadeklarowana dzisiejsza współpraca z Robyn okazała się naprawdę dobrym pomysłem, mimo że fanem jej dziewczęcego, czasem wręcz infantylnego wokalu nie jestem. Kto wie, może właśnie droga mniejszych wydawnictw z jednym wokalistą byłaby dla Röyksopp ciekawsza niż niebezpieczny powrót do albumowych form. Niemniej dzięki "Do It Again" na kolejny ruch duetu znów czekam z niecierpliwością. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

21 lipca 2014


HJALTALÍN Enter 4, [2013] Sena || Högni Egilsson zdołał albumem "Terminal" podźwignąć Hjaltalín wśród islandzkich klisz, następnie poeksperymentował z Gus Gus stając się regularnym członkiem zespołu, po czym z macierzystym Hjaltalín nagrał najbardziej interesujący album w karierze formacji. Album, który chyba bardziej z logistycznych niż artystycznych powodów przepadł.

Gus Gus wydali "Mexico", już drugi album z Egilssonem w składzie, który odpowiada na nim choćby za rewelacyjny singiel "Obnoxiously Sexual". Jesienią formacja rusza w trasę koncertową i może przy tej okazji warto przypomnieć sobie o jego pierwszym zespole, zwłaszcza, że współpraca Egilssona z Gus Gus znacząco i na korzyść wpłynęła na zmianę brzmienia Hjaltalín.

Wrzucane oczywiście do jednego islandzkiego wora Hjaltalín, nieustannie porównywane z tymi samymi wykonawcami w ramach czasem wręcz pretensjonalnej mody na Islandię, zdecydowanie bliżej niż do czołówki swoich pobratymców miało do Arcade Fire. Podobne zamiłowanie do multiinstrumentalizmu oraz do rozbuchanych, barokowych aranżacji, tak samo liczny skład zespołu i żywiołowe koncerty wskazywały, że Hjaltalín to, coś więcej niż "kolejny-zespół-z-tego-samego-kraju-co-Sigur-Rós".

Więcej w sensie estetyczno-stylistycznym, niekoniecznie zaś jakościowym. Wspomniane koncerty faktycznie bawiły muzyką i folkowym wizerunkiem zespołu, elementy charakterystyczne dla Hjaltalín i znośne na żywo były jednak największą bolączką dwóch pierwszych i nieznośnych właśnie albumów. Kilka niewątpliwie zręcznych kompozycji przytłoczone została przeładowanymi aranżacjami a najbardziej męczył właśnie wysiłkowy i ekwilibrystyczny wokal Egilssona.

Tymczasem to właśnie elektroniczne otoczenie "Arabian Horse" Gus Gus pokazało, że potrafi nie tylko nie irytować, ale i dysponuje ciekawą barwą głosu jeśli tylko zrezygnuje z nadmiernie ekspresyjnej maniery. Jest to pierwsze z doświadczeń, które wykorzystane zostało na "Enter 4". Kolejnymi są oczywiście zdecydowanie większy nacisk położony na elektronikę oraz oszczędniejsze aranżacje zgodnie z filozofią "mniej znaczy mocniej". Ale Hjaltalín udało się dodać też kilka własnych elementów by stworzyć naprawdę interesującą całość.


Wpływ Gus Gus można usłyszeć już w otwierającym całość "Lucifer / He Felt Like A Woman". Elektronika na "Enter 4" nie pełni bynajmniej tanecznej roli, stanowi jednak subtelną, ale zauważalną zmianę. Poza pierwszą kompozycją, bardzo udaną kompozycją wyraźniej eksponuje ją jeszcze "Letter To [...]" po delikatnym wstępie przeradzająca się w elektroniczną miniaturę.

Jeszcze przyjemniejszą zmianą są odświeżająco skromne aranżacje. Skromnie, nie znaczy ubogo, w niektórych utworach znajdziemy naprawdę sporo ciekawych produkcyjnych zabiegów, ale nie eksponowanych na pierwszym planie. Z drugiej zaś strony mamy naprawdę proste kompozycje, jak oparte wyłącznie na pianinie "Ethereal" czy "On The Peninsula" oparte na smyczkach, ale bez patosu. "Enter 4" jest po prostu klarowniejsze i bardziej wyważone.

Najciekawszym składnikiem odświeżonego brzmienia Hjaltalín jest jednak niemal jazzowa sekcja rytmiczna. Modelowym przykładem jest "Forever Someone Else", skromne, ale pełne ciekawostek w tle, elektroniczne, ale i z wyraźną rolą pianina, ze smyczkami, ale bez typowego dla nich patosu, i wreszcie z synkopującą niemal perkusją. Jazzowa sekcja rytmiczna pojawia się też w "Crack In The Stone", ciepłej piosence, której stosunkowo najbliżej do przeboju. Jeszcze bliżej do tego ma "Myself", w którym Högni Egilsson najmocniej operuje swoim wokalem, ale wreszcie ani nie przytłacza, ani nie irytuje.


Dzięki nowym elementom udało się Hjaltalín stworzyć swój najciekawszy album i wreszcie oryginalne brzmienie. "Enter 4" może nie wypełniają chwytliwe melodie, ale mimo, że kompozycje są stosunkowo długie, mamy przyjemne wrażenie, że cały album kończy się zbyt szybko. Tym większa szkoda, że jego dostępność, jak i obecność w mediach, jest znikoma. O ile "Terminal" ukazał się nawet na licencji w Polsce, o tyle "Enter 4" wydane zostało wyłącznie na Islandii i trafiło do bardzo ograniczonej dystrybucji w kilku europejskich krajach. Cudem udało mi się znaleźć jeden egzemplarz w wiedeńskim sklepie muzycznych, ale Wam zostają na szczęście edycje cyfrowe i serwisy streamingowe. 8/10 [Wojciech Nowacki]

18 lipca 2014


I znów mamy lato i to paradoksalne wrażenie, że im wyższe temperatury, tym mniej muzyki. Zupełnie jakby muzyka, która chroni nas przez większą część roku latem stawała się tylko dodatkiem do słonecznych aktywności. A kwintesencją tego są letnie festiwale. Premier płytowych mało, samodzielnych koncertów również, za to festiwale kwitną, ale bardziej niż wydarzeniami muzycznymi są po prostu wydarzeniami. Praga zamieniła się w czerwcu w festiwale miasteczko wraz z festiwalem United Islands, rozsianym po praskich wyspach i parkach, i sam spędziłem bardzo przyjemne chwile bardziej używając sobie atmosferę niż same koncerty.


Jednoosobowy projekt Prodavač stał się pełnoprawnym zespołem a jego debiutancka płyta długogrająca "Malý ráje" (tradycyjnie dla Czech wydana wyłącznie na winylu i w postaci downloadu) znajduje się w czołówce tegorocznych czeskich tytułów. Chwytliwa i inteligentna piosenka "Šetřim slova" doczekała się teledysku, który wyreżyserował Tomáš Tosper, znany z mojej ulubionej słowackiej drużyny Jelly Belly.


Were Mute to nowy projekt Václava Havelki III, lidera znanych i w Polsce Please the Trees, daleki jednak od tradycyjnych dla niego inspiracji. Zamiast południowego rocka, indie folku i alternatywnego bluesa, wspólnie z Carlem Warwickem tworzy dronową elektronikę, przełamywaną miejscami brutalnym rytmem i sporą dawką eksperymentów. Całość brzmi naprawdę odświeżająco, zwłaszcza na żywo, a debiutancką epkę "The Bea(s)t Is Up", którą wyprodukował znany nam już Bonus, pobrać możecie za darmo ze strony labelu Starcastic.


Zeszłoroczna debiutancka Never Sol, będąca świetnym przykładem przenikania alternatywy do muzycznego mainstreamu w Czechach, pojawiła się gościnnie na ostatniej epce Floexa (u nas bardziej znanego pod własnym imieniem Tomáš Dvořák jako autor muzyki do gry "Machinarium") a jej płyta "Under Quiet" zgarnął szereg miejscowych nagród. Teraz album ma szansę dostać się do światowej dystrybucji dzięki rozszerzonej reedycji za którą odpowiada niemiecki label Denovali Records. Z tej okazji Never Sol postarała się o nowy, ponury teledysk do piosenki "Run With The Wolves".


W typowym dla Jaromíra Švejdíka stylu powstał teledysk do piosenki "Grab/Hrob/The Grave" grupy Kafka Band. Zespół, w którym udziela się również popularny czeski powieściopisarz Jaroslav Rudiš, powstał by muzycznie zilustrować komiksową adaptację "Zamku" Franza Kafki, oczywiście kreski Švejdíka.

Na koniec kilka nowości do pobrania. J, czyli obdarzony niezwykle dojrzałym głosem Jakub Jirásek, wydał split z duetem Hey!Rabbit, nadal dostępna jest też jego epka "Cold Cold Nights". Holy, czyli elektropopowy producent Šimon Holý, po przebojowym i entuzjastycznie przyjętym zeszłorocznym "T", powrócił z nowym albumem "Ř". A najnowszym tytułem słowackiego labelu Exitab jest Pjoni i jego kolejna epka "Towns". [Wojciech Nowacki]

14 lipca 2014


GUSGUS Mexico, [2014] Kompakt || „Arabian Horse” to jeden z najczęściej słuchanych przeze mnie albumów i zarazem największy chyba dla mnie konflikt pomiędzy obiektywnym a subiektywnym. Płyta świetna i średnia zarazem a wszystko dlatego, że zawiera jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, kompozycje w karierze islandzkiego kolektywu. Właśnie, są zawarte, ale go nie wypełniają, po szeregu zjawiskowych utworów pojawiają się zupełnie nijakie, nawet nudnawe, co najwyraźniej widać w przypadku edycji winylowej, gdyż płyty ze stronami C i D nie słucham niemal wcale.

„Mexico” od swego poprzednika różni się, ale na tyle subtelnie, że w ostatecznym rozrachunku okazuje się płytą utrzymaną na plus minus tym samym poziomie. Zjawiskowych utworów mamy tutaj mniej, oba single, „Crossfade” i „Obnoxiously Sexual” jednak całkowicie wystarczają, są to bowiem wyżyny tego, co w ramach tanecznej elektroniki można osiągnąć. Reszta płyty nie jest na szczęście tak nijaka jak cała przeciągnięta druga połowa „Arabian Horse”. Żadna z pozostałych kompozycji nie zapada w pamięć tak jak dwa doskonałe single, ale też nie sposób wskazać tu żadnej wyraźnie słabej. Znów zatem GusGus nagrali album dla mnie trudny do uchwycenia, jednocześnie lepszy i słabszy od poprzedniego.

Ale jeśli odsunąć na bok osobiste rozterki, mam wrażenie, że „Mexico” ma spore szanse trafić do szerszego grona słuchaczy niż poprzednie płyty. Niektórzy pamiętają jeszcze dawne wcielenie GusGus z lat 90-tych, w oryginalny sposób łączące ówczesną trip-hopową i chill-out’ową stylistykę z tym, co dziś nazwalibyśmy dream-popem. Tych, którzy spodziewali się kontynuacji brzmień 4AD, zabrnięcie w elektronikę musiało odstręczyć jako zbyt radykalne. GusGus zaczęli grać techno i dawni fani zapewne długo nie mogli się zdecydować czy to tak na serio. O tym, że było to na serio przekonują kolejne albumy wydawane po paroletniej przerwie, house’owe „Forever”, spolaryzowany „Arabian Horse” i najlepsze moim zdaniem w dyskografii GusGus ciemne, spójne i niepokojące „24/7”. Na tym tle „Mexico” jawi się jako najprzystępniejsza i najbardziej popowa płyta Islandczyków od końca lat 90-tych.


Elektronika elektroniką, ale w przeciwieństwie do poprzednich płyt, wszystkie kompozycje na „Mexico”, może poza tytułowym instrumentalem, to po prostu piosenki. Kontakt z nimi ułatwia przede wszystkim Högni Egilsson, którego zdecydowanie bardziej wolę jako wokalistę GusGus niż Hjaltalín. Ciekawie wypada jednak porównanie słów, Egilsson wokalem od którego mięknąć mogą kolana stara się kreować bardzo seksualną atmosferę (oczywiście „Obnoxiously Sexual”, ale i „God Application”), tymczasem Daníel Ágúst Haraldsson jednym wersem, jedną frazą potrafi osiągnąć znacznie bardziej erotyzujący efekt. Zarówno w „Crossfade”, jak i w przestrzennym, krążącym „Airwaves” pojawia się paralela seks – muzyka, która wydaje się kluczowa dla całego albumu.


Bo „Mexico” to pojedynek dwóch utworów, dwóch podejść do przebojowości i dwóch wokalistów (Earth, czyli Urður Hákonardóttir, tym razem wiodącą rolę odgrywa tylko w dziwnie daftpunkowym „Another Life”). „Crossfade” swą duszną, lekko niepokojącą atmosferą przypomina typową dla GusGus mroczną linię kompozycji z „24/7” i częściowo „Arabian Horse”, słychać tu pot, serce i skrzypiące sprężyny. Tymczasem w „Obnoxiosuly Sexual” skrzypi jedynie parkiet, bo jest to bezczelnie chwytliwy, taneczny przebój a wejście dęciaków robi niemal tak samo dobrze jak słynny akordeon w „Selfoss”. 7/10 [Wojciech Nowacki]

11 lipca 2014


BATHS Ocean Death EP, [2014] Anticon || Nie jest to żaden dodatek do dyskografii, suplement do ostatniego albumu, prezent dla fanów. Ten dwudziestominutowy materiał zawiera jedne z najlepszych kompozycji w karierze Willa Wiesenfelda, który demonstruje tym samym zarówno istotność formatu epki, jak i własny artystyczny progres.

"Ocean Death" można umieścić pomiędzy "Cerulean" a "Obsidian", jednak zamiast być rejestracją etapu pośredniego pomiędzy pierwszą a drugą płyta, wydaje się zdecydowanie być połączeniem najlepszych i najbardziej charakterystycznych elementów obu dotychczasowych odsłon Baths. Mamy tu zarówno co raz zręczniejsze bity rodem z debiutu, jak i song-writing odkryty przez Wiesenfielda na pochmurnym "Obsidian". Jest bardziej piosenkowo niż na "Cerulean", ale i ciekawiej muzycznie niż na zeszłorocznej płycie. Baths wykuł własny muzyczny język i kolejnym albumem powinien dołączyć do grona największych.


Pierwszy, tytułowy i najlepszy. Nie tylko na epce, ale chyba i w całej dotąd oficjalnie wydanej twórczości Baths. "Ocean Death" to taneczny tren, który rozpoczynają tak głębokie i basowe bity, że aż ciężko uwierzyć, że z tego niemal-minimal-techno stanie się piosenka. Tymczasem rozwój kompozycji jest precyzyjny, że niemal niezauważalny, przynajmniej dopóki w połowie utworu nie orientujemy się w jak piosenkowe, emocjonalne i emocjonujące regiony zabrnął.

"Fade Away" już od początku jest czytelnie piosenkowy, połączenie dźwięków pianina i rozedrganej elektroniki przypomina złote lata "indie-emotroniki", lecz bogatsze brzmieniowo i w ostatecznym rozrachunku bardziej taneczne niż intymne. Do tej samej stylistyki z początku XXI wieku zdaje się odwoływać również "Voyeur", ale tutaj wiodącą rolę odgrywa zapętlona gitara basowa, całość zaś nabiera lekko pozytywkowego charakteru rodem z "Vespertine" Björk.

Dawny hiphopowy rytm i ślady chillwave'u w wersji Baths pojawiają się w "Orator". Ale zaraz potem "Yawn" ostatecznie jaką drogę przeszedł Willa Wiesenfeld od wesołego producenta elektroniki do charakterystycznego i samoświadomego song-writera. Jego piosenki są nadal równie osobiste jak na "Obsidian", bardziej jednak uniwersalne i zdystansowane, wręcz autoironiczne. Ułomność ciała i złamane serce z albumu doprowadziły tutaj to dziwnie komfortowego poczucia bezsilności. Gdy Will śpiewa o pozbawionym znaczenia związku the world will yawn, yawn and move on wypływa z tego poczucie autoironicznej akceptacji.

Tak, Will Wiesenfeld stał się dojrzałym, oryginalnym i niezwykle ciekawym pisarzem tekstów, kompozytorem, producentem. Imię Björk pojawiło się powyżej nieprzypadkowo, w song-writingu Willa tkwi podobne podejście do oferowania prostych emocjonalnych piosenek w alternatywnej formie pełnej aranżerskich zabiegów. Na okazję by zobaczyć Baths na żywo oraz na jego trzecią płytę, czekam po "Ocean Death" ze znacznie większą niecierpliwością niż po "Obsidian". 8/10 [Wojciech Nowacki]

4 lipca 2014


DAMON ALBARN [29.06.2014], Stara Gazownia, Poznań || Maltańskie koncerty to pewna marka. W mieście w którym życie kulturalne traktowane jest przez włodarzy jako fanaberia części niepokornych mieszkańców, przynajmniej raz w roku można zetknąć można się z tym, co aktualnie w muzyce istotne. Nawet wielkie festiwale muzyczne wydają się lekko opóźnione w sprowadzaniu nowości, tymczasem Malta błyskawicznie zareagowała na powroty Portishead czy Faith No More, przedbiegła falę freak-folku a nieszczęsny koncert Atoms For Peace miał szansę być jednym z najważniejszych wydarzeń koncertowych zeszłego roku.

Ale zastanówmy się, czy dziś jeszcze w jakimś stopniu ekscytuje nas Atoms For Peace? Zainteresowanie Thomem Yorkiem wróciło przecież do zwyczajowego rytmu "będzie w tym roku nowe Radiohead czy nie". Chciałbym oględnie powiedzieć, że nie jestem pewien czy solowy album Damona Albarna będzie pamiętany za powiedzmy rok. Rzecz w tym, że jestem niemal całkowicie pewien, że nie będzie. Niewielu jest artystów, którzy solową twórczością są w stanie wyjść z cienia macierzystej formacji. Eddie Vedder? Wspomniany Thom Yorke? Jako fani możemy racjonalizować, dowodzić znaczenia, ale powiedzmy to sobie szczerze, nawet dla nas będą to tylko dodatki do dyskografii.

W przypadku Albarna jednak - dyskografii czego? Poznański koncert pokazał, że jednak dla sporej części publiczności jest to bardziej lider Gorillaz niż Blur. Jako zbliżający się do trzydziestki fan Blur nadal zdarza mi się myśleć o Gorillaz w kategoriach pobocznego projektu a o reszcie projektów Albarna jako o artystycznych kaprysach. Tymczasem dla maltańskiej publiczności był to raczej ten facet od Gorillaz, co to kiedyś miał taki stary zespół z którym grał "Song 2". I weźmy poprawkę na to, że zarówno Blur, jak i sam Albarna nigdy nie należeli w Polsce do nazw specjalnie popularnych. Stąd też pewnie i frekwencja.

Na dwadzieścia zaprezentowanych piosenek aż sześć stanowiły kompozycje Gorillaz. Z tych bardziej oczywistych ciężej brzmiące "Tomorrow Comes Today" i "Kids With Guns" oraz "Clint Eastwood" na bis, ale także mniej oczywiste "Slow Country", "El Mañana" i gospelowe "Don't Get Lost In Heaven". Pojawiły się i dwa utwory The Good, The Bad & The Queen, "Three Changes" i singlowe "Kingdom Of Doom", ba, nawet jedna piosenka Rocket Juice & The Moon ("Poison"). A że pod samą sceną znalazło się jednak pewne grono albarnowych die-hard fanów, to gwiazda wieczoru drapiąc się głowie przyznać musiała: Love to hear you're singing these songs.

Blur? Zaledwie dwie piosenki, rozpoznane przez nielicznych. Właściwy set zakończyło "All Your Life", b-side z singla "Beetlebum", tuż przed nim Albarn odegrał zaś na pianinie "Out Of Time", owszem, singiel, ale z tej dziwnej płyty "Think Tank". I tyle. Nie dość, że wszystkie zespoły Albarna zostały, poza Gorillaz, sprowadzone do jednego poziomu, to i nie rozpieszczał widowni koncertem życzeń markowych kompozycji. Szkoda, na trasie zdarzyło mu się zagrać i "Song 2", i "Tender", o które aż się prosiło gdy na scenę wkroczył gospelowy chórek.

Oczywiście najważniejsze miały być utwory z "Everyday Robots", oficjalnie pierwszej solowej płyty Albarna. Już na samym początku koncertu rozbrzmiały singlowe "Lonely Press Play" i utwór tytułowy, występ zaś zgodnie z przewidywaniami zakończyło równie udane "Heavy Seas Of Love". Poza "The Selfish Giant" pojawiły się wszystkie piosenki z płyty, a że przeplatane były wspomnianymi wyżej dawnymi wcieleniami Albarna, to nawet na tle tych nie najbardziej znanych starszych piosenek, kompozycje z "Everyday Robots" jawią się jako najmniej wyraziste z całej jego twórczości. Może i ładne, jak zawsze pięknie zaśpiewane, ale szczerze i po prostu nudne.

Największą atrakcją koncertu był jednak sam Damon Albarn. Towarzyszący mu zespół do specjalnie zręcznych czy zajmujących nie należał, ale nieustale był obiektem żywej interakcji ze strony Albarna, traktującego całą swoją ekipę w niemal rodzinny sposób. I zachowującego się w profesjonalny, ale bezpretensjonalny sposób, czerpiącego nieskrywaną radość z występu. Nawet pomimo niesprzyjającej pogody, w końcu jak powiedział: It doesn't matter. It's only rain. But it's nice rain. [Wojciech Nowacki]

27 czerwca 2014


LANA DEL REY Ultraviolence, [2014] Polydor || O tym, jak istotnym zjawiskiem w popkulturze jest Lana Del Rey świadczy to, że praktycznie niemożliwym jest pisać i rozmawiać wyłącznie o jej muzyce. Owszem, wydanie drugiego albumu przynosi zwyczajową porcję porównań do debiutu, rozważania na temat utrzymania (lub nie) poziomu, poszukiwania zmian i rozwoju. Ale w przypadku Lany nadal istotniejsze są pytania o jej tożsamość. Jest kreacją czy nie. Jeśli tak, to czy odpowiada za nią sama, czy złowroga wytwórnia a może nadal tata, którego konto na Twitterze poświęcone jest dziś niemal w całości córce a nie handlu domenami. Czy naprawdę jest dziś tak ponura, czy naprawdę chce umrzeć młodo, czy jej teksty są feministycznym antidotum na wszechobecną radość popu czy submisywnymi fantazjami na temat autodestrukcji?

Tymczasem już przy okazji "Born To Die" pisałem, że Lana Del Rey jest w takim samym stopniu artystyczną kreacją, co praktycznie każdy w świecie muzyki (nie tylko) rozrywkowej. Jej postać wyróżnia się jednak totalnym dopracowaniem i perfekcyjną świadomością. Publicystyka do dziś nie rozszyfrowała Lany a rozpisując się o jej życzeniu śmierci tylko udowadnia, że całkowicie zapomniała o istnieniu Elisabeth Grant. Emocje Lany podsuwane są nam pod nos na zakrwawionej tacy, o tym, co czuje Lizzy wiemy bardzo mało albo zupełnie nic. Ale nie należy wątpić, że przynajmniej część jej własnych doświadczeń użyta została jako podstawa dla "Ultraviolence". Podobnie jak Stefani Germanotta do stworzenia Lady Gagi wykorzystuje swoje ciało, Lana Del Rey jest projekcją duszy Lizzy Grant.

Po niecałym tygodniu od premiery "Ultraviolence" opinie zgrupowały się w dwóch obozach, płyta jest albo nudna, albo lepsza od "Born To Die". Rozumiem nieprzychylnych, minorowa atmosfera i tempo "Ultraviolence" nie muszą i pewnie nie powinny trafić to każdego, są to jednak głównie ci, których Lana nie przekonywała już od początku. Nowym albumem niestety ciężko będzie jej zyskać sobie nowych miłośników, ale wystarczy przecież ponad milion fanów, którzy kupili "Born To Die" w samych Stanach Zjednoczonych. Reszta nie będzie miała możliwości dostrzec imponującej zmiany jakościowej muzyki Lany Del Rey i ominie ich jeden z najistotniejszych albumów współczesnego popu.

Zniknęły hiphopowe elementy i irytujące pseudo-taneczne zabiegi produkcyjne. Patetyczne orkiestrowe aranżacje zredukowane zostały do śladowego minimum. Produkcyjne mankamenty znikały już na "Paradise", zbiorze świetnych singli, kompozycyjnie utrzymanych jednak w stylu "Born To Die". "Ultraviolence" przynosi zmianę w samym kształcie piosenek, ale po miejscami płaskim i jakby nieprzystającym do stylu i wizerunku debiucie, największą nadzieję miałem na prawdziwe żywe aranżacje. I to właśnie otrzymujemy, prawdziwe gitary, żywą perkusję, produkcyjną przestrzeń za którą w większości stał Dan Auerbach z The Black Keys. Lana Del Rey zyskała dokładnie takiego muzycznego partnera jakiego potrzebowała, jej muzyka zaś stała się prawdziwsza, żywa i bardziej ludzka, choć w dramatyczny sposób.


"Cruel World" to zjawiskowy wstęp i jedna z najbardziej wyjątkowych kompozycji Lany. Żywe instrumenty kreują atmosferę z początku lat 70-tych, pobrzmiewa tu lekko The Velvet Undergound i Jefferson Airplane. Napięcie budowane jest stopniowo, niemal w soundtrackowy sposób i tak oto piosenka sięga niemal siedmiu minut. Jednak kluczowy jest tu niebanalny refren i histeryczny wokal Lany, która dosłownie goes crazy. Minorowy nastrój utrzymany zostaje oczywiście w tytułowym "Ultraviolence" prowadzonym przez pianino i pląsającą gitarę w znów niebanalnym refrenie. I'm your jazz singer and you're my cult-leader śpiewa Lana w finale oferując nam kolejny muzyczny klucz. "Shades of Cool" tworzy bowiem jazzową atmosferę, bez jazzowego instrumentarium a Lana wciela się tu w diwę z lat 50-tych. Przede wszystkim jest to koronny dowód wielkiej muzycznej zmiany, gdy piosenka rozdzierająco eskaluje i pojawia się najprawdziwsze gitarowe solo.

"Brooklyn Baby" przynosi odrobinę wytchnienia od gęstniejącej atmosfery, Lana pozwala sobie na sporą dozę dowcipnej (auto)ironii gdy śpiewa I get high on hydroponic weed, And my jazz collection's rare lub My boyfriend's pretty cool, But he's not as cool as me. To jednak całkowicie poważny wers They judge me like a picture book, By the colors, like they forgot to read powinien zapaść w pamięć wszystkim obcującym z Laną Del Rey. "West Coast" nie jest bynajmniej lekką piosenką, ale z pewnością najbardziej nietypowym singlem, rytmicznym, pełzającym, wręcz nerwowym.


W połowie albumu poziom minimalnie opada, "Sad Girl" i "Pretty When You Cry" to dwie jazzująco-popowe piosenki, ale wraz z powolnym i niepokojącym na niemal trip-hopowy sposób "Money Power Glory" pojawia się kolejny potencjalny przebój. Niepokój, odrobina szaleństwa i ciągle rosnące napięcie czynią świetną kompozycję również z "Fucked Up My Way Up To The Top". Dla kontrastu finałem albumu są urokliwe "Old Money" i chyba najlżejsze w zestawie "The Other Woman".

Podobnie jak w przypadku "Born To Die" wraz z edycja rozszerzoną "Ultraviolence" otrzymujemy kilka dodatkowych utworów. Warto jednak trzymać się myśli, że są to tylko dodatki, album złożony z 14 piosenek byłby zdecydowanie za długi a bonusowe kompozycje rozbijałyby jego koncepcyjną całość. "Black Beauty" utrzymane jest w stylu płyty, ale zdecydowanie "ładniejsze". Skromne "Guns And Roses" ma lekko szkicowy charakter a "Florida Kilo" nawiązuje muzycznie do zupełnie innej Lany, niemal tej sprzed czasów debiutu.

Lana Del Rey na "Born To Die" była postacią rodem z przestylizowanych lat 50-tych, 60-tych, pod pastelowym wizerunkiem skrywającą olbrzymie frustracje i bardzo niechrześcijańskie pragnienia. Ale Ameryka się zmieniła i "Ultraviolence" jest dalszym ciągiem tej samej historii. Dekadę później Bob Dylan sięgnął po gitarę elektryczną a grzeczne dziewczęta i sfrustrowane gospodynie domowe stały się albo hippiskami na rogu Ashbury i Haight albo narkotycznymi boginiami nowojorskiej bohemy. Być może jest to historia, którą Lana Del Rey tylko odtwarza, ale jej opowieść, jej muzyka, mówi więcej niż większość dzisiejszego popu. 9/10 [Wojciech Nowacki]

25 czerwca 2014


LITTLE DRAGON Nabuma Rubberband, [2014] Because Music || Little Dragon to jeden z najsympatyczniejszych zespołów jakie można sobie wyobrazić. Świetne, energetyczne koncerty, oryginalna, ale bezpretensjonalna wokalistka, i oczywiście muzyka, przebojowa, chwytliwa i radosna, nawet wtedy gdy wpada w melancholijne tony. Rozdzierająca ballada "Twice" z nu-jazzującego debiutu użyta była już chyba w setce seriali, na grupę zwrócił też uwagę Damon Albarn a w ten sposób Little Dragon ruszyli w trasę z Gorillaz i pojawili się gościnnie na "Plastic Beach', dzięki czemu animowana formacja zyskała jedną z najlepszych piosenek w karierze. Ale pierwsza ukuta przeze mnie teoria mówi, że piosenka w serialu częściej szkodzi niż drastycznie podnosi popularność, druga zaś, że Damona Albarna bardziej się szanuje niż słucha. Dlatego to ze strony samych Little Dragon oczekiwałem ruchu, który zwrócił by na nich należną uwagę.

"Little Dragon" jeszcze jako tako odzwierciedlał chilloutowo-jazzowe zapędy Koop, duetu, który Yukimi Nagano wcześniej wspierała wokalnie. Ale to "Machine Dreams" pokazało w pełni własny, pomysłowy język grupy. Kanciaste electro-rytmy, zabawy tonacjami, aranżacyjne pułapki i wokal Yukimi, niby nie imponujący i pozornie chłodny, ale w otoczeniu dźwięków kreowanych przez pozostałych członków zespołu nabierający autentycznego żaru. Kto miał niewątpliwą przyjemność widzieć Little Dragon na żywo, wie, że dzięki wsparciu brodatych Szwedów Yukimi staje się raczej małym wulkanem niż smokiem. Dlatego też pewien byłem, że trzecia płyta będzie ostatecznym przypieczętowaniem ich sukcesu.

Ale wraz z "Ritual Union" pojawił się kłopot. Album ten pozostawił mnie zaskakująco obojętnym, do napisania o nim zbierałem się tak długo, że ostatecznie jego recenzja nigdy się tu nie ukazała. Skromność i redukcja brzmienia Little Dragon do najbardziej podstawowych składników była w tym momencie kariery błędem. Nie operowania ciszą od nich oczekiwaliśmy, single i charakterystyczne połamane rytmy tylko uwypuklały brak pomysłów na piosenki.


"Klapp Klapp" jako pierwszy singiel zadziałał niezwykle odświeżająco. Po dynamicznym jazzowym nawiązaniu we wstępie otrzymujemy autentyczny, mocno opleciony elektroniką przebój, bogaty, przestrzenny, bez zbędnych eksperymentów i w pełni zgodny z oczekiwaniami. Pierwszy i przygodny kontakt z "Nabuma Rubberband" mógł znów rozczarować, ale choć nie jest to mój wyśniony i pełny przebojów album Little Dragon, to jest zdecydowanie lepszy od "Ritual Union" i przynosi przede wszystkim drobne, ale zauważalne zmiany w brzemieniu zespołu.

Długo niesłyszane ślady dawnego nu-jazzowego wcielenia rozbrzmiewają w szurającym i niezwykle przestrzennym "Mirror". Produkcyjna przestrzeń jest właśnie największą nowością na „Nabuma Rubberband”, zwłaszcza w porównaniu ze smutnie płaskim „Ritual Union”. Śpiew Yukimi często wykorzystuje ponakładane linie wokalne, w tle obecne są elektroniczne pogłosy, w większości utworów znaleźć można wiele produkcyjnych ciekawostek, w miejsce dawniej dla Little Dragon firmowych aranżacyjnych.

Mimo brzmieniowego bogactwa jest tu bowiem jednocześnie prościej pod względem kompozycyjnym. Zespół zawsze flirtował z elektronicznym r’n’b, ale przy pomocy własnego i dość oryginalnego języka. Na „Nabuma Rubberband” jest tymczasem „normalniej”, piosenki w typie „Pretty Girls”, „Pink Cloud” czy „Cat Rider” mogą mieć obiecujące tytuły (zwłaszcza ostatnia z nich), ale okazują się zwyczajnymi, leniwymi r’n’b balladami. Najlepiej połączenie standardowego r’n’b z elektroniką wypada w finałowym i chwytliwym „Let Go”, słusznie zresztą wybranym na trzeci singiel.

W poszukiwaniach nowego języka Little Dragon wchodzą jednak na już obsadzone terytorium. Nad współczesnym r’n’b w wykonaniu Szwedów unosi się często duch Jamesa Blake’a, choćby w piosence tytułowej, załóżmy więc, że przynajmniej w teorii reprezentatywnej. Może traci na tym wcześniejsza oryginalność grupy, ale co z tego, skoro efekty są tak satysfakcjonujące. Szczególnie w jednej z najciekawszych kompozycji w zestawie, „Only One”, gdzie po pierwszej połowie wypełnionej wokalami opartymi na pogłosach nagle pojawia się mocny rytm, który szybko eskaluje wraz z głębokim basem i wokalną repetycją. Niemal Blake rodem z „Overgrown”.


Drugi singiel, „Paris”, to kolejny trafiony przebój z chwytliwym refrenem. Na plus wyróżniają się jeszcze najciekawsze „Underbart” i „Killing Me”. Pierwszy, pełen napięcia w refrenie, rozpoczyna niemal disco-przestrzeń, by później skrywać w tle prawie deep-house’owy puls. Drugi zaś to najmocniej podbita elektroniką kompozycja na płycie, pełna wspomnianych kompozycyjnych ciekawostek.

Dostaliśmy od Little Dragon zatem bardzo dobrą płytę. Zrehabilitowali się po niezbyt udanym „Ritual Union”, ale jednoczenie jestem pewien, że stać ich na jeszcze więcej. Nadal nie jest to kropka nad i którym było „Machine Dreams”, choć są blisko. Połączone wcześniejsze inspiracje tworzą najdojrzalszą jak dotąd całość. Szkoda trochę, że w brzmieniowych poszukiwaniach tracą nieco na dawnej oryginalności i odświeżającej dziwności, ale końcowy efekt jest tak stylowy, że nie mogą utracić mojej sympatii. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

24 czerwca 2014


Tam razem skrzyżowanie po części "Pocztówek z obozu" i po części "Bohemofilii". W pierwszym cyklu prezentujemy najciekawsze odkrycia z Bandcampa, moim zdaniem jednego z najistotniejszych i najciekawszych mediów muzycznych, oferującego nieprzebrane bogactwo nowej muzyki bezpośrednio od twórców, czasem za darmo, czasem z możliwością finansowego wsparcia artysty. W swej "Bohemofilli" staram się zaś odczarowywać czeską muzykę i pokazywać różnorodność sceny, tak bliskiej nam geograficznie a zupełnie nieznanej. Sceny, która ze względu na historyczno-kulturowe zaszłości, nadal żyje w wyjątkowej i chyba nierozerwalnej symbiozie z sąsiednią Słowacją.

Bandcamp, niczym MySpace XXI wieku, daje możliwości nie tylko twórcom, by rozpowszechniać swoją twórczość w profesjonalnym cyfrowym kształcie i zbierać środki choćby na publikacje fizycznych nośników, ale umożliwił też tworzenie bardzo ciekawych i sprofilowanych netlabeli. Słowacki Exitab profiluje się na elektronikę i przy pierwszym spotkaniu zaskakiwać może jak bogata i światowa jest oferta tego małego kraju. Ale w końcu popularny żart mówi, że każdy słowacki twórca elektroniki chce brzmieć jak Amon Tobin. Rozwijają się jednak zarówno sami muzycy, jak i oferta Exitab, który to label wyrasta na jedno z najciekawszych środowisk Europy Środkowej. Przyjrzyjmy się zatem ich ostatnim wydawnictwom.

Stroon, czyli Dalibor Kocián, pojawiał się już wielokrotnie na łamach "Bohemofilii", jest bowiem artystom niemal hiperaktywnym. Regularnie wydaje kolejne tytuły, będące czymś pośrednim między epkami a minialbumami, oprócz tego single, w tym choćby swojsko zatytułowany "Krakow". Współpracuje wreszcie chętnie z innymi twórcami, jak Stratasoul czy Pjoni. Początkowo przylgnęła do niego łatka "słowackiego Buriala", jego najnowsze wydawnictwo "Impermanence" wykracza jednak poza pierwotne post-dubstepowe inspiracje. Znajdziemy tu charakterystyczne dla Stroona połamane bity i głębokie basy, ale typowy ponury nastrój świetnie odświeżają i ocieplają nowości - żeńskie chóralne zaśpiewy, ale przede wszystkim piękny wibrafon. W "Things That Snail Hears" Kocián gra wyłącznie na tym instrumencie a wszystkie elementy zręcznie przeplatają się już w początkowym "Bitter Wine", całość zaś nabiera miejscami filmowego charakteru.

"Hit The Lights" to już poważniejsza i zdecydowanie mroczniejsza podróż. Jacques Kustod to producent poruszający się wcześniej po różnych i niebanalnych terytoriach. Jego debiut w barwach Exitab to dwie ponad dziesięciominutowe części tytułowej kompozycji i cztery remiksy. Jej podstawą były nagrania terenowe na przedmieściach Bratysławy, ale dzięki kolejnym produkcyjnym warstwom, poutykanym tu i ówdzie drobnym hałasom, zniekształceniom, wyraźnemu rytmowi czy modulowanej gitarze, oddala się standardowej nudy dark ambientu w stronę niemal deep-house'u. Faworyt? Zdecydowanie "Hit The Lights" (Part II)", najbogatsza brzmieniowo i pełna przestrzeni.

Sky To Speak to obecnie trio, do audiowizualnego duetu, który tworzyli Matěj Kotouček i Ondřej Synáček, dołączył perkusista Erik Netušil i wszystkie te elementy wyraźnie słuchać na epce "Ruin". Bogate, ale lekko przybrudzone brzmienia mają faktycznie wielki potencjał wizualny a żywa, choć przekształcana perkusja dodaje głębi i niemal przebojowego potencjału. "Pilot" zbliża się bowiem do pastelowej retro-elektroniki, najbardziej zaś reprezentatywne "And Ruin Comes After" słusznie poddane zostało aż trzem remiksom, w tym innego przedstawiciela labelu - Casi Cada Minuto i jego firmowych, lekkich dźwiękowych plam.

Herzog Herzog, czyli Peťo Janovický, ma spore szanse stać jednym z najprzystępniejszych nazwisk labelu. Na koncie ma już debiutancki album "inTHISposition", epkę "Sitzfleisch!" oraz singiel "Urban Nova", zapowiadający drugi album. Na albumie, ostatecznie zatytułowanym "Sitzfleisch.", znalazły się również najciekawsze kompozycje z wcześniejszej epki, "GeeM" i "Leipzig", ale i sporo dalszych eksperymentów, mocno zagęszczających brzmienie miejscami archaicznej, lecz pomysłowej elektroniki. Wystarczy posłuchać "Lost Lost Lost" z żeńskim wokalem i żywą perkusją, czy niemal przebojowe, być może zgodnie z tytułem, "Ibiza 2079" z vocoderem w stylu elektronicznych wycieczek Mogwai. Różnorodność Herzog Herzog może zatem zapewnić projektowi szerokie grono odbiorców.

O przystępności nie ma już mowy w przypadku Obete Sekty. Wystarczy spojrzeć na bandcampowe tagi. Pod kompilacją "Sekta obetí" znajdziemy tak malownicze opisy gatunków jak deathcunt, shitgaze, demon conjuror czy cenobyte ballads. Pierwotny, zrodzony z frustracji mixtape "Obete sekty" ukazał się już w 2011 roku a stał za nim Tomáš Ferko, producent lepiej znany pod pseudonimem Teapot. Noise'owe gitary, punkowa surowość, przygodne sample i brudna elektronika pierwotnego materiały stały się podstawą dla zbioru jeszcze bardziej eksperymentalnych remiksów, których zwieńczeniem jest finalne 23-minutowe kolażowe monstrum. Nie dla każdego, choć z tytułem utworu "Každý štvrtok ráno jebem na prednášku" może utożsamiać się każdy polski student.

Sound Sleep to pierwotnie wyłącznie koncertowy projekt za którym stoi Dead Janitor. Ostatecznie jednak dwie identycznie zatytułowane piętnastominutowe kompozycje "Shape" zostały wydane, w tym i na limitowanej kasecie magnetofonowej. "Shape" brzmi jak ścieżka dźwiękowa do programu popularnonaukowego, wypełniona laboratoryjnym pulsem i mechanicznymi repetycjami. Od końca jednak pierwszej "strony" pojawiają się wyraźniejsze taneczne motywy a całość zmierza niemal w stronę Four Tet z okresu "Everything Ecstatic".

W barwach wytwórni debiutuje Foundling, urodzony w Wielkiej Brytanii producent, na Wyspach również koncertujący. Epka "Wake Up In Bits", wbrew tytułowi, opiera się raczej na minimalistycznych dźwiękowych plamach, niż na bitach, bardziej też pasuje do relaksu przed zaśnięciem, niż do energetycznego poranka. Lekko, miękko, przestrzennie, z powoli przelewającymi się ambientowymi falami, Foundling ukazuje cieplejszą stronę elektroniki.

Wspomniany już wyżej Dead Janitor to pod względem ilości zarejestrowanego materiału prawdziwy weteran słowackiej sceny. "Glacial Pace" to już jego trzeci album wydany przez Exitab a dodajmy jeszcze wcześniejsze tytuły wydane własnym sumptem. Miał zatem sporo możliwości by wypracować rozpoznawalny i zasadniczo niezmienny styl, bliski połamanym bitom Warp, techniczny i stosunkowo chłodny. Nowy tytuł nie przynosi w tym względzie żadnej zmiany, Dead Janitor to pewna marka labelu a że terytoria po których się porusza są szersze niż się wydaje świadczy wspomniane wyżej "Shape" zarejestrowane pod szyldem Sound Sleep.

Bez obaw i zbędnych wahań obserwujcie zatem działalność Exitab, zaglądajcie regularnie na Bandcampa, Tumblra i Facebooka, muzyczną propozycją się nie zawiedziecie a będziecie mieli możliwość obserwować ekspansję jednego z ciekawszych labeli naszej części Europy. [Wojciech Nowacki]

19 czerwca 2014


CUT COPY Free Your Mind, [2014] Modular || Pamiętacie darmowy album "Duality" za którym stał niejaki Captain Murphy a w istocie sam Flying Lotus? Ten gęsty hiphopowy mixtape układał się w złożoną z upiornych sampli opowieść o typowej new-age'owej sekcie. Charyzmatyczny, pozornie miłosierny lider, mający ocalić wyselekcjonowanych wiernych przed zagładą z kosmosu i trenujący ich w sztukach umysłowych w rzeczywistości przeprowadzał głębokie pranie mózgu.

Gdy Cut Copy bombardują mnie tekstami w rodzaju Shine brighter, shine on, Shine brighter than the sun, Free your mind, You gotta reach the sky if you want your life to shine to zamiast tanecznych podrygów czuję narastające mdłości. Rozumiem, Australia musi być strasznie fajnym, wesołym i słonecznym miejscem, ale liryki w rodzaju powyższego i wszechobecna tytułowa mantra Free your mind sprawia, że sam czuję się być poddawany praniu mózgu przez Cut Copy. Nie mam nic przeciwko radosno-beztroskiej muzyce, szczególnie o tej porze roku, ale o tym, że można nagrać taneczny album niepozbawiony ambicji przekonali nas już Hercules & Love Affair. Wesołkowata psychodelia przejawia się u Cut Copy nie tylko w muzyce, ale i w wyjątkowo niezdarnych tekstach, ba, pojawiają się nawet sekciarskie sample podobne do tych z "Duality". Tam jednak miały straszyć i budować literacką fikcję, Cut Copy tymczasem nie puszczają do słuchacza żadnego oka i wydają się być całkiem serio ze swoją new-age'ową słoneczną psychoterapią. Efekt jest nawet jeszcze bardziej przerażający.


Psychodeliczną opowieść rodem z kosmosu, pełną popkulturowych klisz i z zamierzonym tanim posmakiem serwują nam już przecież inni Australijczycy z Empire of the Sun, ale u nich przynajmniej wiemy, że jest to tylko rozrywkowa fasada i wizerunek. Słuchając "Free Your Mind" czujemy się słodko i niezręcznie. Najlepiej nie wgłębiać się w płytki przecież przekaz albumu i oddać się wyłącznie muzyce, choć pokłady radości i na nią mają nienajlepszy wpływ. Po wyjęciu dowolnie wybranej piosenki z kontekstu płyty mamy gotowy letni przebój. W całości jednak jest to dawka uderzeniowa i trochę nieznośna a Cut Copy zaczynają być karykaturą samych siebie w większym stopniu niż nasi Kamp!

Zarówno Empire of the Sun, jak i Kamp! słychać w naiwnie kolorowym, ale bezwstydnie tanecznym "We Are Explorers". W tej piosence mamy pop-post-meta-psychodelię XXI wieku, ale Cut Copy sięgają i głębiej. Tytułowe "Free Your Mind", pomijając tekst, to kolejny z fajniejszych utworów, zakotwiczony jest mocno w latach 90-tych rezonując zarówno eurodancem, jak i odrobiną rave'u a'la Primal Scream. Do pierwotnej kwasowej psychodelii lat 60-tych sięgają zaś w "Dark Corners & Mountain Tops", choć już z gorszym efektem. Od tytułu "Meet Me In The House Of Love" mogą zazgrzytać zęby, ale głębszy elektroniczny bit naprawdę cieszy. I tu moim faworytem pozostaje "Let Me Show You Love" z pełzającym, hipnotycznym i niemal deep-house'owym podbiciem.

Reszta albumu rozpływa się jednak w tęczowej marmoladzie. Szkoda, Cut Copy zawsze byli zespołem radosnym, szczególnie na "In Ghost Colours", powszechne uznawanym za ich najlepszą płytą. Ja jednak najbardziej cenię "Zonoscope", na którym pokazali że wcale nie muszą być tak jednowymiarowi. "Free Your Mind" jest płytkie, ale jeśli umówimy się, że jest to album czysto użytkowy, to możecie spędzić na jego tle kilka przyjemnych chwil. 5/10 [Wojciech Nowacki]

WILD BEASTS Present Tense, [2014] Domino || Wild Beasts nie mają histeryczno-brodatej bezczelności Yannisa Philippakisa z Foals. Pojawili się zbyt późno, by zyskać sobie status "klasyków-indie", przynależny takim zespołom jak Franz Ferdinand. Nie są tak przereklamowani jak Kasabian czy Arctic Monkeys. Ale to Wild Beasts są najciekawszym co Wielka Brytania ma do zaoferowania w dziedzinie indie-rocka. I bez medialnego młynu będącego udziałem wyżej wymienianych z wolna i stopniowo zdobywają sobie rosnące grono oddanych miłośników. Dobra robota.

Po dziwnym i intrygującym debiucie oraz wyśmienitej płycie "Two Dancers", trzeci album "Smother" był jednak lekkim rozczarowaniem. Intymny, stylowy, przepięknie wyprodukowany, okazał sie zbyt wyciszony i zbyt pościelowy. Szczególnie w porównaniu z "Two Dancers", gdzie proporcje między tanecznym nerwem a stłamszoną pościelą były idealnie wyważone. Wild Beasts po drugim albumie potrzebowali czegoś, co ostatecznie zogniskowało by na nich uwagę, "Smother" mimo całego swego uroku nawet nie udawało, że miałoby spełnić to zadanie. W łóżku z Wild Beast zawsze jest przyjemnie, ale po "Two Dancers" wiedzieliśmy, że może być ciekawiej, bardziej różnorodnie, drapieżniej. Żadna łóżkowa rutyna.

Od pierwszych syntezatorowych dźwięków "Present Tense" słyszymy, że napięcie wróciło. Album ten nie jest może objawieniem do którego stworzenia Wild Beast są z pewnością zdolni, ale można ostrożnie stwierdzić, że jest to ich najlepsza i najdojrzalsza jak dotąd płyta. I gdy Hayden Thorpe śpiwa w "Wanderlust" Don't confuse me with someone who gives a fuck, wiemy, że zespół wydaje się nadal nie odczuwać żadnego ciśnienia.


Położenie zdecydowanie większego nacisku na syntezatory nie oznacza bynajmniej drastycznego powrotu do tanecznych brzmień. Sztuką, którą Wild Beasts opanowali perfekcyjnie jest całkowite zespolenie elektroniki z gitarami, dźwięków analogowych z cyfrowymi, do tego stopnia, że czasem nie jesteśmy w stanie rozpoznać, czy perkusja jest tu żywa, czy z automatu. Równowaga jest utrzymywana cały czas, w czym pomaga jak zwykle bezbłędna produkcja. Jeśli w "Daughters" pojawia się coś na kształt syntezatorowego sola, to w "Pregnant Pause" odkrywamy grę harfy.

Wielką siłą Wild Beasts są też jak zwykle piosenki. Nie stosują tanich i oczywistych chwytów, działają odrobinę podskórnie, ale efekt pozostaje długotrwały i uzależniający. Oczywiście mamy tu świetne single, najnowsze "Mecca", nerwowy i kluczowy dla płyty "Wanderlust" oraz "A Simple Beautiful Truth", najmniej typowe w zestawie, z motywem jak z polskiej dyskoteki, ale nadal będący po prostu bardzo fajną piosenką. Singlowy potencjał niesie też quasi-tytułowy "Past Perfect", chwytliwe i jednocześnie skromne "Silver Spot", czy leniwie intymne "Nature Boy".


Z Wild Beasts natychmiast kojarzy się charakterystyczny falset Thorpe'a, nadal będący jego znakiem rozpoznawczym, choć już bez operowej ekwilibrystyki rodem z lekko szalonego debiutu "Limbo, Panto". Ale moją uwagę przyciąga zawsze Tom Fleming i jego baryton, zwłaszcza, że kompozycje w których przejmuje rolę głównego wokalisty należą do najmroczniejszych i najbardziej hipnotyzujących zarazem, jak ponure i kroczące "Daughters" czy "A Dog's Life".

Proste składniki a efekt unikatowy. Muzyka Wild Beasts i nastrój przez nią kreowany przeplatają się wzajemnie tworząc nierozerwalną całość. Typowy dla nich homoerotyczny posmak tylko potęguje wyjątkowość ich brzmienia. I skoro nie przeskadza to nawet recenzentom "Teraz Rocka", możemy z satysfakcją założyć, że Wild Beasts rosną i rosnąć nie przestaną. 8/10 [Wojciech Nowacki]

15 czerwca 2014


WYE OAK Shriek, [2014] City Slang || Świat poprzetykany jest ukrytymi skarbami. Jak dąb biały, symbol stanu Maryland, który powalony został przez burzę mając niemal pół tysiąca lat. Pamięć drzewa przetrwała w nazwie duetu z Baltimore, kolejnego skarbu wartego odkrycia, ale kto wie, czy nie stanie się ona raczej ku temu przeszkodą. Botaniczna nazwa, koszulki w liście, zdjęcia z rogaczem i etykieta "indie-folku" gotowa. A przecież każde miasteczko w każdym stanie ma przynajmniej jeden indie-folkowy duet, dlaczego więc mielibyśmy zwrócić uwagę akurat na Wye Oak?

Szczęście uśmiechnęło się do Wye Oak teoretycznie wraz z wykorzystaniem tytułowej piosenki z ich trzeciego albumu "Civilian" w serialu "The Walking Dead". Teoretycznie, bo czyż nie ma nic gorszego od kolejnej szkatułki "zespołu od piosenki z serialu / reklamy". José Gonzáles przecież już na zawsze pozostanie "tym, od reklamy z piłeczkami".

Może stąd właśnie kryzys, który dotknął Jenn Wasner. Do dziś bowiem wszystkie promo-teksty poświęcone Wye Oak piszą o "indie-folku" i "piosence w serialu". Gitarzystka, basistka i główna kompozytorka wyszła z twórczej niemocy sięgając nieśmiało po swoje marzenie - po syntezatory. Jasne, muzyka roi się o zespołów, które nagle postanowiły "pójść w syntezatory", z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale dźwięk Wye Oak stał się na "Shriek" po prostu pełniejszy, z jednej strony jakby już kompletnie ukształtowany, z drugiej zaś obiecujący, że to zaledwie początek. A tym samym jest to jeden z najciekawszych albumów jakie słyszałem w ostatnich miesiącach.


Album rozpoczynają dźwięki syntezatorów, ale zaraz potem w rozmarzonej piosence „Before” pojawia się instrument kluczowy dla brzmienia Wye Oak – gitara basowa. Jenn Wasner nie tylko z gitarą, ale i przede wszystkim z basem radzi sobie nawet lepiej i zdecydowanie przyjemniej niż St. Vincent. Bas nie tylko napędza świetny singiel „Glory”, ale i retro-elektroniczne „Sick Talk” z dream-popowym refrenem.

Dream-pop spod znaku Beach House to zresztą najtrafniejsze odniesienie dla dzisiejszego wcielenia Wye Oak, co słychać już w tytułowym „Shriek” z tą różnicą, że proponują muzykę znacznie od Beach House cieplejszą i jakby bliższą słuchaczowi. Bliską i jednocześnie zapraszającą do podążania za śpiewem Wasner. Jest bowiem coś wciągającego w niebanalnych melodiach i refrenach Wye Oak, przebojowych, ale zarazem nie tak oczywistych. Obojętnie czy jest to seksowne „Despicable Animal” czy „I Know The Law”, tak rozmarzone, że osiągające niemal pułapy klasycznego 4AD.


Nie tylko gra na basie, ale i wokal jest pełen pewności siebie, ot zwyczajny kobiecy śpiew, bez diwa-ekwilibrystyki, nadzwyczajnych możliwości i wysilonej oryginalności, ale z naturalnością i siłą porównywalną z Cat Power. Albumy to zresztą tylko przedsmak, miałem wielką przyjemność uczestniczyć w koncercie Wye Oak i siła duetu zaskakuje porównywalnie z charyzmą Wasner.

A całkowicie wystarczyłyby single. „The Tower” i „Glory” to dwie całkowicie odmienne piosenki i dwie moje ulubione ostatnimi czasy. Poszarpany, syntezatorowy „The Tower” z lekko wyliczankową linią wokalną do oczywistych nie należy, pozornie prosty, ale znajduje miejsce i na solówkę, i na eskalację napięcia, i na smyczki. „Glory” to już bezwstydnie przebojowa kompozycja, która całkowicie otwarcie uderza świetną melodią, funkowym basem i niemal masowym potencjałem.

Nie dajcie się zatem zwieść etykietom, potencjał Wye Oak rodzi wielkie nadzieje na przyszłość, ale pokazuje duet z już ukształtowanym stylem i wielkimi umiejętnościami instrumentalnymi i kompozytorskimi. Kolejny ukryty skarb czekający na odkrycie. Oby jak najszybciej. 8/10 [Wojciech Nowacki]

9 czerwca 2014


HERCULES & LOVE AFFAIR The Feast of The Broken Heart, [2014] Moshi Moshi || Muzyka którą oferuje nam Andy Butler przynosi przede wszystkim wielkie poczucie ulgi. Wreszcie nie trzeba się silić na intelektualny czy emocjonalny wisiłek, umieszczanie we właściwym kontekście istotności, ważności, oryginalności. Otrzymujemy muzykę, która pozwala nam po prostu beztrosko się bawić, czyli "The Feast Of The Broken Heart" staje się pierwszą letnią płytą tego roku. Ciekawostka polega na tym, że letnia beztroska Hercules & Love Affair jest pozorna i ma swoją cenę.

Potężny rudy facet lubi fotografować się bez koszulek i odświeżać te dawne trendy w muzyce elektronicznej, które leżą niebezpiecznie blisko kategorii guilty pleasure i przez co wydają się najbardziej pociągające. Z jednej strony revival disco, z drugiej wycieczki w stronę deep house'u, całość mocno osadzona w estetyce tanecznych lat dziewięćdziesiątych plus wizerunek będący skrzyżowaniem greckiej świątyni i gejowskiego klubu okazały się niespodziewanym sukcesem w 2008 roku. Choć akurat największą zasługą kolektywu Butlera było ukazanie, że Antony Hegarty może wykrzesać z siebie o wiele więcej niż płaczliwe ballady.

Od świetnego pełzającego bitu "Hercules Theme 2004" album utrzymuje jednolite tempo, może się i nie rozwija, ale również nie puszcza, wytrwale eksplorując chwytliwe taneczne techniki. Jeśli czegoś na "The Feast Of The Broken Heart" może brakować to wyraźniejszych refrenów, album nabiera przez to w całości stricte rozrywkowo-użytkowego charakteru, ale kopalnią przebojów się nie stanie. Choć oczywiście singlowe "Do You Feel The Same?" obezwładnia, "My Offence" przypomina GusGus z czasów "Forever" a "5.43 To Freedom" wciąga głębszym bitem, pomysłowymi samplami i późniejszą eskalacją, przez co wcale nie wydaje się, że utwór ten trwa niemal 6 minut.


Hercules & Love Affair celowo prowadzony jest przez Butlera jako kolektyw, stąd też kluczowa rola udzielających się wokalnie gości, zazwyczaj dalekich od bycia heteronomatywnymi. Na debiucie był to Antony, na lekko nijakiej "Blue Songs" Kele Okereke, ale "The Feast Of The Broken Heart" skradł całkowicie John Grant. Dawny lider The Czars, poliglota, przyjaciel Sinéad O'Connor, która pojawiła się na solowej płycie Granta, poświęconej bolączkom dorastania jako gej w Stanach, za co cover jego kompozycji "Queen Of Denmark" zamieściła na swoim ostatnim albumie. Obecnie mieszka na Islandii, gdzie współpracuje m.in. z muzykami wspomnianego GusGus, do bycia HIV pozytywnym przyznał się podczas występu z Hercules & Love Affair właśnie a o doświadczeniach z czasów, gdy dowiedział się o byciu nosicielem, śpiewa w "I Try To Talk To You", piosence nie mniej tanecznej od reszty płyty.

Duch GusGus unosi się nad nowym Hercules & Love Affair całkiem wyraźnie. Islandczycy powracają zresztą na dniach z nowym albumem "Mexico", jeśli więc wszystko się uda będziemy mieli już dwie idealne płyty na lato. Nie mam nic przeciwko. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]